Pora nadziei

 

 

W latach 1985-1989 letnie opady deszczu plasowały się poniżej średniej. Spodziewaliśmy się coraz suchszych pór. W sierpniu 1989 roku wiatry hulały po więdnących lasach i zszarzałych równinach, niszcząc resztki spieczonej, kruchej trawy.

Pewnego wieczoru zobaczyliśmy dwie antylopy impala tuż za naszym płotem, patrzące łakomie na nasz bujny ogród. (Mamy zielone trawniki przez okrągły rok, bo podlewamy je wodą przepompowywaną z rzeki.) Zwierzęta robiły wrażenie wygłodzonych, otworzyliśmy więc bramę i wpuściliśmy je do środka. Przez całą noc pasły się na naszych trawnikach.

Od tamtej pory zostawialiśmy na noc otwartą bramę, żeby mogły wejść. Najpierw przychodziły tylko dwie antylopy, potem trzy, a w końcu sześć skubało co noc naszą trawę.

Nasz niepokój rósł, bo susza zaczęła dawać się zwierzętom we znaki. Pewnego dnia zobaczyliśmy za płotem rodzinę głodnych guźców. I one spozierały tęsknie na nasz ogród, ale bały się wejść. Zaczęłam więc zbierać po kilka koszy sałaty, szpinaku, marchwi, pomidorów oraz innych warzyw, po czym przerzucałam je przez płot dla guźców i impali. Rano po warzywach nie było ani śladu.

Na szczęście mamy duży ogród i uprawiamy wystarczająco dużo warzyw, żeby przetrwać zimę i zamrozić resztę na upalne miesiące lata. Wiedziałam, że uszczuplam nasz cenny prowiant, ale to nie miało znaczenia. Głodne zwierzęta były w rozpaczliwej sytuacji.

Wskutek przedłużającej się suszy bardzo zmizerniały nasze hipopotamy. Kiedy wieczorami wychodziły z rzeki w poszukiwaniu jedzenia, żałość była patrzeć na ich wychudłe cielska.

Pewnego ranka poszłam do warzywnika, zebrałam resztę kapusty i położyłam na taczkę. Zawiozłam ją na brzeg i zwaliłam przy suchym korycie. Wiedziałam, że to daremny trud, bo nie uratuję nieszczęsnych hipopotamów od głodu, ale nie mogłam patrzeć z założonymi rękami na ich cierpienie. Bałam się tylko, że moja pomoc jest zbyt skromna i nadchodzi zbyt późno.

Pewnego dnia Kobus i ja siedzieliśmy o zachodzie słońca przed domem. Zobaczyliśmy słaniającego się samca, który sunął na brzeg. W pewnej chwili stanął i padł na ziemię. Nie odezwaliśmy się słowem. Wiedziałam, że Kobusowi też serce się kraje. Warzywnik był już prawie pusty. Wiedziałam, że nie będę mogła dłużej karmić głodnych antylop i guźców.

W szarówce zmierzchu czekaliśmy, aż ciemności przesłonią wyjałowiony pejzaż. Wszystko wydawało się beznadziejne. Kobus siedział w milczeniu obok mnie, zapatrzony w horyzont. Już miałam podzielić się z nim swoimi myślami, kiedy wskazał dłonią na południowy wschód.
- Patrz. Błyska - powiedział.

Spojrzałam w tamtą stronę. Niebo na horyzoncie rozdarł świetlisty zygzak. Usłyszeliśmy miłe pohukiwanie sowy. Przez ogród przemknął lekki wietrzyk, a wkrótce dalekie błyskawice zaczęły raz po raz rozświetlać niebo na południowym wschodzie. Zrozumieliśmy, że nadciągają deszcze.

22 października wracaliśmy z Johannesburga po wizycie u moich rodziców. Kiedy pod wieczór dotarliśmy na skarpę, zobaczyliśmy przed sobą sawannę pokrytą ciemnymi, gęstymi chmurami. Nie posiadaliśmy się z radości, że nadchodzi koniec suszy.

Przez prawie całą noc padał deszcz. O świcie cały park był skąpany w blasku słońca. Mokry krajobraz iskrzył się w słońcu, a wszędzie dokoła unosiła się miła woń wilgotnej ziemi.

Tuż po pierwszych deszczach tryliony nasion zakiełkowały w zroszonej glebie i pokryły okolicę miękkim dywanem zielonych pędów. Na nagich drzewach pokazały się małe, soczyste listki, a potem wszędzie rozkwitły masy dzikich, bajecznie kolorowych kwiatów. Busz znów kipiał życiem. W ciągu dwóch tygodni jałowa ziemia przeobraziła się raz jeszcze w raj.


Co roku rodziny strażników rezerwatu spotykają się w Skukuzie. Przyjęcie jest wielkim wydarzeniem towarzyskim, ale dla żon strażników szczególnym okresem są też poprzedzające je dni.

Kiedy nasi mężowie mają narady, a dzieci bawią się z przyjaciółmi, my zaszywamy się w spokojnym zakątku obozu w cieniu drzew, popijamy herbatę i wymieniamy nowinki.

A gdyby ktoś przysłuchał się naszym rozmowom, od razu poznałby, że jesteśmy kobietami z głuszy. Nie mógłby się pomylić, słuchając naszych opowieści o przygodach, kłopotach i radościach naszego niezwykłego życia. Za nic w świecie nie zamieniłabym go na inne.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Spotkanie oko w oko

 

 

I wtedy ją zobaczyliśmy - zza głazów i chaszczy wyskoczyła lwica. Zatrzymała się tuż przed dziećmi i przywarła do ziemi, podkuliwszy tylne łapy pod rozpłaszczonym ciałem. Wydała głęboki pomruk ostrzegawczy, który się nasilał, aż zagrzmiał jak grom.

Dziewczęta puściły się na łeb, na szyję w dół zbocza, przedzierając się przez chaszcze, przeskakując głazy -wszystkie poza małą Thelmą. Dziewczynka stanęła, odwróciła się, spojrzała prosto w oczy lwicy przyczajonej o 10 metrów od niej i zamarła z przerażenia. Stała tak, sparaliżowana strachem, i patrzyła na warczące zwierzę.

Hettie obejrzała się przez ramię i na widok przerażonej koleżanki zawróciła jej na pomoc. Lwica zauważyła nadbiegającą Hettie i ostrzegła ją nasilającym się pomrukiem, żeby nie podchodziła bliżej. Ale Hettie nie zawahała się. Skoczyła naprzód, chwyciła przerażoną dziewczynkę mocno w ramiona i pchnęła ją w dół po zboczu.

Tymczasem Sandra również obejrzała się za siebie, a widząc, że Hettie ucieka przed lwicą, holując Thelmę, natychmiast wbiegła na zbocze, żeby pomóc siostrze.

