Ciemność przed oczami

 

 

1. CIEMNOŚĆ PRZED OCZAMI

CÓŻ TO ZA UCZUCIE! - krzyknął Michael Angove i uściskał Briana McKinleya, towarzysza wspinaczki. Obaj mężczyźni stali na wznoszącym się na wysokość 6194 m szczycie góry McKinley na Alasce. Był czwartkowy wieczór, czwartego maja 1995 roku. Mieli za sobą nieprzerwaną, dziewięciogodzinną wspinaczkę.

- Bajeczne! - wychrypiał McKinley, oddychając rzadkim, czystym powietrzem. Ich triumfalnej radości ze zdobycia najwyższego szczytu w Ameryce Północnej nie mogło nawet ostudzić lodowate powietrze o temperaturze -23° Celsjusza. Przyjaciele zrobili sobie zdjęcia, po czym Angove zadzwonił przez telefon komórkowy do żony, która czekała w domu w Spokane w stanie Waszyngton.

- Faith, stoimy na wierzchołku McKinleya! - oznajmił.

- To wspaniale! - odparła z nie ukrywaną radością. - Teraz chcę cię widzieć jak najszybciej w domu!

Spojrzał na zegarek: była siódma wieczorem. Przez lukę w chmurach wypatrzył, że słońce znajduje się jeszcze po południowej stronie nieba. Według jego obliczeń, 900-metrowe zejście do obozu nie powinno im zająć więcej niż trzy godziny.

- Będziemy wracać jeszcze za dnia - powiedział.

McKinley dał mu znak, by szedł pierwszy. Angove ruszył, ciągnąc za sobą 15-metrową czerwoną linę, która, umocowana do szelek uprzęży, łączyła ich ze sobą. W dwie godziny później dotarli do przełęczy Denali, pokrytego śniegiem siodła pomiędzy północnym a południowym szczytem góry.

Przeszli przełęcz i schodzili dalej zachodnią ścianą. Idąc szlakiem, który biegł lekkim skosem, mieli po prawej ręce stromy, oblodzony stok góry. Gdyby zdarzyło im się poślizgnąć, groziłby im zapewne wielometrowy zjazd, zanim zdołaliby znów stanąć na nogach. Angove ściskał trzonek czekana, gotów w razie upadku wbić jego kolec w śnieg.

Nagle zza pleców dobiegł go krzyk: "Trzymaj mnie!" Obróciwszy się, ujrzał przerażający widok: McKinley zsuwał się na boku po lodowatej pochyłości. Zanim Angove zdążył zareagować, łącząca ich lina napięła się, zwalając jego samego z nóg. Upadł na plecy i zaczął zjeżdżać w dół z zatrważającą szybkością. Biorąc potężny zamach rąbnął czekanem w ścianę stoku, ale stalowe ostrze odbiło się tylko od twardego jak kamień śniegu.

Po chwili Angove spadał bezwładnie głową w dół. Zamknął oczy pod naporem zimnego powietrza. Nie czuł strachu - miał tylko szokującą świadomość ostateczności. No to koniec! -huczało mu w głowie. - Już po nas!

Zwalił się z chrzęstem plecami na stok. Usłyszał jeszcze, jak sprzączki plecaka szorują z piskiem po lodzie, po czym zakręciło mu się w głowie i zobaczył ciemność przed oczami.


2. PRZYJACIELE

MIKE'A ANGOVE, 31-letniego porucznika marynarki wojennej i, starszego od niego o 6 lat komandora, porucznika Briana McKinleya łączyła wspólna pasja do wypraw na łono przyrody. Spotkali się przed sześcioma laty, kiedy obaj byli studentami w akademii podyplomowej Marynarki Wojennej w Monterey w Kalifornii.

Szczupły, ciemnowłosy Angove, wychowany w stanie Waszyngton, zaczął chodzić po górach mając 18 lat. McKinley, pochodzący z Towson w stanie Maryland, niestrudzony piechur i miłośnik wspinaczek, bez trudu dał się przekonać do nowego sportu. Zaczęli się razem wspinać. Jednak po ukończeniu akademii w grudniu 1991 roku zostali odkomenderowani w dwie różne części świata: Angove dostał przydział na wyspę Guam, McKinley na Florydę. Wyprawa w góry Alaski była ich pierwszym wspólnym przedsięwzięciem po latach przerwy. Kiedy Angove zaproponował wejście na szczyt McKinleya, jego przyjaciel przystał bez chwili namysłu. "Jakby nie było, ta góra nosi moje nazwisko" - zauważył.

Spotkawszy się w Los Angeles, pojechali do obozu-bazy, skąd rozpoczęli 14-dniową wspinaczkę. W drugim tygodniu wyprawy dołączyli do 26-letniego Rodericka Hancocka i starszej o dwa lata Debory Robertson. 2 maja czwórka wspinaczy rozbiła obóz na pofałdowanym, pokrytym śniegiem skalnym płaskowyżu, na wysokości 5242 m npm.

