Skok w górską otchłań

 

By uratować dwóch ludzi, odważny pilot smigłowca zaryzykował utratę kontroli nad maszyną.



 

Jim Hood pędził furgonetką, rozchlapując kałuże na żwirowej ulicy Talkeetna, wsi leżącej u stóp góry McKinley na Alasce. Jechał na małe polowe lotnisko. Ten postawny, wąsaty 40-latek w kowbojskich butach i kapeluszu był pilotem-ratownikiem tutejszego parku narodowego. Pół godziny lotu stąd rozgrywała się tragedia, a on z niepokojem spoglądał na zachmurzone niebo.

Była sobota 20 czerwca 1998 roku. Już dwa dni temu dwaj Brytyjczycy utknęli na wąskiej półce skalnej, tuż pod wznoszącym się na wysokość 6194 m n.p.m. szczytem góry McKinley. Burza szalejąca na górze uniemożliwiała loty, wicher był taki, że człowiek tracił tam ciepło jak przy minus 70°C. Nikt nie przeżyje w tych warunkach - powtarzał sobie Hood.

Na takiej wysokości można zamarznąć jednej nocy. Hood znał półkę, na której utknęła ta dwójka - paskudne miejsce, nie ma jak lądować. Można najwyżej zrzucić linę i zabrać ludzi huśtających się pod brzuchem śmigłowca. Jednak takiej akcji ratowniczej nigdy się jeszcze nie udało przeprowadzić na tak zawrotnej wysokości, gdzie ludzie z trudem oddychają i gdzie powietrze jest tak rozrzedzone, że łopaty wirnika śmigłowca prawie nie znajdują oparcia.

Jednak nie ma to większego znaczenia - póki ludzie na górze walczą o życie, on musi być gotowy do akcji.



Zawiniety w nieocieplaną płachtę ciemnowłosy sierżant Martin Spooner dygocze konwulsyjnie. Okulary przymarzły mu do czoła. Potrząsa nieruchomą postacią leżącą obok i wrzeszczy:
- Hej, koleś! Która godzina? Słyszy stłumione przekleństwo i oddycha z ulgą. Jego kumpel Carl Bougourd dał znak żyda. Jak długo on jeszcze wytrzyma ? - zastanawia się Spooner.

Góra McKinley uchodzi za zimniejszą, bardziej wietrzną i groźniejszą niż Mount Everest. Ten najwyższy szczyt Ameryki Północnej wyrasta nieomal od poziomu morza, a Everest (najwyższy szczyt świata) z płaskowyżu, który dodaje mu 3000 metrów. Gdyby więc ustawić je obok siebie, to góra McKinley byłaby wyższa i trudniejsza do wspinaczki. Porywa się nań co rok blisko tysiąc śmiałków, z których średnio trzech ginie, a na szczyt dociera mniej niż połowa.

Obaj, Bougourd i Spooner, należeli do 10-osobowego oddziału brytyjskich komandosów.

Podczas ćwiczeń mieli nieszczęśliwy wypadek. Doświadczony alpinista Spooner szedł pierwszy stromym ośnieżonym stokiem. W pewnym momencie jeden z dwóch kolegów przypiętych do jego liny się poślizgnął. Cała trójka przekoziołkowała sto metrów. Tylko stercząca skała uchroniła ich przed spadnięciem niżej - 3 km w dół do doliny. Niestety, Spooner skręcił w kostce obie nogi.

- Zostanę i zrobię mu zupę - zaproponował 35-letni spokojny i prostoduszny kapral Carl Bougourd, który wspinał się pierwszy raz w życiu.

Baterie radia wysiadły, więc grupa ruszyła w dół po pomoc do strażników parku narodowego, których namioty widzieli jakieś półtora kilometra niżej.

- Nic się nie martw, kumple nas stąd ściągną - zapewniał go sierżant Spooner, gdy tylko zostali sami.

Ten rówieśnik kaprala był szczupły i zwinny, należał do kadry szkolenia sportowego. Nie podejrzewał nawet, jakie jego koledzy napotkają przeszkody. Najpierw stracili sporo czasu, gdyż natknęli się na dwójkę rannych Amerykanów, którym musieli udzielić natychmiastowej pomocy. Potem dwaj żołnierze spadli i mocno się potłukli -- tak, że sami wymagali pilnej interwencji ratowników. A później rozpętała się burza i rozwiała szansę na rychłą pomoc.



Dopiero w niedzielę o godzinie 17 chmury nieco się rozstąpiły i odsłoniły błękit. Jay Hudson wystartował cessną z lotniska w Talkeetna natychmiast, miał obserwować szybko się tu zmieniające warunki atmosferyczne. Zaś Jim Hood zaciągnął zamek ognioodpornego, arktycznego kombinezonu, wciągnął ocieplane buty i poderwał z ziemi francuski śmigłowiec.