Kiedy Sandra wreszcie dobiegła do dwóch dziewcząt i złapała Thelmę za rękę, lwica zawarczała wściekle. Wszystkie trzy zbiegały w popłochu z góry.

Kobus i ja wciąż pędziliśmy w ich stronę, kiedy minęła nas Karin z podrapanymi, zakrwawionymi nogami. Po chwili przebiegły obok Hettie i Sandra, trzymając za ręce bladą jak kreda dziewczynkę. Kilka sekund później Kobus - bez broni - stanął przed lwicą.

Samica wydała gniewny pomruk ostrzegawszy i przysiadła, gotując się do ataku. Chwyciłam kamień wielkości piłki do rugby i zajęłam pozycję kilka metrów za mężem. Drżałam jak liść, serce waliło mi jak oszalałe. Kobus odezwał się spokojnie do przyku-lonej, warczącej lwicy:
- Już dobrze, staruszko... już dobrze. Uspokój się.

To dziwne, że zawsze zapominam, jak duży jest lew, dopóki nie zobaczę go z bliska. Kiedy patrzyłam na tę wielką kocicę, usiłowałam zapomnieć o jej rozmiarach i skupić się na rysach. Płonące żółte oczy nie napawały otuchą, toteż skoncentrowałam się na śmiesznym zmarszczonym nosie.

Lwica ryknęła ponownie, aż podskoczyłam, a ziemia jakby zadrżała. Kobus nadal przemawiał spokojnie i czule:
- Już dobrze, staruszko, już dobrze. Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy...

Powoli obejrzał się przez ramię i dał mi milczący, stanowczy znak, żebym się wycofała. Zrozumiałam, że teraz jego - a także moje - bezpieczeństwo zależy od tego, czy uda mu się udobruchać lwicę. Jeżeli odejdę, zwierzę poczuje się mniej zagrożone. Nieco zawstydzona odłożyłam ostrożnie kamień i zaczęłam się pomału wycofywać.

Schodząc ze zbocza, wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam. Lwica nadal warczała, tyle że teraz mniej agresywnie, a Kobus nadal przemawiał spokojnie, kojąco, pacyfikując ją głosem:
- Już dobrze, staruszko, już dobrze. Nie bój się...

Pomruk lwicy stawał się coraz cichszy...

Kiedy odeszłam na bezpieczną odległość, Kobus zaczął się wycofywać. Kryzys minął.

Na dole wzgórza obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy wspaniały widok. Sylwetka stojącej na wysokiej skale lwicy rysowała się na tle szaroniebieskiego nieba. Jej futro lśniło złotem w przedwieczornym blasku słońca. Wydała jeszcze jeden ryk przestrogi, żebyśmy nie naruszali jej terytorium.

Kobus zauważył, że jest karmiąca. Zapewne wybrała to wzgórze na legowisko dla swoich małych. Stąd jej agresja. Była matką broniącą swoich dzieci.

Później Sandra tłumaczyła się, że w szoku zawołała "lampart", bo na takim wzgórzu już prędzej można się było spodziewać lamparta niż lwa.

Dziewczynki stały nadal blade ze strachu, a Karin szlochała żałośnie, że bolą ją poranione nogi. Po bliższych oględzinach stwierdziliśmy jednak z ulgą, że to powierzchowne otarcia. Płakała bardziej ze strachu niż z bólu.

Kiedy ją tuliłam, coś mnie dławiło w gardle. Przytuliłam też dwie starsze córki, a Louis i Joan pocieszali Thelmę. Nie miałam słów dla Hettie i Sandry, jaka z nich jestem dumna, że nie zawahały się zawrócić, żeby pomóc młodszej koleżance i... sobie nawzajem.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Dzieci z głuszy

 

 

Kiedy sprowadziliśmy się do rezerwatu, moja córka Karin miała niecałe dwa lata. Jako 5-latka umiała już rozpoznać wszystkie dzikie zwierzęta w parku i większość ptaków. Byliśmy bardzo dumni z naszej bystrej córeczki. Ale czasem zapominaliśmy, że to dość niecodzienna edukacja.

Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy do Johannesburga z wizytą do moich rodziców, zobaczyliśmy pasącą się przy drodze krowę. Karin krzyknęła do ojca, żeby się zatrzymał.
- Co to jest? - spytała zdumiona. - Osioł czy co?

Później, w warsztacie samochodowym, dostrzegliśmy na pobliskim drzewie zwykłego czarnego kota.
- O, jeju! - zawołała oczarowana Karin. - Ale dziwne zwierzę!

Poczułam się bardzo winna i zaraz kupiłam jej książki z obrazkami przedstawiające zwierzęta domowe, żeby nie okazała się taką ignorantką, kiedy pójdzie do szkoły.

Nauczyciele mówili mi, że moje córki pisują niezwykłe wypracowania. Kiedy Hettie dostała temat o spokoju i równowadze w przyrodzie, opisała nasz biwak nad potokiem Tsendze, kiedy to hiena ukradła nam w nocy koc i garnek, a następnego dnia pawiany splądrowały obóz. Zakończyła wypracowanie wnioskiem, że być może w przyrodzie jest piękno i równowaga, ale nie ma w niej zbyt wiele spokoju, a już na pewno porządku i ładu.

Kiedy Sandrze zadano wypracowanie na temat nadciągającej ulewy, napisała, że jej pierwszą oznaką są hipopotamy wychodzące z wody, bo wiedzą, że niebawem rzeka wystąpi z brzegów, a nie chcą utonąć.

Moje córki z pewnością znają busz jak własną kieszeń. Rozumieją zachowania dzikich zwierząt, umieją tropić ślady, rozszyfrowywać zapachy i dźwięki buszu oraz poznawać sygnały ostrzegawcze. Ich zmysły są wyostrzone na otoczenie. Wiedzą, jak unikać niebezpieczeństw.

Martwię się jednak, że za mało boją się buszu. Byłabym spokojniejsza, gdyby trakowały dzikie zwierzęta z większym respektem. Kiedyś, podczas ferii zimowych, Kobus zaprosił córki i mnie na objazd patrolowy do potoku Shipikana. Przyjechaliśmy tam pod wieczór i rozbiliśmy namiot na brzegu suchego strumienia.

Kiedy przygotowywaliśmy kolację przy ognisku, nad buszem wzeszedł księżyc w pełni i skąpał drzewa oraz sawannę w niebieskawej poświacie. Ciszę nocy rozdzierało przejmujące wycie samotnej hieny, a na zachód od obozowiska zaczęły pomrukiwać i porykiwać lwy.

Niebawem, gdzieś na wschodzie odezwało się inne stado lwów. Wkrótce przybrało to formę rywalizacji, bo jedno stado usiłowało zagłuszyć drugie.

