Kłopoty na samotnym szlaku

 

 

Strefa rezerwatu pozostająca pod opieką Kobusa, zajmowała powierzchnię blisko tysiąca kilometrów kwadratowych na północ od rzeki Większa Letaba. Nasz dom stał na północnym brzegu rzeki, na terenie przydzielonym Kobusowi. Po przyjeździe do Mahlangeni zapisaliśmy córki do szkoły w Phalaborwie, osadzie górniczej tuż za zachodnią granicą parku. Ponieważ miasteczko znajduje się prawie 50 kilometrów od naszego domu, dziewczynki w ciągu tygodnia mieszkały w internacie.

Co poniedziałek wcześnie rano odwoziłam je do Phalaborwy, a co piątek zabierałam do domu. Nie było to daleko, ale dotarcie na miejsce nie zawsze szło jak po maśle.

W dobrych warunkach, przy suchej drodze, dojazd zabierał nam niewiele ponad godzinę. Często się jednak spóźniałyśmy - na przykład, kiedy stada bawołów albo słoni przekraczały w swoim rozkosznym tempie drogę. W końcu zawsze docierałyśmy na miejsce, ale jeden przejazd utkwił mi szczególnie w pamięci.

Kiedy pewnego popołudnia wracałyśmy z miasteczka, silnik dżipa zgasł i za żadne skarby nie dało się go uruchomić. Utknęłyśmy 20 kilometrów od domu. Kobus był we wschodniej części terenu i miał wrócić najwcześniej za tydzień. Nikt by nas nie szukał, musiałyśmy same dotrzeć do domu.

Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się 4 po południu. Nie dojdziemy do domu przed zmrokiem. A kiedy się ściemnia, drapieżniki wychodzą na łowy. Zaproponowałam więc dziewczynkom nocleg w samochodzie.

Na szczęście zrobiłam zakupy, miałyśmy więc przy sobie świeży chleb, litr wody i pomarańcze.

Rysowałyśmy, grałyśmy w kamyki na piasku, a ja martwiłam się, jak pokonamy pieszo taki szmat drogi następnego ranka. Myślałam o samotnym nosorożcu, którego często widywałyśmy pasącego się na mokradłach Nhlarweni i o lamparcie, którego spotkałyśmy niedawno przy potoku Tsugama. Myślałam o lwach często penetrujących te okolice, a także o stadach słoni, których można się spodziewać zawsze i wszędzie. Na szczęście miałam przy sobie potężny pistolet parabellum kaliber 9 mm. Tyle że z pistoletu nie zastrzeli się nosorożca ani słonia. Lepiej starać się przemknąć niepostrzeżenie.

Usłyszałyśmy z oddali warkot silnika jakiegoś ciężkiego pojazdu. Poprosiłam Karin, żeby trąbiła klaksonem naszego dżipa, a sama z dwiema starszymi dziewczynkami puściłam się przez gęstwinę krzewów, pokonując, co sił w nogach, 400 metrów do płotu.

Dobiegłyśmy tam bez tchu, ale - niestety - za późno. Ciężarówka dawno nas minęła.

Mimo dotkliwego zawodu powiedziałam sobie w duchu, że skoro przejechał jeden pojazd, może się trafić drugi. Wysłałam Hettie i Sandrę z powrotem do Karin, a sama usiadłam pod płotem, żeby czekać.

Pół godziny później nie byłam już taka pewna, że coś znów nadjedzie, ale wpadłam na genialny pomysł - zbuduję na drodze przeszkodę. Zaczęłam ściągać z buszu kłody i gałęzie, a następnie piętrzyć je na drodze. Byłam zlana potem i cała pokryta drobnym czerwonym pyłem. Po obu stronach bariery wydrapałam napis "na pomoc" i strzałki w kierunku płotu.

Po paru minutach z ulgą dostrzegłam nadjeżdżającą z północy starą, rozklekotaną półciężarówkę. Bardzo mnie to zdziwiło, bo tej drogi używają tylko pojazdy wojskowe... i to rzadko. Kierowca na mój widok natychmiast wdepnął hamulec. Ale miał taką minę, jak gdyby chciał od razu zawrócić i odjechać.

Podjechał do mnie z wahaniem. Był to dość młody człowiek, chyba Portugalczyk z pochodzenia. Jego pasażer miał równie wystraszoną minę. Żaden z nich nie znał afrikaans, toteż mieszaniną języków angielskiego, tongi i gestów wyjaśniłam, że w głębi rezerwatu zepsuł mi się samochód.

Spytałam, czy zawieźliby wiadomości do strażnicy kilka kilometrów pod Phalaborwą. Przecież w tamtym właśnie kierunku jadą. Kierowca był wyraźnie zdenerwowany i zaniepokojony. Dziwiło mnie to, ale dodałam, że mam dzieci w samochodzie, że jesteśmy spragnione i z dala od domu.

W końcu zgodził się, żebym napisała krótki liścik do pełniącego służbę w strażnicy, Desmonda Wilcoxa. Wsunął go sobie do kieszeni koszuli i podejrzliwie obserwował, jak rozbieram barykadę przed kołami jego wozu.

Odjechali bez słowa. Dopiero kiedy półciężarówka mnie mijała, dostrzegłam z tyłu wielką, zakrwawioną plandekę. Mężczyźni byli kłusownikami. Nic dziwnego, że tak się mnie zlękli - mojego pistoletu i blokady drogi.

Kiedy wróciłam do dżipa, dziewczynki, podobnie jak ja, wątpiły, czy kłusownicy dostarczą mój list. Nastawiłyśmy się na nocleg w samochodzie.

Zbliżał się wieczór, cienie w buszu zaczęły się wydłużać.

Niedaleko nas dostojnym krokiem przeszła drogę rodzina guźców i stado antylop. Piękny widok. Później zaskoczył nas samotny słoń, który wyłonił się bezszelestnie z krzaków o jakieś 40 albo 50 metrów od nas. Prędko wstałyśmy i spokojnie wróciłyśmy do samochodu. Wsiadłyśmy do środka.

Po jego odejściu postanowiłyśmy zebrać chrust na ognisko, kiedy usłyszałyśmy w oddali warkot. Kilka minut później zobaczyłyśmy nadjeżdżający krętą drogą land rover należący do zarządu rezerwatu.

Przyjechał po nas Robert van Lente. Desmond wysłał mu taką wiadomość: Kobie i dzieci w opatach, 25 kilometrów stąd na drodze do Mahlangeni. Potrzebują pomocy! PILNE! Biedny Robert. Zamartwiał się, czy zastanie nas przy życiu.

Później, gdy już dotarłyśmy bezpiecznie do domu i jadłyśmy pyszną kolację, myślałyśmy o tamtych kłusownikach. Gdyby nie oni, nadal sterczałybyśmy w buszu. Cokolwiek przeskrobali, wiedziałyśmy, że mamy wobec nich dług wdzięczności.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/949-buksie
  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/947-nowe-ycie