Tymczasem dwa wojskowe śmigłowce ratownicze z Fairbanks wylądowały w górskiej bazie strażników parku narodowego. Jeden miał zabrać rannych Brytyjczyków i Amerykanów, których już zniesiono z góry, a drugi polecieć pod szczyt i zrzucić Spoonerowi i Bougourdowi - o ile jeszcze żyją - radio wraz z zestawem pierwszej pomocy.

Ledwie załadowano rannych, gdy gęste chmury znowu zasnuły górę.

- Zwijamy się stąd, szybko - ponaglał pilot, bo dla śmigłowca chmura, w której nic nie widać to śmiertelna pułapka.

Spoonerowi i Bougourdowi zamarło serce, gdy słuchali oddalającego się warkotu śmigłowców. Pełen najgorszych przeczuć Bougourd napisał do rodziców: "Niełatwo mi tak zaczynać list, ale może to moja ostatnia noc...".

Potem Spooner usłyszał dźwięk, coraz donośniejszy. Chwiejnie stanął na nogi, machał do cessny, gdy przelatywała jakieś 200 metrów od nich. Pilot dał mu znak uniesionym kciukiem.

- Widzę na stoku dwóch klientów. Stoją! - zawiadomił przez radiostację dowództwo straży parku narodowego.



Maszyna Hooda pięła się w górę tuż przy ścianie masywu. Gdy wysokościomierz pokazał 3 tysiące metrów, Hood i towarzyszący mu strażnik założyli maski, oddychali teraz tlenem. Łopaty wirnika śmigłowca "ślizgały się" w rozrzedzonym powietrzu, więc wznosili się coraz wolniej. Na wysokości 5,5 tysiąca metrów wysokościomierz się zatrzymał.

- Tak nie da rady, spróbujmy inaczej - stwierdził Jim Hood.

Polecieli do bazy i strażnik wysiadł z ciężkim ekwipunkiem ratownika. Komendant bazy 44-letni Roger Robinson skulił się pod maszyną z 35-metrową liną. Przyczepił ją jednym końcem pod spód śmigłowca, na drugim końcu była klamra i zasobnik z zestawem ratunkowym. Hood wystartował bez pasażera, pod nim kołysał się zasobnik.

Teraz o wiele lżejszy śmigłowiec zdołał wznieść się na prawie 6 tysięcy metrów. Hood dostrzegł na lodowym zboczu dwu żołnierzy i zawisł nad nimi. Bał się, że rozhuśtany zasobnik strąci któregoś w przepaść. Na szczęście Spooner też zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i oparł się chęci łapania przesyłki w locie. Zasobnik gładko wylądował u ich stóp i Jim Hood odpiął automatyczną klamrę.

Gdy zawrócił, zobaczył pędzący w jego kierunku wał chmur, groziło mu odcięcie drogi powrotu. Leciał w dół nad lodowcem tak szybko, jak tylko mógł.

Cała południowa ściana góry utonęła w białej mgle, nikt tam nie poleci.

- Halo, ktokolwiek nas słyszy, tu Martin i Carl... - nagle usłyszał w swojej radiostacji.

- Dzięki za towar, tylko gdzie jest piwo - Spooner żartował ze strażnikami przez radio, które zrzucił mu Hood.

- Może będziecie musieli tam posiedzieć jeszcze parę dni, bo pogoda znów się psuje - ostrzegał ich komendant Robinson.

- W porządku kolego, wezwiemy inną taksówkę - dowcipkował Spooner, ale perspektywa zostania tu w czasie kolejnej burzy przerażała go.



Na smaganej wichrem skalnej półce Spooner i Bougourd buszowali w zasobniku. Wypili gorącą czekoladę z termosu, zjedli kaloryczne baloniki i wsunęli się w ciepłe śpiwory. Jednak Bougourd nie leżał spokojnie.

- Zimno mi w nogi, okropnie zimno mi w nogi - mamrotał.

Spooner z przerażeniem uświadomił sobie, że człowiek, który został, by mu pomóc traci przytomność.

- Lepiej się pospieszcie, Carla tak trzęsie, że może stąd spaść - ponaglił przez radio strażników.


Gdy Hood zatankował do pełna w Talkeetna, Robinson zakomunikował, że niebo znów się przeciera.

- Wracam tam. Jeżeli pogoda się utrzyma, mamy ostatnią szansę na uratowanie tych chłopaków. Ściągnijmy ich żywych - oświadczył Jim Hood.

Wokół szczytu po czystym niebie krążył cessną Jay Hudson, patrzył w dół na przesuwające się chmury.

- Robi się prześwit, startuj teraz, spróbuję cię naprowadzić - mówił przez radio Hoodowi.

Zgodnie ze wskazówkami Hudsona Hood zatoczył spore koło wokół góry, w tym czasie omawiał z Robinsonem swój brawurowy pomysł.

- To są sprawni żołnierze, wykorzystajmy więc uprząż ratowniczą. Zgarnę ich za jednym zamachem.

Uprząż to splot mocnych pasów, które zakłada człowiek podwieszony na linie pod śmigłowcem.

Hood miał świadomość, że to będzie najbardziej ryzykancki lot jego życia. Kilka godzin wcześniej nie był w stanie wznieść się powyżej 5,5 tysiąca metrów z powodu ciężaru pasażera. Teraz będzie musiał unieść dwóch - będąc na większej wysokości.