Kiedy położyliśmy się spać, konkurs trwał nadal. Kobus i ja spaliśmy w namiocie, a dziewczynki w półciężarówce - Karin w szoferce, dwie starsze córki z tyłu. Kobus rozpostarł tam i przywiązał dla bezpieczeństwa ciężką plandekę, ale Sandra i Hettie uparły się, żeby ją zwinąć, bo chciały podziwiać niebo.

Między 3 a 4 nad ranem dwóm starszym córkom zrobiło się z tyłu wozu za ciasno. Sandra uznała, że ma dosyć. Wzięła swój materac, śpiwór i posłała sobie na ziemi przy ognisku. Zawołałam ją do nas, do namiotu, ale odmówiła. Kiedy Sandra złości się na cały świat - albo na swoją starszą siostrę - musi ochłonąć w samotności.

Byłam za bardzo napięta, żeby znów zasnąć. Lwy buszowały zbyt blisko obozowiska.

Wkrótce potem jeden ryknął tuż obok, wyraźnie słychać było, jak zaczerpnął tchu, zanim wydał głos.

Wyskoczyłam z pościeli, ale zobaczyłam, że mąż już jest na nogach. Wziął strzelbę i powiedział, że siądzie przy ognisku i popilnuje Sandry.

Tuż po wschodzie słońca Kobus wszedł do namiotu i obudził mnie filiżanką kawy. Uśmiechał się. Powiedział, że jeden z psów dobrze się wyspał. Wczołgał się pomału na materac Sandry - najpierw łbem, potem łapami, a wreszcie wlazł cały. Za każdym razem, kiedy trącał Sandrę, ta ustępowała mu potulnie miejsca, aż w końcu wylądowała na twardej ziemi.

Przyszło mi na myśl, że Sandra nie miała nic przeciwko zrobieniu miejsca psu, ale siostrze nie ustąpiłaby na centymetr. Nie przejmowałam się jednak. Tak to jest z siostrami - czasem nie mogą się dogadać, ale jak przyjdzie co do czego, zawsze mogą na sobie polegać.

Przekonałam się o tym podczas pewnego niezapomnianego pikniku.

Jakieś 10 kilometrów od naszego domu nad równinną sawanną porosłą krzewami wznosi się samotne wzgórze pełne głazów. Ze szczytu rozciąga się wspaniały widok na okoliczne równiny i na wielką nieckę trochę na południe. Nie ma ładniejszego miejsca na piknik w leniwe niedzielne popołudnie.

Kilka lat temu nasi przyjaciele z miasta - Louis, Joan i ich troje dzieci - przyjechali do nas na weekend. Postanowiliśmy ich zabrać na nasze ulubione piknikowe miejsce.

Podjechaliśmy półciężarówką do stóp wzgórza. Hettie, wówczas 15-letnia, 13-letnia Sandra i 8-letnia Karin oraz córka naszych przyjaciół Thelma, 6-letnia, zeskoczyły z tyłu ciężarówki i rozpierzchły się po zboczu. Mój mąż i ja wraz z Louisem, Joan i dwoma młodszymi synami podążyliśmy za nimi, tyle że nieco wolniej.

Tamtego dnia Kobus nie zabrał strzelby. Wcale się tym nie przejęłam, bo wiele razy wspinaliśmy się na to wzgórze i spotykaliśmy po drodze tylko miłe zwierzaczki podobne do krótkouchych królików - góralki.

Dziewczynki dotarły na szczyt na długo przed nami. Joan i ja byłyśmy pochłonięte rozmową, gdy wtem Kobus podniósł rękę. To sygnał ostrzegawczy.

Po chwili wszyscy usłyszeliśmy głęboki, niski warkot ze zbocza nad nami. Pomyślałam, że to stoczył się jakiś głaz. Ale ze szczytu dobiegł nas krzyk Sandry:
-Lampart!

Kobus puścił się pędem w stronę dziewcząt, wołając, żeby zbiegły na dół. Rzuciłam się za nim bez zastanowienia. Chciałam tylko za wszelką cenę być przy dziewczynkach przed lampartem.

Znów rozległ się gardłowy charkot i mimo grozy chwili zaświtała mi w głowie myśl, że to nie lampart, ale rozjuszony lew.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Pożar lasu

 

 

We wrześniu 1985 ROKU sucha pora doprowadziła rezerwat do sytuacji krytycznej. W gorącej, spieczonej sawannie i buszu znajdowało się dość łatwopalnego materiału, żeby spowodować potężny pożar.

Pewnego ranka w sobotę Kobus wyszedł do ogrodu i zobaczył pomarańczowoczerwoną łunę na wschodzie. To nie było świtanie słońca. Kobus w ciągu kilku minut zebrał pomocników. Wyposażeni w długie kije z płaskimi kawałkami dziurkowanej gumy na końcach do tłumienia ognia ruszyli na ratunek.

Pożar rozgorzał 40 kilometrów dalej na wschód. Płonął szerokim frontem ze wschodu na zachód i postępował na południe. Ekipa natychmiast zajechała przed ławę płomieni i utworzyła zaporę z niskich płomieni - niski ogień trawi ściółkę i zwykle wchłania impet pożogi. Ale było już za późno.

Nie zdołali powstrzymać naporu piekła. Do końca dnia wiatr rozwiewał płomienie, których nie mogły powstrzymać żadne sztuczki ani pasy przeciwpożarowe. Kobus z drużyną po raz pierwszy w życiu nie potrafił opanować ognia.

Wczesnym popołudniem wiatr zmienił kierunek i zaczął dmuchać na wschód. Pożoga ruszyła w stronę naszego domu. O zmroku widziałam daleką łunę nasilającego się ognia tworzącą pomarańczowoczerwoną koronę, która obejmowała prawie cały wschodni horyzont. Ptaki w naszym ogrodzie umilkły. Nawet cykanie świerszcza nie zakłócało złowróżbnej ciszy.

Dzieci mojej siostry spędzały u nas ferie. Na szczęście cała gromadka, nieświadoma zbliżającego się zagrożenia, zajęta była w domu grą w karty i słuchaniem muzyki.

Około 9.00 kolorowe fontanny trysnęły pod niebo, a na ogród spadł deszcz popiołu. Hettie i jej kuzyn Hennie - najstarszy syn mojej siostry -przejęli się pierwsi. Kiedy wyszli do mnie na dwór i zobaczyli wysoką łunę nadciągającego ognia, wpadli w panikę. Wyjaśniłam im spokojnie, że jeśli ogień zanadto się zbliży, wsiądziemy do łodzi i wypłyniemy na środek rzeki. Tam będziemy bezpieczni. Pokrzepieni na duchu, wrócili do pozostałych.

Postanowiłam, że rozpoczniemy ewakuację, gdy tylko pożar dotrze do przeciwnego brzegu potoku Shibyeni. Teraz był jakieś 3 kilometry od nas.