Hancock i Robertson pierwsi dotarli na szczyt. Zaledwie po 15 minutach od momentu rozpoczęcia schodzenia spotkali pnącą się w górę pozostałą dwójkę.

- Doszliśmy! - wykrzyknęła w ich stronę Debora. - Do zobaczenia w obozie!


3. DUSZA BRIANA

ANGOVE z wolna zaczął odzyskiwać świadomość. A więc jednak żyję - zrozumiał ze zdziwieniem.

Poczuł, że kołysze się lekko do przodu i do tyłu. Wisiał w swojej uprzęży w pozycji poziomej, twarzą do góry, utrzymywany przez linę, która tkwiła w wąskiej szczelinie. Ścieląca się w dole bladoniebieska pokrywa lodowa ginęła w czarnej otchłani.

Jakieś 8 metrów nad sobą dostrzegł przebijające się światło dnia. Na krawędzi szczeliny leżała jedna z jego rękawic - dopiero teraz zdał sobie sprawę, że prawą dłoń ma odkrytą i ze-sztywniałą z zimna. Po czekanie nie było śladu.

Lina biegła do połowy szczeliny i ginęła za górującą nad nią granią. Jestem nadal połączony z Brianem - uzmysłowił sobie.

Podciągając się na linie, osiągnął pozycję pionową.

- Brian! - krzyknął. - Co z tobą? - Nadstawił ucha, ale odpowiedziała mu głucha cisza. Pewnie stracił przytomność - doszedł do wniosku. - Tylko w jakim jest stanie?

Chwytając się szpar w lodowej ścianie, zaczął wspinać się w górę, centymetr po centymetrze - zaczepiając się najpierw ręką, potem stopą.

Kiedy powtarzał manewr po raz czwarty, z lewego buta spadły mu raki, znikajac w ścielącej się w dole otchłani; palce gołej dłoni zrobiły mu się kredowo białe, sygnalizując początki odmrożenia. Wbił but w lodową szczelinę i dźwignął się wyżej.

20 minut później wdrapał się na krawędź rozpadliny. Chwycił rękawicę, naciągnął ją na prawą dłoń i już ubraną wsunął pod kurtkę, przyciskając do brzucha, żeby ją rozgrzać.

Wijąca się na wprost niego lina ginęła za ośnieżoną granią. Posuwając się ostrożnie po lodzie, podążył jej śladem. Na McKinleya natknął się kilka metrów za granią: leżał zwinięty w kłębek, przyciśnięty do lodowego sopla.

- Zaraz ci pomogę - zawołał głośno Angove.

Klęknął przy przyjacielu i uniósł go do pozycji półsiedzącej. Kiedy go podnosił, z gardła McKinleya wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk. Angove nie miał teraz żadnych wątpliwości, że przyjaciel wydał właśnie ostatnie tchnienie. Dotknął przegubu dłoni Briana: pulsu nie było.

- Brian! - jęczał przytulając ciało przyjaciela. - Tak mi strasznie żal!

Nagle poczuł wokół siebie jakąś obecność - tak, jakby dusza Briana wyzwalała się z cielesnej powłoki. Wrażenie było tak realne, że miał ochotę wyciągnąć rękę i spróbować jej dotknąć.


4. BYLE NIE ZAMARZNĄĆ

WSTRZĄSAJĄCE NIM dreszcze przywróciły go do rzeczywistości: słońce zaszło i zrobiło się lodowato zimno. Weź się w garść! - powiedział do siebie. - Musisz iść dalej sam.

Rozejrzawszy się wkoło, zauważył w dole wysoki, śnieżny pagórek, oddalony o jakieś 800 metrów. Pamiętał, że obozowisko jest tuż poniżej pagórka.

Nagle przypomniał sobie o telefonie komórkowym: w pamięci aparatu był numer do strażników parku narodowego w położonej 80 kilometrów na południowy wschód miejscowości Talkeetna. Kiedy jednak wcisnął przyciski, na czytniku pojawił się komunikat, że połączenie jest niemożliwe. Widocznie góra blokowała przekaz sygnału.

Zaczął się zastanawiać, czy powinien zejść do obozu. Obawiał się, że pozbawiony czekana i raków przy jednym bucie nie zdoła nigdy pokonać oblodzonego stoku. Może więc lepiej spędzić tutaj noc w nadziei, że rano przyjdzie pomoc? Nie - pomyślał. - W taki ziąb, jeśli nie będę się ruszał, zginę.


Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Grzegorz GORTAT

  • /pisane-noc/294-miertelny-wypadek-na-przeczy-denali/1392-trudna-decyzja