Planował, że zawiśnie nieruchomo nad półką i spuści linę dokładnie na ludzi. Nie będzie musiał podnosić ich do góry, tylko przeciągnie za krawędź półki. Wtedy spadną, a ich ciężar pociągnie śmigłowiec w dół. Przez 1,5 km pod półką jest pusto, nie ma o co uderzyć. Maszyna będzie tracić wysokość, więc śmigło trafi w gęstsze powietrze i w pewnym momencie Hood zacznie mieć wpływ na tempo spadania, potem wyląduje w bazie strażników.

Musi się udać albo ci faceci zginą, a może i ja - powtarzał sobie Hood. Śmigłowiec z głośnym warkotem wylądował w bazie. Komendant Robinson wymienił linę pod jej spodem i dał pilotowi dwie uprzęże ratownicze. Jim Hood zrzucił je uwięzionym na skalnej półce mężczyznom i szybko zleciał do bazy, by uzupełnić zapas paliwa i tlenu.

- Musimy ograniczyć wagę. Nie bierzcie aparatów fotograficznych, plecaków, nic. Przypnijcie się tylko i podziwiajcie widoki - przypominał przez radio, gdy wracał na górę.

Lekki obłok zasnuwał już szczyt. Za parę minut luka w chmurach znów się zasklepi. Wiatr wzmógł się do prędkości ponad 30 km/godz., do granicy bezpieczeństwa. Teraz albo nigdy - powiedział sobie Hood.

Zawisł nad mężczyznami, wykorzystywał ponad 95 procent mocy silnika, by utrzymywać się na stałej wysokości. Zbliżywszy się, zobaczył, jak żołnierze pomagają sobie wstać, 8-centymetrowej średnicy metalowy pierścień na końcu liny zbliżał się do nich.

Maleńki śmigłowiec zachybotał się, ale Hood nie dopuścił, by lina z pierścieniem się zakołysała. Stracić równowagę było tak łatwo, że kiedy schylił się, aby sprawdzić, co się dzieje w dole, a potem podniósł głowę do tablicy przyrządów maszyna zahuśtała się niebezpiecznie.



Spooner czekał spokojnie na zbliżający się metalowy pierścień. Pozwolił mu dotknąć ziemi, by rozładować naelektryzowany tarciem powietrza metal, potem pierścień jakby sam wleciał mu do ręki. Ten pilot to mistrz - pomyślał z podziwem.

Jim Hood obserwował z góry, jak mężczyzna przypina do pierścienia kolegę, potem siebie. Ruszali się jak muchy w smole, zesztywnieli z zimna. Wreszcie jeden z nich zatoczył ręką koło nad głową.

Pilot użył pełnej mocy silnika, jednak maszyna stała jakby na kotwicy obciążona balastem dwóch ciał. Manewrował na krawędzi ryzyka, jeszcze nigdy nie zbliżył się do niej tak blisko.

- Jeszcze ciut w górę i lecimy! - mruknął do siebie.

Śmigłowiec zakołysał się gwałtownie, zatrząsł, silnik ryknął na pełnych obrotach. Maszyna z trudem wzniosła się parę centymetrów. Widząc, że lina się naprężyła, Hood odchylił śmigłowiec od zbocza.

Stojąc, Spooner obejmował Bougourda, czuł, jak ciągnie go uprząż.

Ledwo dotykał palcami ziemi, sądził, że zaraz uniosą się wyżej, ale nie - uprząż wlokła go w bok, nagle skończył się im grunt pod nogami i obaj zaczęli się kołysać w powietrzu.

Hood natychmiast zmniejszył moc silnika i ustawił śmigłowiec nieruchomo, by powstrzymać huśtanie liny. Po chwili płynnie oddalił się od zbocza. Wyginając się jak kardci papieru, łopaty wirnika groźnie trzepotały, gdy prędkość spadania śmigłowca stawała się zbyt duża. Pilot kierował się na bazę strażników.

Spooner patrzył z góry na szybko zbliżające się namioty - i już leżał na śniegu, obok Bougourd. Ożywieni nagłym przypływem ulgi i radości objęli się i siłowali jak smarkacze. W końcu padli na plecy, zanosząc się dzikim śmiechem.

- Udało się, koleś, żyjemy!


Carl Bougourd stracił z powodu odmrożeń palce stóp. Zaklina się, że żadna siła nie zaciągnie go znów w góry. Martin Spooner zerwał sobie ścięgna stopy, ale ma nadzieję, że kiedyś z żoną i dziećmi wróci na górę McKinley.

- Przede wszystkim po to, by uścisnąć rękę mistrzowskiemu pilotowi, który uratował nam życie.





Tekst: JOHN DYSON
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK
Przegląd Reader's Digest 2000


 

  • /biblioteka/47-opowiadania/286-zabojstwo-jak-u-agathy-christie
  • /biblioteka/47-opowiadania/284-o-wos-od-mierci