Łoskot zbliżającego się pożaru jest równie przerażający jak jego widok. Najpierw słychać niski, miarowy szum, potem hałas narasta, aż przechodzi w gwałtowny, napawający dreszczem ryk. Kiedy odgłosy stały się bardzo niepokojące, wróciłam do domu, żeby zwołać dzieci i kazać im się przygotować do wyjścia.

Sandra - zawsze najbardziej przezorna z moich córek - denerwowała się najbardziej. Martwiła się o nasze psy, konie i kury. Pocieszyłam ją, mówiąc, że psy zabierzemy ze sobą, a konie i kurki uwolnimy na czas, żeby zdążyły uciec.

Patrzyliśmy, jak pomarańczowe płomienie liżą niebo po drugiej stronie Shibyeni. Pożar, o dziwo, wyraźnie się zatrzymał, jak gdyby zbierał siły. Mijały minuty. Na co czekał?

I wtedy zrozumiałam - wiatr zmienił kierunek. Pożar nie przekroczy Shibyeni. Poczułam niewymowną ulgę, że jesteśmy bezpieczni, ale zamartwiałam się o Kobusa i jego ludzi. Już od 16 godzin zmagali się z ogniem.

Utuliłam dzieci na dobranoc, ale sama nie mogłam zasnąć. Ugotowałam tuzin jaj, pokroiłam dwa bochenki chleba, zrobiłam kanapki. Napełniłam dwie manierki mocną, słodzoną kawą na wypadek, gdyby zjawił się Kobus albo któryś z jego ludzi.

Około północy usłyszałam warkot samochodu. Wybiegłam na dwór. Przyjechał Kobus. Z trudem go poznałam. Był usmolony od stóp do głów. Błyskały tylko białka oczu. Powiedział, że muszą koniecznie mieć więcej ludzi, żeby opanować ogień.

Chciał, żebym pojechała do domu strażnika Dirka Swarta pod Phalaborwą.

Obudziłam Hettie, poprosiłam, żeby dopilnowała reszty dzieci. Przykazałam, że gdyby wiatr znów zmienił kierunek i przeniósł ogień przez potok, mają wypłynąć na środek rzeki. Obiecała, że zatroszczy się o siostry i kuzynów. Przed odjazdem sprawdziłam jeszcze raz kierunek wiatru. Dął miarowo na północ. Modliłam się, żeby nie zmienił kierunku.

Ruszyłam gazem do domu Dirka. Zabrało mi to niewiele ponad godzinę. Wyrwany ze snu Dirk przyrzekł, że dołączą do Kobusa tak szybko, jak tylko w ludzkiej mocy. Wskoczyłam do wozu i zawróciłam do Mahlangeni. Jakieś 20 kilometrów od domu nagły poryw wstrząsnął moim dżipem, a przed maską na drodze zawirowały tumany pyłu i liści. Wiatr zmieniał kierunek.

W dali, na horyzoncie, jarzył się kalejdoskop kolorów. Gigantyczny robaczek świętojański ognia jął pełznąć powoli, lecz nieubłaganie na zachód.

Wdepnęłam gaz. Ryzyko gnania na złamanie karku nocą w buszu było niczym w porównaniu z niepokojem o dzieci. Łuna na horyzoncie pełzła nieubłaganie na zachód. Pędziłam przez ciemności, co chwila wciskając hamulec, żeby nie wpaść na antylopę albo inne zwierze.

Około 10 kilometrów od domu zrozumiałam, że nie wygram tego wyścigu - pożar stanowił teraz wielką ścianę ognia ciągnącą się na północnej linii horyzontu ze wschodu na zachód. Nasz dom był akurat w środku.

Dopiero na ostatnim zakręcie drogi prowadzącej do rzeki zobaczyłam, że pożar ominął nasz dom. Łzy ulgi zapiekły mnie w oczach. Dzieci były bezpieczne.

Nad ranem mężczyźni wreszcie zdołali opanować ogień. Kobus przyjechał wraz z innymi tuż przed świtem. Wszyscy byli tak zmordowani, że ledwie trzymali się na nogach.

Dopiero po kilku godzinach odpoczynku wyszli ponownie, żeby ugasić tlące się pniaki i stłumić pozostałe gniazda ognia. Po tak straszliwym pożarze strażnik rezerwatu ma przykry obowiązek odszukania rannych zwierząt. W razie konieczności musi je dobić. Kobus wezwał do pomocy helikopter ze Skukuzy i rozpoczął smutne poszukiwania.

Przez wiele tygodni po pożarze wielkie połacie buszu na północ i wschód od naszego domu stały wypalone i opustoszałe. Pewnego dnia, jadąc do Shingwedzi, dostrzegłam rannego miodożera kuśtykającego na poboczu. Potykając się i obijając o wypalone pniaki i kamienie, brnął przez martwą okolicę. Zrozumiałam, że biedak oślepł od ognia.

Wysiadłam z wozu, odbezpieczyłam pistolet. Ze ściśniętym gardłem wycelowałam starannie i uwolniłam zwierzę od dalszej męki. Cała się trzęsłam. Tak strasznie było mi go żal. Usiadłam przy martwym ciałku i pogładziłam nadpalone futerko.
- Kocham miodożery - powiedziałam cicho. - Kiedyś jednego wychowałam.

Siedziałam tam długo, patrząc na zdewastowaną okolicę. Płakałam.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Mozart w Mahlangeni

 

 

Kobus, jako jeden z 22 strażników Parku Narodowego Krugera, odpowiadał za ochronę rezerwatu przed niszczącym działaniem sił przyrody i człowieka. Musiał bronić parku przed takimi wrogami, jak susza, choroby, pożary, powodzie i kłusownicy. Często wyjeżdżał na wiele dni, a nawet tygodni. Kiedy dziewczynki były w szkole, sporo czasu spędzałam sama.

Stwierdziłam, że prowadzenie domu w głuszy wymaga nie lada pomysłowości i zacięcia.

Nie byłam w tym dobra. Żony innych strażników radziły sobie lepiej. Tworzyły ogrody jak z bajki, rzeźbiły, tkały, robiły kołdry i szyły. Przygotowywały przetwory, dżemy i galaretki z najrozmaitszych dzikich owoców jadalnych, i miały pełne spiżarnie domowych pyszności.

Ja też oczywiście uprawiam ogród, piekę i szyję, ale bez tego kunsztu. Nie miałam jednak wyboru. Do miasta dotrzeć trudno, łatwiej już wytwarzać własne jedzenie i ubrania.

