Lucjan (Lucjan Kydryński)

Ale to początek końca. W życie pełne życia wdziera się na razie blady cień choroby serca.


 

Lucjana Kydryńskiego
wspomina
Jerzy Gruza

 




Wiosna 1994 r., słonecznie, sale szpitalne pełne odwiedzających. Po korytarzach suną szurając kapciami ludzie sukcesu. Z pierwszych stron gazet. Wszyscy po operacjach by-passów. Lucjan uśmiechnięty - wszystko się świetnie udało. Stoimy wokół łóżka, dowcipkujemy. Lucjan śmieje się, ale przezornie trzyma się za piersi, tam, gdzie jest pozszywany. Ogólna wesołość.

Ale to początek końca. W życie pełne życia wdziera się na razie blady cień choroby serca. Ta operacja pozwoliła mu jeszcze funkcjonować prawie normalnie przez kilkanaście lat. A jego życie nic a nic nie wskazywało, że może być chory. Bywał, pisał, występował, żartował, udzielał wywiadów, podróżował, chłonął wszystko, co miało jakiś blask, nowość czy wartość, głównie jeżeli chodzi o muzykę i życie towarzyskie. Trochę jakby chciał zagłuszyć czające się w sercu niebezpieczeństwo.

Lucjana poznałem, nie pamiętam kiedy, wiem, że go obsadziłem w "Wojnie domowej" w marzeniu sennym Pawła, któremu śniło się, że występuje na festiwalu w Sopocie i zapowiada go Lucjan Kydryński. Musiałem go znać wcześniej. Przypuszczalnie z pierwszych sopockich festiwali. Skąd tam się wziął, nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zawsze tam był, nawet jak nie występował.

Na początku było słowo... Głos radiowy. Rozpoznawalny i charakterystyczny w sposobie wymawiania "r", łatwy do naśladowania i parodiowania przez licznych estradowców, przy ogólnym śmiechu widowni, ale życzliwym. Lucjan budził ogólną sympatię, chociaż nie u krytyki, dziennikarzy, pismaków odsyłanych z pisania o brudnej posesji w domu takim a takim w dziale miejskim do recenzowania występów na estradzie.

Zresztą rola konferansjera była zawsze trochę w pogardzie. Był dodatkiem, nie zauważano, że był właściwie trzecim Panem z Kabaretu Starszych Panów. Nie lubili go też i poważni specjaliści, z zazdrości o powodzenie, wygląd, elegancję, uśmiech i możliwość błyszczenia na ekranie telewizora. Ale on nie świecił światłem odbitym, jak mówił kiedyś o telewizji pewien prezes - on sam świecił własnym blaskiem. I to irytowało.

Przed i w trakcie sopockich festiwali był monopolistą przedstawiania wielkich gwiazd światowej estrady w Polsce. Zwykle występował z nimi w Sali Kongresowej. Był chyba jedynym, który mógł sprostać tej roli pod względem wiedzy, taktu i umiejętności podbicia walorów artysty, którego prezentował.

A przy tym spotkaniu z wielkimi gwiazdami bawił się wymyślaniem takich piekielnie trafnych określeń czy haseł jak:

- Czarny Anioł polskiej piosenki - Ewa Demarczyk!
- Oczy ma przepastne jak jezioro Ładoga - o jakiejś Rosjance.
- Czarna Syrena Nocy - Juliette Greco!
- Napoleon piosenki - Charles Aznavour!
- Jednocześnie śpiew ptaków i trzęsienie ziemi - Yma Sumac!
- Półdiablę pożerające mężczyzn - Earta Kitt!

Zazdroszcząc mu, kiedyś pokusiłem się o wymyślenie czegoś podobnego i zapowiadając Halinę Kunicką, żonę Lucjana -wygraserowałem:
- Teresa Żylis-Gara polskiej piosenki łatwej i przyjemnej - Haaaaaalina Kuuuuuunicka!

Oczywiście też dostałem brawa. Życie estradowca nie jest trudne. Na pozór. Niewielu zdawało sobie sprawę z tego, że Lucjan interesował się na poważnie muzyką poważną, że pisał, że miał rzetelną wiedzę na temat operetki, musicalu, opery. Wiedzę prawie encyklopedyczną. Zdumiewał mnie znajomością tego, co na przykład dzieje się w drugim akcie, czwartej scenie mało znanej operetki, kto kogo, jak ma na imię kochanek i w jaki sposób wyznaje swoją miłość żonie ambasadora Transylwanii. Czasami przepytywałem go dla żartu udając zainteresowanie. Odpowiadał bezbłędnie.

O właśnie! Dziedzina operetki też czeka na swojego Trelińskiego i Warlikowskiego. Nie pogardzajmy nią. Moje odkrycie.

