Upiorny ptak z doliny Rio Grande

 

Armando Grimaldo upiera się, że kiedy to się stało, "nie był pijany, nie palił marihuany ani nic z tych rzeczy". Siedział po prostu spokojnie na podwórku farmy swojej macochy i palił papierosa. Jego żona spała w domu.


 

Była dwudziesta druga trzydzieści, 14 stycznia 1976 roku. Miejsce wydarzeń: Raymondville w Dolinie Rio Grande, w Teksasie.

"To stało się nagle - mówi. - Usłyszałem dźwięk podobny do łopotu skrzydeł nietoperza i coś w rodzaju gwizdu. Psy zaczęły ujadać. Rozejrzałem się dookoła, ale nic nie zobaczyłem. Nie mam pojęcia, dlaczego nie spojrzałam do góry. Uważam, że powinienem to zrobić, ale zamiast tego ruszyłem, żeby sprawdzić, czy nic się nie dzieje na tyłach budynku. Wtedy poczułem, że coś złapało mnie w szpony. Odwróciłem się, zobaczyłem to i chciałem uciekać. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem śmiertelnie przerażony - wtedy stało się to pierwszy raz. Była to najbardziej przerażająca rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała". Grimaldo widział to dostatecznie długo, aby móc później opisać. Było jego wzrostu (sto siedemdziesiąt pięć centymetrów) i miało skrzydła o rozpiętości trzy, trzy i pół metra. Z twarzy, czy jak to nazwać, przypominało małpę lub nietoperza. Miało okrągłe, czerwone, pałające oczy wielkości pięciu, może siedmiu centy metrów. Miało też czarnobrązową skórę, pozbawioną piór czy futra, tak samo odrażająco gładką jak skóra nietoperza.

Grimaldo zrobił niewiele więcej, niż mógł zrobić w tej sytuacji. Krzycząc ze strachu padł twarzą na ziemię i zasłaniał się rękami przed atakiem latającego napastnika. Kiedy zerwał się do ucieczki, jego palto, spodnie i koszula były porozrywane. Wskoczył pod drzewo, zaś stwór, dysząc ciężko, zrezygnował z dalszego ataku i odleciał, wtapiając się w ciemność.

Christina, żona Grimalda, została wyrwana ze snu łomotaniem w drzwi wejściowe i krzykami męża, że coś spadło na niego z nieba i chciało go porwać lub zabić. Zadzwoniła po policję, która błykawicznie znalazła się na miejscu wydarzenia. Policjanci zastali Grimalda w stanie szoku. Bełkotał w kółko jak obłąkany: pajaro...pajaro... pajaro (po hiszpańsku: ptak). Był w tak złym stanie, że zabrano go do szpitala. Dwa następne dni chorował i leżał w łóżku.

Grimaldo nie był pierwszym Teksańczykiem, który natknął się na podobnego stwora latającego. Nie sprawdzone pogłoski o upiornym wielkim ptaku krążyły w Dolinie Rio Grande przynajmniej od listopada 1975 roku. Miejscowe gazety pisały o niesamowitym stworzeniu, wysokim, według robionych na gorąco ocen, na jakieś metr trzydzieści, z ciałem ptaka, ale z ludzką głową.

Natychmiast powiązano te doniesienia z pewnym dziwnym wypadkiem z 26 grudnia 1975 roku, który miał miejsce na farmie
Joe Suareza, także mieszkańca Raymondville. Wieczorem jak zwykle zamknął w corralu swoją kozę i poszedł spać. Kiedy rankiem wyszedł z domu, by ją wypuścić, leżała martwa w kałuży krwi, prawie rozerwana na kawałki. Coś musiało ją tak zmasakrować całkiem niedawno, jako że krew była nie zaschnięta i jeszcze ciepła. Policja, która przybyła dokonać oględzin, stwierdziła, że brakowało serca i płuc, a głowa kozy została odcięta. Zwrócono też uwagę na jeden wielce wymowny szczegół: na ziemi nie było żadnych śladów, jakby coś, co poszarpało kozę, spadło z nieba.

1 stycznia 1976 roku, czternaście dni przed obserwacją Grinialda, najwyraźniej ten sam upiorny ptak widziany był w okolicy Harlingen przez dwójkę dzieciaków: jedenastoletnią Traccy Lawson i jej kuzynkę, czternastoletnią Jackie Davies.

W przeciwieństwie do pozostałych, incydent ów wydarzył się nie w godzinach wieczornych lub nocnych, lecz w biały dzień.

Dziewczynki bawiły się na podwórku domostwa Lawsonów, zaś rodzice spali po noworocznej zabawie. W pewnej chwili Tracey zauważyła coś niezwykłego, stojącego w odległości paruset metrów. Wbiegła do domu, chwyciła lornetkę i kiedy nastawiła ostrość, zobaczyła coś w rodzaju olbrzymiego, czarnego ptaka o przerażającym wyglądzie". Miał ponad półtora metra wysokości, wielkie, czerwone oczyska i ogromne skrzydła. Twarz wyda się szarawa i była podobna do twarzy goryla. Dziób był gruby i ostro zakończony. Głowa łysa. W pewnej chwili stwór wydał z siebie przenikliwy, głośny krzyk, coś w rodzaju skrzeczenia: eeeee !