Ale wymagało to sporo wytrwałości. Na przykład mnóstwo energii kosztowało mnie odstraszanie krzykiem pawianów i innych małp pustoszących mój warzywnik, a musiałam też strzec swoich kurek, żeby nie zjadły ich orły, dzikie koty, cywety lub pytony. Ponieważ kury niosły się po całym ogrodzie, sporo czasu zabierało mi szukanie jajek.

Podobnie jak inne żony nauczyłam się sama rozwiązywać problemy pod nieobecność męża. Nie chodzi tylko o drobne kłopoty domowe, na przykład brak prądu, lecz również sprawy związane z osadą dla personelu - wypadki, choroby, spory międzyludzkie, a także naszą częścią parku - pożary buszu, powodzie i uchodźcy z sąsiedniego Mozambiku.

Do samotności trzeba było przywyknąć, ale właściwie rzadko miałam czas, żeby czuć się samotna. Towarzystwa dotrzymywały mi dwa psy, a później konie i kury, oraz rodzina wiewiórek i wiele dzikich ptaków zamieszkujących nasz ogród.

No i był stary Filemoni, nasz dozorca. Zawsze się gdzieś krzątał - albo podlewał warzywnik, albo łowił ryby nad rzeką. Jeżeli bardzo pragnęłam towarzystwa, zawsze mogłam się przejść do osady dla personelu na brzegu potoku Shibyeni.

Najczęściej czytałam i słuchałam muzyki. Poza tym, jak wszyscy samotnicy z prawdziwego zdarzenia, prowadziłam pamiętnik i mówiłam do siebie. A czasem goście wprowadzali miłą odmianę.

Pewnego razu byłam sama w domu. Cały ranek pracowałam w ogrodzie i słuchałam muzyki. Nastawiłam adapter w domu na pełen regulator, żeby piękne dźwięki symfonii Mozarta wypełniły cały ogród. Nieoczekiwanie od tyłu domu nadjechał nieznany samochód. Wysiadł z niego młody człowiek. Zgubił drogę.

Przedstawił się nieśmiało i wyjaśnił, że prowadzi badania do pracy naukowej na temat inżynierii ekologicznej. Dostał zgodę na wyprawę do tamy Shimuwini na Letabie.
- Ale chyba zabłądziłem - dodał stropiony.
- Owszem - odparłam. - Chodźmy do gabinetu męża. Jest tam duża mapa okolicy. Pokażę panu, jak dojechać do Shimuwini.

Ale młody człowiek nie ruszał się z miejsca, najwyraźniej urzeczony muzyką.
- To jest Czterdziesta Symfonia Mozarta - powiedział ze zdumieniem.

Kiedy przyniosłam kawę, zastałam go siedzącego na huśtawce, to znaczy połówce opony samochodowej zawieszonej na drągu między dwoma drzewami.

Razem wysłuchaliśmy koncertu. Ciepłe, soczyste dźwięki wypełniły ogród i niosły się przez rzekę, w której nawet hipopotamy wydawały się zahipnotyzowane. Z nieba spadł rybołów, a gdy szybował z wdziękiem nad wodą, jego wołania wibrowały echem w wypełnionej muzyką okolicy.

Kiedy umilkły ostatnie tony, młody człowiek, patrząc w dno pustego kubka po kawie, powiedział cicho, że u niego w Pretorii, ten koncert nie brzmiał tak samo. Potem odjechał.

Jakiś miesiąc później dostałam pocztą taśmę z nagraniem Mozarta. Potem mniej więcej co dwa miesiące przychodziła jedna taśma z Mozartem. Po znaczkach poznawałam, że to przesyłka z Pretorii. Nietrudno było zgadnąć, kto jest nadawcą.

Nigdy nie czułam się samotna. Ale Mozart nadal rozbrzmiewa w Mahlangeni.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Uwaga na słonie

 

 

Życie w parku Krugera oswaja człowieka z większością dzikich zwierząt. Tak było w moim przypadku. Ale z niektórymi nadal wolę trzymać się na dystans. Na przykład do dziś śmiertelnie boję się lwów, a już najbardziej słoni.

Na ogół są to zwierzęta sympatyczne i łagodne, ale zdarzają się wyjątki i na pewno trzeba unikać słonia w złym humorze. O ile, oczywiście, da się przed nim uciec. Bo jeśli uprze się nas dopaść, to nie ma żartów.

Pewnego dnia zauważyliśmy, że jakiś słoń pasie się na zachód od naszego domu na brzegu rzeki, Małej Leta-by. Często widywaliśmy, jak przechodzą przez nią bawoły, słonie i inne zwierzęta. Jeśli trawa po drugiej stronie płotu wyda się im bardziej zielona, to go taranują. Wtedy Kobus idzie za nimi i zagania je z powrotem na nasz brzeg rzeki. Musi to robić jako strażnik rezerwatu, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się pryszczycy.

Na widok słonia zmierzającego w stronę ogrodzenia, Kobus poszedł za nim. Zwykle klaskaniem w ręce i krzykiem nakłania się słonia, żeby odszedł od płotu. Jeżeli zwierzak wykazuje szczególny upór, można strzelić kilka razy w powietrze.

Ale owego dnia słoń nie miał nastroju do dyskusji i natychmiast zaatakował. Kobus umknął i schował się za drzewo, lecz słoń ruszył za nim.

Kiedy kolos gnał przez busz w stronę Kobusa, ten porzucił kryjówkę i ruszył biegiem na brzeg Małej Letaby. Słoń za nim, cicho i ze śmiertelną powagą pędził naprzód z uszami położonymi po sobie i trąbą wtuloną pod siebie. Słychać było tylko trzask łamanych krzaków i dudnienie ziemi.

Kobus gnał na oślep przez nadrzeczny busz. Sądził, że słoń nie będzie go gonił po stromym brzegu w dół. Ale ku jego zdumieniu zwierzak nie dał za wygraną. Kiedy Kobus znalazł się w grząskim piachu łożyska rzeki, zrozumiał, że nie wygra wyścigu ze słoniem.

Odwrócił się więc i oddał strzał ostrzegawczy w ziemię tuż pod nogami słonia. Ogłuszający grzmot poniósł się echem dokoła, z łożyska rzeki trysnęła fontanna piasku i żwiru, ale słoń nie zwolnił kroku. Był teraz niecałe 15 metrów od mojego męża. Kobus odruchowo wypalił znowu. A słoń szarżował dalej.

Kobus strzelił jeszcze dwa razy. Nie słyszał huku ani nie czuł silnego odrzutu. Wzrok miał utkwiony w ogromne czoło, które było teraz o niecałe 10 metrów od niego. Słoń już go niemal dopadał, gdy wtem stanął jak wryty. Kobus strzelił raz, drugi, trzeci...