Wprowadził Polaków w świat muzyki wszystkich rodzajów, na różnych poziomach zainteresowań, wciskał muzykę i kucharce z baru mlecznego, i profesorowi uniwersytetu. Otwierał na oścież bramę, przez którą wlewały się dźwięki i popularnego szlagieru muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, i szlachetnych prób piosenki kabaretowej, i przebojów światowych, i wreszcie muzyki poważnej. Jako enterprener z wyboru i zamiłowania.

Interesował się teatrem i filmem, pisał recenzje pod pseudonimem Aleksandra w "Przekroju". W formie listów recenzował to, co się dzieje kulturalnego w Warszawie. Pisał książki, encyklopedię musicalu, operetki, wspomnienia z podróży, spotkania z Gwiazdami. Wszystko to na nic. Lucjan kojarzyć się będzie publiczności zawsze z Festiwalem Sopockim. Siła telewizji!

Lucjan był związany z festiwalem od samego początku. Mnie te festiwale zlewają się w jeden wielki miszmasz ludzi, gwiazd, efektów specjalnych, konkursów, piosenkarz zjeżdżający pod sufitem na linie jako Hermaszewski, "Jaskółka" śpiewana na górze wśród drzew Opery Leśnej, chociaż było kilka wydarzeń, które wryły nam się wszystkim w pamięć.

Najlepszym pomysłem Lucjana, aby odświeżyć konwencje typowej konferansjerki, było zaproszenie do współpracy w prowadzeniu koncertów młodej pulchniutkiej dziewczyny o wyglądzie aniołka, z długimi blond włosami w przezroczystej białej sukience, z torebką przewieszoną przez ramię.

Wychodził z nią na scenę, zapowiadał, ona stała z boku, nic nie mówiła i wracali za kulisy. Za trzecim razem na widowni i przed telewizorami wrzało: Kto to jest? O co chodzi? Dlaczego ona nic nie mówi? Lucjan po trzecim wyjściu poinformował zaintrygowaną widownię, że ta młoda osoba to praktykantka, która przygotowuje się do prowadzenia następnego festiwalu zamiast Ireny Dziedzic. Na razie oswaja się ze sceną.

Zawrzało. Rozdzwoniły się telefony z kierownictwa telewizji, komitetów partyjnych, biur, urzędów. Na nic zdały się tłumaczenia, że to żart. - Jak ona może zapowiadać przyszły festiwal, kiedy nie potrafi nawet ust otworzyć?! - pytano.

Rano budzi mnie centrala telefoniczna Grand Hotelu i łączy z jakimś ważnym zakładem pracy, gdzie już odbyła się masówka pod hasłem: "Załoga naszego zakładu na zebraniu w dniu... jednoznacznie wyraża swoje potępienie i uchwala, aby ta osoba nie występowała w następnym festiwalu, gdyż nie potrafi w ogóle mówić". Nie ukazała się już więcej w amfiteatrze. Ale można ją oglądać w ciągle powtarzanym "Czterdziestolatku", w scenach z laboratorium, gdzie czasami mówi.

Z zapowiadającymi festiwal był stały kłopot. Para Irena Dziedzic i Lucjan byli niezastąpieni. Być może dlatego, że rywalizacja między tymi ówczesnymi personalities rozpalała spory, domysły i plotki. To było dwoje ambitnych, inteligentnych ludzi, których osobowości wpływały na przebieg festiwalu. Jakoś pasowali do siebie, mimo że prywatnie Lucjan nie przepadał za Ireną. Ale ich obecność na estradzie nadawała całemu spektaklowi jakiś prywatno-towarzyski charakter. Publiczność miała poczucie, że jest zaproszona na to spotkanie. Czuła się zaszczycona. Nie podobało się to specjalnie dyrekcji ani "górze". Do dzisiejszego dnia zarzut, że bawimy się we własnym gronie, a nie z "całym narodem", wycina wszystko to, co jest istotą telewizji: intymność, prywatność i pozytywny snobizm.

Później, gdy zmieniali się organizatorzy festiwalu, zaczęto wydziwiać z ludźmi, których lansowano w roli konferansjerów. Aktorzy, redaktorzy, piosenkarze, a nawet jeden z dyrektorów Wydziału Kultury w Gdańsku uznał, że sam wystąpi zamiast Lucjana Kydryńskiego. Udało mu się. Wystąpił. Pierwszy i ostatni raz.