Następnie dziewczynki zobaczyły, jak stwór biegł lub nisko leciał, pojawiając się i znikając miedzy zabudowaniami. Dziewczęta wbiegły do domu i przestraszone nie wychodziły na dwór, dopóki nie obudzili się rodzice, którzy nie potraktowali jednak ich opowieści poważnie. Z wyjątkiem ojczyma Jackie. Ciągle wprawdzie sceptyczny, poszedł jednak w miejsce wskazane przez dziewczęta, a kiedy wrócił, już nie był tak pewny siebie: na ziemi widniały ślady.

Pierwsze trzy tuż za płotem. Czwarty jakieś dwadzieścia metrów dalej w głębi pola, a piąty dwadzieścia metrów za nim. Ślady były trzypalczaste i zagłębione prawie na cztery centymetry w ziemi. Stan Lawson, ojciec Traccy, człowiek ważący osiemdziesiąt kilogramów, postawił swoją stopę obok odcisku ptasiego pazura i stanął na jednej nodze: jego but praktycznie nie zagłębił się w gruncie. "To coś musiało nieźle ważyć" - powiedział później. Zauważył także, że coś dziwnego stało się z jego psem. Jak nigdy dotąd, siedział cicho w swojej budzie, jakby bał się wyjść. Zdołał go namówić do wyjścia dopiero wówczas, gdy przyniósł mu jedzenie. Tej nocy za otwartym oknem swojej sypialni usłyszał dźwięk przypominający łopot ogromnych skrzydeł. Podbiegł do okna, odsunął zasłonę i wyjrzał, ale nic nie zobaczył. Nie pamięta, czy było to już przedtem, ale kiedy obudził się rano, zasłona była rozdarta.

Chyba już nigdy nie dowiemy się, co tej nocy grzmotnęło w dach samochodu sierżanta policji Sama Esparzy, mieszkającego w najbliższym sąsiedztwie domu Lawsonów. Wiadomo natomiast, co uderzyło w dach ciężarówki niejakiego Alverica Guajarda, również mieszkańca Doliny Rio Grandę, który w przeciwieństwie do leniwego sierżanta policji, wybiegł natychmiast z domu, kiedy usłyszał, że "coś walnęło w ciężarówkę, jakby ktoś rzucił w nią workiem cementu".

Guajardo wyszedł na zewnątrz i nie mając latarki, wsiadł swojego samochodu osobowego, wolno okrążył ciężarówkę i skierował reflektory w podejrzane miejsce. Kiedy rozbłysło oślepiające światło, zobaczył "coś z innej planety". Kiedy światła* uderzyły weń, stwór podniósł się i runął błyskawicznie w kierunku kierowcy. Przez dwie lub trzy minuty stworzenie stało i wlepiało oczy w człowieka, który ze strachu nie mógł zrobić żadnego ruchu.

Stwór mierzył około metra trzydziestu wzrostu, miał czarną korę i dziób metrowej długości. Z jego gardła wydobywał się przerażająco brzmiący dźwięk" i widać było, jak krtań pulsuje. Ramiona otaczały długie, nietoperzopodobne skrzydła. Na koniec stworzenie cofnęło się i zaczęło odchodzić. Kiedy Guajardo zebrał się wreszcie w garść i ruszył w stronę najbliższego domu, ptasiopodobny upiór znikał w mroku nocy.

Następnego ranka reporter miejscowej gazety "Brownsville Herald" po przeprowadzeniu wywiadu z Guajardem powiedział: "To nie jest żadna głupia gadka. Ten facet naprawdę coś widział. Jest najbardziej przekonującym świadkiem spotkania z Wielkim Ptakiem, z jakim kiedykolwiek rozmawiałem. Jeśli któraś z tych historii jest prawdziwa, to właśnie ta".

Od czasu do czasu przyroda płata figle i rodzi się jakiś dziwoląg: a to kot ze skrzydłami, to cielę z dwiema głowami lub inne biologiczne niesamowitości. Czy w tym wypadku przyroda sprawiła nam takiego figla i w Dolinie Rio Grande szalał jakiś ptasi odpowiednik Quasimoda - ohydnego dzwonnika z Notre Dame? Od kiedy człowiek zaczął przeprowadzać próby z bombami atomowymi, mutacje wśród roślin i zwierząt wyraźnie się nasiliły.

A może było to coś całkiem innego? Kto wie, co wylezie na nas jutro z ciemności...





Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódz 1992


 

  • /biblioteka/56-tajemnice/405-tego-si-nie-da-wyjani-1
  • /biblioteka/56-tajemnice/261-cie-wa