W ciągu 10 lat tylko ten jeden raz musiał zastrzelić zwierze w obronie własnej. Jedno z tych dzikich zwierząt, które tak bardzo kochał.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Buksie

 

 

Pewnego razu Kobus przyniósł do domu kilkutygodniowego miodożera, ssaka z rodziny łasicowatych. Malec był osłabiony z głodu i miał paskudną ranę na szyi. Doglądaliśmy go i karmiliśmy z butelki mlekiem z miodem. Nazwaliśmy go "Buksie", co w języku afrikaans znaczy "mały zuch".

Karin miała wtedy 5 lat i nie chodziła jeszcze do szkoły, została więc przybraną matką miodożerka, którego w niedługim czasie rozpuściła jak dziadowski bicz. Malec oczekiwał, że Karin będzie się z nim bawiła od świtu do nocy. I nie chciał zasnąć, jeżeli ktoś z nas, najlepiej Karin, nie podsunął mu palca do ssania.

Buksie podbił nawet serca naszych psów, które pozwalały mu się tulić i tarmosić. Bawił się też z parą koni. Atakował jednego z nich, po czym łapał go za tylną nogę. Koń unosił nogę, żeby się go pozbyć, ale Buksie nie puszczał. Koń zostawał z nogą w powietrzu, udając, że wcale mu nie przeszkadza uwieszony miodożer.

Kiedy Buksie miał jakieś 5 miesięcy, dotarło do niego, że jest miodożerem, a nie człowiekiem. Przestawił się na nocny tryb życia i zaczął polować. Spał w dzień, a w nocy plądrował nadrzeczne chaszcze. Wkrótce odkrył mnóstwo smakołyków, takich jak jaszczurki, żaby i węże. Pewnego razu przyniósł dumnie w pysku martwą kobrę. Aż nas przeszły ciarki, ale dla szczeniaka to była uczta.

Doskonale wiedział, że nie wolno mu już wchodzić do domu - bo siał zbyt wielkie spustoszenie - ale zawsze próbował się tam jakoś wślizgnąć. Nauczyliśmy się zabezpieczać o zmroku wszystkie drzwi i okna.

Ale pewnej nocy, pod nieobecność Kobusa, nasz miodożer postanowił złożyć mi niespodziewaną wizytę. Można przeżyć nie lada wstrząs, kiedy o północy wyląduje na nas takie zwierzę - Buksie miał wtedy rok i ważył około 12 kilogramów. Na szczęście, niemal od razu zorientowałam się, co to za gagatek. Objąl mnie niedźwiedzim uściskiem, a potem zaczął rozbebeszać pościel. Kiedy wreszcie zepchnęłam go na podłogę, wyrzuciłam na dwór i użalałam się nad sobą, że muszę wybierać między duchotą w zamkniętym pokoju a szarżą miodożera.

Mniej więcej w tym czasie nasz główny strażnik, Dirk Ackerman, odwiedził nas. Rozmawialiśmy o nowinach w rezerwacie, kiedy Buksie złożył nam wieczorną wizytę. Najpierw wszystkich kolejno uściskał, popieścił i potarmosił (łącznie z głównym strażnikiem), a potem przewrócił stół i uciekł z paczką sześciu piw w zębach.

Kobus wypadł za nim. W trakcie szamotaniny, która się wywiązała, Buksie stoczył się wraz z piwami ze stromego brzegu, znikając w nadrzecznym buszu. Piwa przepadły, ale nie Buksie.

Uznaliśmy, że miarka się przebrała i że nie puścimy płazem tak żenujących wybryków. Toteż biedny Buksie po raz pierwszy (i ostatni) dostał od nas w skórę. Pełen oburzenia wycofał się w mrok nocy... a w każdym razie tak nam się zdawało. Po miłej kolacji Dirk poszedł do domku gościnnego. Ledwie przestąpił próg, usłyszeliśmy jęk rozpaczy. Okazało się, że Buksie otworzył sobie nie domknięte drzwi. Efekt - walizka Dirka otwarta, wszytkie ubrania rozwleczone po pokoju.

Czerwoni ze wstydu przepraszaliśmy stokrotnie, próbując się tłumaczyć, że Buksie - po którym nie zostało ani śladu - zwykle nie sieje takiego spustoszenia. (Może chciał tylko pokazać głównemu strażnikowi, kto naprawdę rządzi w Mahlangeni?) Na szczęście po kilku miesiącach wszystko się unormowało. Buksie znalazł sobie narzeczoną. Coraz rzadziej do nas wpadał. Po kilku miesiącach przestaliśmy go w ogóle widywać.

Chociaż bardzo za nim tęskniliśmy, pocieszała nas myśl, że wrócił do swojego naturalnego środowiska. Wyobrażaliśmy sobie, że wychowuje teraz własne, urocze, potomstwo.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Kłopoty na samotnym szlaku

 

 

Strefa rezerwatu pozostająca pod opieką Kobusa, zajmowała powierzchnię blisko tysiąca kilometrów kwadratowych na północ od rzeki Większa Letaba. Nasz dom stał na północnym brzegu rzeki, na terenie przydzielonym Kobusowi. Po przyjeździe do Mahlangeni zapisaliśmy córki do szkoły w Phalaborwie, osadzie górniczej tuż za zachodnią granicą parku. Ponieważ miasteczko znajduje się prawie 50 kilometrów od naszego domu, dziewczynki w ciągu tygodnia mieszkały w internacie.

Co poniedziałek wcześnie rano odwoziłam je do Phalaborwy, a co piątek zabierałam do domu. Nie było to daleko, ale dotarcie na miejsce nie zawsze szło jak po maśle.

W dobrych warunkach, przy suchej drodze, dojazd zabierał nam niewiele ponad godzinę. Często się jednak spóźniałyśmy - na przykład, kiedy stada bawołów albo słoni przekraczały w swoim rozkosznym tempie drogę. W końcu zawsze docierałyśmy na miejsce, ale jeden przejazd utkwił mi szczególnie w pamięci.

Kiedy pewnego popołudnia wracałyśmy z miasteczka, silnik dżipa zgasł i za żadne skarby nie dało się go uruchomić. Utknęłyśmy 20 kilometrów od domu. Kobus był we wschodniej części terenu i miał wrócić najwcześniej za tydzień. Nikt by nas nie szukał, musiałyśmy same dotrzeć do domu.

Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się 4 po południu. Nie dojdziemy do domu przed zmrokiem. A kiedy się ściemnia, drapieżniki wychodzą na łowy. Zaproponowałam więc dziewczynkom nocleg w samochodzie.

Na szczęście zrobiłam zakupy, miałyśmy więc przy sobie świeży chleb, litr wody i pomarańcze.