Dziesięciolecie Sopotu. Ten, kto wymyślił festiwal w Sopocie, chyba wziął pieniądze od CIA. Otworzył okno na świat Zachodu! Nie tylko nam, ale tym na Kamczatce. Bo transmisje, nawet okrojone z tzw. Miazmatów, docierały do całego obozu. Minęło dziesięć lat. Zrobiliśmy serie talk-shows na ten temat. Irena, Lucjan, ja i kilku zaproszonych gości. Wspomnienia, żarty, kpiny z tradycyjnych schodów, po których nie da się chodzić, bo schody umieli projektować starożytni, ale nie polski scenograf, luz, zabawa. Pierwszy odcinek poszedł w lipcu, tak aby wycelować na XI Sopot. Wzywa mnie ówczesny dyrektor programowy.

- Panie Jerzy, drogi, kochany! Nagraliście dziesięć odcinków, tak? I bardzo dobrze. Irena i pan Lucjan bardzo zabawni. Ale po co nam to? Puściliśmy jeden i wystarczy. Niech towarzysz Olszowski wróci z urlopu i to zobaczy, głowy nam wszystkim pourywa! Dlaczego? Nie wiadomo. A właściwie wiadomo.

Obok wybitnych gwiazd estrady, takich jak Aznavour, Joan Baez, Demis Roussos, Johny Cash, na konkurs przyjeżdżało sporo amatorów. Pewnego razu nagrodę otrzymał jakiś Szwed, który w finale wystąpił w jasnoniebieskim smokingu. Wywarło to na wszystkich nosicielach garniturów z Wistuli i Bytomia piorunujące wrażenie. Oklaski, entuzjazm... Nawet Lucjan spojrzał krytycznie na to, co od lat stale miał na sobie w Sopocie. Uwielbiał ciemne garnitury, w nich czuł się najswobodniej. Zmusiłem go, gdy na czterdziestolecie polskiej telewizji zaczynaliśmy program "Historia telewizji łatwej, lekkiej i przyjemnej", by kupić sobie po smokingu.

- Jak to? Za własne pieniądze? - Lucjan długo mieszkał w Krakowie.
- Tak. Musimy jakoś wyglądać.

Cykl tych programów cieszył się sporą oglądalnością. Anegdoty, żarty, zabawne historie związane z zakulisowymi wpadkami, zawsze mieliśmy jakąś cover story i zaproszonego do niej specjalnego gościa. No i publiczność. Znajomi. Znane twarze, ludzie autentycznie śmiejący się, dopowiadający z widowni, bez tego telewizyjnego sztywniactwa i martwoty, to zaczęło drażnić. A poza tym! Jak to, historia? Historia telewizji zaczęła się od czasu, gdy nasz Władek, Stasiek i Mietek usiedli na fotelach dyrektorów w TVP.

Minęło kilka lat. Drogi nasze się rozeszły, każdy szukał innego pola do eksploatacji. Nie było źle. Jeszcze jedna wspólna z Lucjanem próba reanimacji naszych pomysłów. Ale podczas oglądania pilotowego odcinka jedyna uwaga, jaką zrobiła redaktorka odpowiedzialna, była taka, że w programie widać kawałek zagiętego w rogu dywanu. Spojrzeliśmy z Lucjanem na siebie i w milczeniu opuściliśmy Woronicza.

A potem mijanka w Instytucie Kardiologii w Aninie. Ja wychodzę, on się kładzie. Lucjan na badanie, ja oddaję krew do analizy, on jeszcze występuje, ja leżę i jem szpitalną zupę. Ja wychodzę, on się kładzie. Na dłużej. Odwiedzam go.

Lucjan leży obłożony aparaturą jak jakiś astronauta, który ma zaraz odlecieć w kosmos. Ale uśmiecha się. Opowiadam jakiś dowcip Holoubka zasłyszany w kawiarni Czytelnika. Obok siedzi Halina wymęczona, ale sztucznie w dobrym humorze. Ja wstydzę się swojej opalenizny i dobrego wyglądu. Na pocieszenie cytuję, po raz nie wiem który, opinię mojego chirurga: "Żeby pan tak wyglądał wewnątrz, jak pan wygląda na zewnątrz, to byłbym zadowolony". Śmiejemy się. Lucjan blady przywołuje Halinę ręką... Wychodzę, udając, że się spieszę.

Jeszcze jedna wizyta kontrolna w Aninie. Czekam na windę. Otwierają się drzwi. Siostra popycha wózek, na którym siedzi schorowany człowiek o nieobecnym spojrzeniu, jakby mu było już wszystko jedno. Odwracam głowę, nie chcę patrzeć. Dopiero po chwili orientuję się, że to Lucjan.




POLITYKA nr 38, 23 września 2006

  • /biblioteka/51-ludzie/157-kopaliski-superstar-1907-2007
  • /biblioteka/51-ludzie/155-ja-ju-nie-wroc