Rysowałyśmy, grałyśmy w kamyki na piasku, a ja martwiłam się, jak pokonamy pieszo taki szmat drogi następnego ranka. Myślałam o samotnym nosorożcu, którego często widywałyśmy pasącego się na mokradłach Nhlarweni i o lamparcie, którego spotkałyśmy niedawno przy potoku Tsugama. Myślałam o lwach często penetrujących te okolice, a także o stadach słoni, których można się spodziewać zawsze i wszędzie. Na szczęście miałam przy sobie potężny pistolet parabellum kaliber 9 mm. Tyle że z pistoletu nie zastrzeli się nosorożca ani słonia. Lepiej starać się przemknąć niepostrzeżenie.

Usłyszałyśmy z oddali warkot silnika jakiegoś ciężkiego pojazdu. Poprosiłam Karin, żeby trąbiła klaksonem naszego dżipa, a sama z dwiema starszymi dziewczynkami puściłam się przez gęstwinę krzewów, pokonując, co sił w nogach, 400 metrów do płotu.

Dobiegłyśmy tam bez tchu, ale - niestety - za późno. Ciężarówka dawno nas minęła.

Mimo dotkliwego zawodu powiedziałam sobie w duchu, że skoro przejechał jeden pojazd, może się trafić drugi. Wysłałam Hettie i Sandrę z powrotem do Karin, a sama usiadłam pod płotem, żeby czekać.

Pół godziny później nie byłam już taka pewna, że coś znów nadjedzie, ale wpadłam na genialny pomysł - zbuduję na drodze przeszkodę. Zaczęłam ściągać z buszu kłody i gałęzie, a następnie piętrzyć je na drodze. Byłam zlana potem i cała pokryta drobnym czerwonym pyłem. Po obu stronach bariery wydrapałam napis "na pomoc" i strzałki w kierunku płotu.

Po paru minutach z ulgą dostrzegłam nadjeżdżającą z północy starą, rozklekotaną półciężarówkę. Bardzo mnie to zdziwiło, bo tej drogi używają tylko pojazdy wojskowe... i to rzadko. Kierowca na mój widok natychmiast wdepnął hamulec. Ale miał taką minę, jak gdyby chciał od razu zawrócić i odjechać.

Podjechał do mnie z wahaniem. Był to dość młody człowiek, chyba Portugalczyk z pochodzenia. Jego pasażer miał równie wystraszoną minę. Żaden z nich nie znał afrikaans, toteż mieszaniną języków angielskiego, tongi i gestów wyjaśniłam, że w głębi rezerwatu zepsuł mi się samochód.

Spytałam, czy zawieźliby wiadomości do strażnicy kilka kilometrów pod Phalaborwą. Przecież w tamtym właśnie kierunku jadą. Kierowca był wyraźnie zdenerwowany i zaniepokojony. Dziwiło mnie to, ale dodałam, że mam dzieci w samochodzie, że jesteśmy spragnione i z dala od domu.

W końcu zgodził się, żebym napisała krótki liścik do pełniącego służbę w strażnicy, Desmonda Wilcoxa. Wsunął go sobie do kieszeni koszuli i podejrzliwie obserwował, jak rozbieram barykadę przed kołami jego wozu.

Odjechali bez słowa. Dopiero kiedy półciężarówka mnie mijała, dostrzegłam z tyłu wielką, zakrwawioną plandekę. Mężczyźni byli kłusownikami. Nic dziwnego, że tak się mnie zlękli - mojego pistoletu i blokady drogi.

Kiedy wróciłam do dżipa, dziewczynki, podobnie jak ja, wątpiły, czy kłusownicy dostarczą mój list. Nastawiłyśmy się na nocleg w samochodzie.

Zbliżał się wieczór, cienie w buszu zaczęły się wydłużać.

Niedaleko nas dostojnym krokiem przeszła drogę rodzina guźców i stado antylop. Piękny widok. Później zaskoczył nas samotny słoń, który wyłonił się bezszelestnie z krzaków o jakieś 40 albo 50 metrów od nas. Prędko wstałyśmy i spokojnie wróciłyśmy do samochodu. Wsiadłyśmy do środka.

Po jego odejściu postanowiłyśmy zebrać chrust na ognisko, kiedy usłyszałyśmy w oddali warkot. Kilka minut później zobaczyłyśmy nadjeżdżający krętą drogą land rover należący do zarządu rezerwatu.

Przyjechał po nas Robert van Lente. Desmond wysłał mu taką wiadomość: Kobie i dzieci w opatach, 25 kilometrów stąd na drodze do Mahlangeni. Potrzebują pomocy! PILNE! Biedny Robert. Zamartwiał się, czy zastanie nas przy życiu.

Później, gdy już dotarłyśmy bezpiecznie do domu i jadłyśmy pyszną kolację, myślałyśmy o tamtych kłusownikach. Gdyby nie oni, nadal sterczałybyśmy w buszu. Cokolwiek przeskrobali, wiedziałyśmy, że mamy wobec nich dług wdzięczności.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Nowe życie

 

 

Kobus i ja poznaliśmy się na Uniwersytecie Pretorii. Spotykaliśmy się na niektórych wykładach. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale stronił od ludzi. Kiedy zaprzyjaźniliśmy się bliżej, okazało się, że łączy nas nie tylko wychowanie na farmie, lecz również miłość do muzyki i literatury. Wybraliśmy się razem na Elzę z afrykańskiego buszu. Po tym filmie nasza przyjaźń przerodziła się w coś silniejszego. Zaczęliśmy snuć marzenia.

Po dyplomie wzięliśmy ślub. Potem wyjechaliśmy do Windhuk w Namibii, gdzie Kobus był redaktorem w rozgłośni radiowej, a ja tłumaczem w Biurze Języków Obcych. Trzy lata później przeprowadziliśmy się do Johannesburga. Kobus miał dyplom afrykanisty i antropologa. Zdał też państwowy egzamin po ukończeniu kursu ochrony przyrody. Pod koniec roku 1979 na horyzoncie zamajaczyło spełnienie jego życiowego marzenia, żeby dostać pracę w rezerwacie. Przyszedł list od dyrektora Parku Narodowego Krugera z zaproszeniem do Skukuzy na rozmowę. Skukuza to największa stacja turystyczna parku, a zarazem główna siedziba władz.

W liście postawiono warunek, że "podczas rozmowy wstępnej musi być obecna żona aplikanta". Natychmiast poprosiłam mamę o zaopiekowanie się przez kilka dni naszymi trzema córeczkami, żebym mogła towarzyszyć "aplikantowi".

Rozmowę prowadzili główny strażnik parku i dyrektor. Pytali Kobusa, dlaczego ubiega się o tę pracę i dlaczego chce porzucić dobrą posadę w mieście. Oparł po prostu, że odkąd sięga pamięcią, chciał być strażnikiem rezerwatu. Najwyraźniej to ich zadowoliło.

Potem zwrócili się do mnie i zaczęli mnie zniechęcać. Opisywali trudy i niedogodności, które musi znosić żona strażnika. Straszyli mnie nieznośnym letnim skwarem, stałym zagrożeniem malarią i rozmaitymi niebezpieczeństwami. Podkreślali uciążliwość życia z dala od lekarzy, szkół, centrów handlowych oraz wszystkich innych wygód, do których przywykliśmy w mieście.

Przypominali, że nie ma tam nawet takich podstawowych udogodnień, jak telefon czy regularna dostawa poczty. Opowiadali o samotności na odległej placówce. Przestrzegali, że praca może wymagać od męża dłuższych nieobecności w domu, a wtedy żona zostaje bez sąsiadów, bez telefonu, nie ma do kogo otworzyć ust. Jak sobie z tym poradzę?

Pragnąc udzielić im równie dobrej odpowiedzi jak Kobus, odparłam, że odkąd pamiętam, zawsze chciałam być taką "samotniczką". Mimo to usłyszałam:
- Proszę to dobrze przemyśleć w domu. Co najmniej przez miesiąc. Jeżeli państwo uznają oboje bez zastrzeżeń, że nadal są zainteresowani, proszę dać nam znać.

To dlatego nalegali na obecność żony podczas tej rozmowy. Nie zależało im na pracownikach, których połowice nie zniosą takiego życia.

Wprawdzie jestem strachliwa, ale nie lubię, kiedy ktoś traktuje mnie z góry. Ponure przestrogi rzuciły mi wyzwanie. Skoro żony innych strażników jakoś sobie radzą, to ja też potrafię. A nade wszystko nie chciałam, żeby rozwiało się marzenie życia mojego męża.

Chociaż Kobus i ja za radą egzaminatorów codziennie rozmawialiśmy o tym, co oznacza dla nas planowana przeprowadzka, to oboje wiedzieliśmy, że nie zmienimy zdania.

Na szczęście nie musieliśmy. Kiedy potwierdziliśmy listownie zainteresowanie placówką, wkrótce nadeszła dobra wiadomość. Kobus dostał wymarzoną pracę.

Dwa miesiące później, na początku roku 1980, sprzedaliśmy dom w mieście, spakowaliśmy manatki i dzieci, i tak zaczęło się nasze nowe życie w jednym z największych, a zarazem najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

Wsrząsające powitanie

 

 

Mieliśmy za sobą długi dzień, toteż pod wieczór byliśmy wyczerpani. W domu kompletny nieład - wszędzie pudła, skrzynie i meble. Wreszcie udało nam się ustawić łóżka na swoich miejscach i znaleźć w tym rozgardiaszu pościel dla wszystkich członków rodziny.

Tak więc po pierwszym dniu w Mahlangeni w Parku Narodowym Krugera wszyscy położyliśmy się wcześnie spać: ja, mój mąż Kobus i nasze trzy córki - Hettie, Sandra i Karin.

Po godzinie obudził mnie dziwny dźwięk.
- Co to? - spytałam męża pogrążonego głęboko we śnie.

Nie obudził się. Przez chwilę leżałam cicho, nasłuchując i myśląc o tym dziwnym, ciemnym domu, małej przystani na odludziu. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę coś słyszałam, czy to tylko wyobraźnia płata mi figle. I znów, zasypiając, usłyszałam ten sam dziwny hałas.

Tym razem zdecydowanie obudziłam męża.
- Kobus! Słyszałeś?
- Hę?
- Słyszysz to samo, co ja? Na dworze zaskrzeczał ptak.
- Sowa - bąknął Kobus.
- Nie o to mi chodzi! Słyszałam jakieś sapanie...

Nasłuchiwaliśmy przez chwilę. Nad rzeką miliony żab rechotały pod niebiosa. Chrapał hipopotam. W oddali wył szakal. Inne dziwne odgłosy niosły się przez noc. Ale w domu panowała cisza.
- Chyba ci się zdawało - oznajmił w końcu Kobus. - Odpręż się... i spróbuj zasnąć.
- No dobrze - powiedziałam. Ten obcy, ciemny dom najwidoczniej trochę mnie rozstrajał.

Zapadłam w głęboki sen. W środku nocy obudziła mnie jedna z córek, bo nie mogła trafić do łazienki. Panowały tam egipskie ciemności - nie można było zapalić światła, bo generator prądu działał tylko w dzień.

Wzięłam latarkę z szafki nocnej i wstałam.

Kiedy pomogłam córce, wróciłam do naszego pokoju. W snopie światła igrającym po łóżku jakiś cień - może jakiś ruch - przykuł moją uwagę.

Podniosłam nieco latarkę i zamarłam z przerażenia. W kręgu światła widać było część wielkiego, szklistego ciała gada pokrytego ciemnymi plamami. To "coś" miało ogon w na wpół otwartej szufladzie mojej szafki nocnej, środek zwinięty na szafce, a resztę wplecioną w deszczułki wezgłowia. Widok był tak niesamowity, że na chwilę dech mi zaparto.
- Kobus - jęknęłam. - Obudź się!
- Co się dzieje?
- Wąż... wchodzi nam do łóżka! Kobus, omotany prześcieradłem, zerwał się w okamgnieniu.
- Nie podchodź - zakomenderował.

Nie musiał mi tego mówić. Sama cofnęłam się aż do ściany.

Kobus oswobodził się z prześcieradła, po czym podszedł do mnie po omacku. Podałam mu latarkę, oświetlił nią węża.
- To pyton - oświadczył.

Zamieszanie w pokoju wystraszyło gada, który zwinął się teraz bezpiecznie w szufladzie. Gdy tak przyglądaliśmy mu się z pełną grozy fascynacją, widok uchylonej szuflady coś mi przypomniał. W dzień, kiedy meble czekały jeszcze na zewnątrz na wniesienie, przechodziłam obok szafki nocnej i zauważyłam na wpół otwartą szufladę. Spieszyłam się, poza tym niosłam duże pudło, więc domknęłam szufladę nogą i nie popatrzyłam do środka. Najprawdopodobniej wąż już tam leżał.

To był młody pyton, tyle że miał dwa metry długości - niewiele, jak na pytona, ale sporo jak na przeciętnego węża. Kobus wyciorem do strzelby "pomógł" wężowi wśliznąć się z powrotem do szuflady. Następnie zamknął ją i wyniósł szafkę do ogrodu. Towarzyszyłam mu z latarką. Postawił szafkę w pewnej odległości od domu i otworzył ostrożnie szufladę. Pyton kulił się nieśmiało w środku. Zostawiliśmy go tam i wróciliśmy do łóżka. Niech sam zdecyduje, kiedy ma wyjść.

To dość wstrząsające powitanie okazało się odpowiednim preludium do naszego nowego życia w głuszy, w której zwierzęta poruszają się swobodnie, a ludzie muszą uważać, żeby nie wchodzić im w paradę.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO