W paszczy rekina

 

W pierwszej chwili wydało się mi, że zaatakował mnie lew morski, rozeźlony na nas za wypłoszenie mu ryb, lecz moi przyjaciele widzieli, jak nad powierzchnię wynurzył się ogromny szary rekin, z wygiętym w łuk grzbietem i rozdziawioną paszczą, i chwytając mnie razem z deską, wciągnął pod wodę.



 

Gdybym tego dnia lepiej przyjrzał się temu, co się wokół dzieje, może nie pędziłbym tak ochoczo do wody w Canon Beach, gdzie jest jedno z najlepszych miejsc do surfowania w calym Oregonie. Na przykład - gdybym dostrzegł ławice małych rybek wyskakujących w panicznej ucieczce nad lustro wody.

Chyba największym moim błędem było to, że zlekceważyłem opowieść dwóch rybaków, którzy w zatoce Tillamook, 48 kilometrów na południe, widzieli, jak ogromny rekin zaatakował parusetkilogramowego lwa morskiego i podrzucając jak zabawkę, rozszarpał go na kawałki i pożarł na ich oczach.

Tego dnia wiatr od wschodu stwarzał idealne warunki do surfingu - wiejąca od lądu zimowa bryza spiętrzała niemal idealne fale o wysokości od metra do dwóch, tworzące się w równych, jakby odmierzonych z zegarkiem w ręku, odstępach czasu. Tak więc, nie bacząc na żadne sygnały ostrzegawcze, mój przyjaciel Jack Bird i ja skierowaliśmy się na plażę, nad którą góruje majestatycznie skaliste zbocze Haystack Rock. Gdy zapinałem kombinezon, zobaczyłem, jak dwóch innych amatorów surfingu wiosłuje dłońmi w kierunku brzegu.
- Hej - zawołałem - dlaczego już wychodzicie?
- Zauważyłem coś w wodzie - odkrzyknął jeden z nich.
- Co zauważyliście? - zapytałem, ale byli już zbyt daleko, by mnie usłyszeć.

Przystanąłem, żeby wciągnąć rękawice. Usłyszałem tupot stóp za plecami. Josh Gizdavich, drugi z moich przyjaciół, pędem przebiegł koło mnie. Złapałem deskę i wskoczyłem do wody tuż za nim. Wiosłując rękami z całych sił, szybko dogoniłem jego i Jacka.

Josh złapał pierwszą falę, Jack następną. Wkrótce przyjdzie kolej na mnie. Kilka sekund później na grzbiecie ponadmetrowej fali śmigałem w kierunku brzegu. Wypływając z powrotem w morze, zobaczyłem, że przyłączyli się do nas kolejni dwaj surferzy, Steve Absher i Al, jeszcze jeden z przyjaciół. Rzuciłem żartem:
- Następna porządna fala jest moja. Koledzy śmiejąc się zawołali:
- To ją łap!

Skoczyłem na deskę i rzuciłem się w falę. Doskonały ślizg! Czułem, jak wiatr smaga mnie po twarzy, a woda umyka pod deską. Co za wspaniałe uczucie - pomyślałem w uniesieniu.

Kiedy fala straciła impet, położyłem się twarzą do deski i zacząłem znów wiosłować rękami w stronę morza. Zobaczyłem, że Josh, Al, Steve i Jack siedzą na deskach czekając na następną dobrą falę. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że jeden z największych drapieżników na świecie przemknął pod nimi kierując się szybko i bezgłośnie w stronę brzegu. W moją stronę. Nagle usłyszałem dźwięk przypominający stłumiony ryk. Poczułem, że coś potężnego zaciska się na moich plecach, straszliwy ucisk zgniatał mi klatkę piersiową, krusząc żebra. Od spodu, pod deską, rozległ się trzask. W ułamku sekundy zostałem wciągnięty pod wodę.

W pierwszej chwili wydało się mi, że zaatakował mnie lew morski, rozeźlony na nas za wypłoszenie mu ryb, lecz moi przyjaciele widzieli, jak nad powierzchnię wynurzył się ogromny szary rekin, z wygiętym w łuk grzbietem i rozdziawioną paszczą, i chwytając mnie razem z deską, wciągnął pod wodę.

Moja deska jest niezatapialna, a rekin złapał mnie przednią częścią szczęki, więc nie mógł mnie długo trzymać pod wodą. Wypłynąłem znów na powierzchnię. Ale rekin nadal trzymał mnie w paszczy, całkowicie bezradnego. Poczułem, jak moje ciało unosi się, a po chwili znowu zostaje gwałtownie szarpnięte na dno.

Wciąż nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się właściwie dzieje, do chwili, gdy znów wydostałem się na powierzchnię. Odwróciłem głowę i ujrzałem półtorametrową płetwę grzbietową, a za nią, jakieś pięć metrów dalej, srebrnoszarą płetwę ogona. Wtedy pojąłem, że zaatakował mnie olbrzymi rekin. Młócił mną z ogromną siłą, burząc wokół morską pianę. Zacząłem krzyczeć: - Ratunku! Ratunku! Na pomoc! Walczyłem z nim starając się mu wywinąć. Waliłem go pięściami po łbie, spodziewając się, że lada chwila mogę zobaczyć, jak rozerwie mnie na pół i kawał mnie zniknie na zawsze w morzu. Rekin po raz trzeci spróbował wciągnąć mnie w głębinę. Gdy mu się to nie udało, wystrzelił wysoko w górę i potrząsnął mną wściekle, jak pies kością. Miotał moim ciałem z taką siłą, że byłem pewien, iż za chwilę wyzionę ducha.

Potem, równie nagle, ucisk ustąpił, a ja unosiłem się samotnie na powierzchni oceanu, jakieś 6 metrów od swojej deski surfingowej. Kiedy próbowałem ruszyć w kierunku oddalonego o jakieś sto metrów brzegu, wokół mnie roztaczał się krąg krwi. Przerażony, rozglądałem się dokoła za rekinem. Gdzie on się podział? Byłem pewien, że ponowi atak.

Działając pod wpływem adrenaliny dopłynąłem do deski i wciągnąłem się na nią. Po raz pierwszy spojrzałem w dół i ze zdziwieniem stwierdziłem, że wciąż jeszcze mam nogi. Wiosłowałem rękoma jak szalony, z nogami zgiętymi w kolanach i stopami podciągniętymi w górę tak wysoko, jak to tylko możliwe.

Szlochałem, z trudem łapiąc powietrze. Poruszając z największym wysiłkiem ramionami, modliłem się żarliwie: Boże, spraw, bym znów zobaczył moich synów. Proszę, pozwól mi ich jeszcze zobaczyć.

Choć nadal nie odczuwałem bólu, krew lała mi się po rękach i spływała na dłonie. Słyszałem swój oddech wydobywający się przez rozpłatane plecy, słyszałem bulgotanie krwi i powietrza.

Kilka metrów od brzegu opadłem w końcu zupełnie z sił. Wyczerpany położyłem głowę na desce i opuściłem bezwładne ręce w dół. Poczułem piach pod opuszkami palców - fale znosiły mnie na płytką wodę. Krew bluzgała mi z ran na plecach. To dziwne, ale nie straciłem przytomności. Odczuwałem tylko ulgę. Teraz, już poza zasięgiem bestii, byłem gotów umrzeć.

Steve pognał już do pobliskiego domu, by zadzwonić po pomoc. Na brzegu Josh, Jack i Al przyglądali się w osłupieniu, jak fale popychają mnie w ich kierunku. Piana po obu bokach deski zabarwiła się na czerwono. Przezwyciężając obawę, że rekin mógł przypłynąć za mną na płyciznę, koledzy ruszyli po mnie.
- Musimy go wyciągnąć, zanim rekin zaatakuje znowu - zawołał Al. Kiedy podeszli bliżej, ujrzeli wystające z ciała końce moich żeber, a pod spodem obnażone, pulsujące wnętrzności.

Wraz z każdym skurczem serca z poszarpanych tętnic tryskały strumienie krwi. Jej upływ hamowały nieco strzępy podartego kombinezonu.

Zmagając się z przybrzeżną falą, Josh, Jack i Al nieśli mnie na desce i usiłowali utrzymać moje ciało i głowę nad wodą.
- Wyjdziesz z tego, Kenny - powiedział Josh. - Wyjdziesz na pewno.

Próbowałem przemóc ogarniający mnie straszliwy ból, myśląc o moich synach, Jeremym i Justinie. Rozstaliśmy się z żoną pięć miesięcy temu, ale nie straciłem bliskiego kontaktu z dziećmi. Muszę ich zobaczyć i powiedzieć im, jak bardzo ich kocham.

Odległe wycie syreny podniosło mnie na duchu. Wyjdę z tego - pomyślałem.

W karetce słyszałem rozmowę lekarzy. Powiedzieli, że straciłem co najmniej dwa litry krwi.
- Przygotujcie salę operacyjną -wołał kierowca przez radiotelefon głosem pełnym napięcia. - Niedobrze z nim. Będziecie potrzebowali dużo krwi. Niewiele mu jej zostało.

Potem pamiętam już tylko, jak ktoś szarpnął drzwi karetki. Kiedy wwożono mnie na salę operacyjną, jakiś lekarz ostrym tonem wydawał polecenia. Jedne pielęgniarki wbiegały z naręczami czystej gazy, inne zaś pospiesznie wynosiły opatrunki nasączone krwią. Gdy pielęgniarze obrócili mnie na prawy bok, obnażając rany, usłyszałem, jak lekarz mówi:
- Musimy przewieźć tego człowieka do szpitala w Portland! Tu nie damy sobie z tym rady!

Kilka minut później usłyszałem warkot silnika karetki i poczułem szarpnięcie całego ciała, gdy wóz przyspieszał. Wkrótce znaleźliśmy się w szpitalu St. Yincent w Portland.

Czekał na mnie zespół złożony z sześciu chirurgów. Odkryli ogromną półkolistą ranę, zaczynającą się tuż pod pachą i biegnącą aż do pośladków.

Szczęki rekina zmiażdżyły mi cztery żebra. Jego zęby przebiły jedno płuco, obnażyły serce i nerki, rozerwały mięśnie na strzępy i poprzecinały nerwy. Straciłem ponad jedną trzecią krwi. Lekarze powiedzieli, że gdyby rekin złapał mnie szczękami centymetr dalej, to przerwałby mi rdzeń kręgowy.

Zespół chirurgów musiał powstrzymać krwawienie, nastawić połamane żebra, wprowadzić powietrze do obkurczonego płuca i zeszyć rozległe rany. Przestali liczyć szwy, gdy doszli do 500.

Tak rozległych obrażeń doznałem od rekina, który trzymał mnie w swej paszczy najwyżej przez 15 sekund. Na podstawie śladów zębów ustalono, że był to wielki biały rekin.

Trzeciego dnia po operacji zacząłem powracać do sił, czym wprawiłem w zdumienie cały personel medyczny. Lekarze sądzili, że swoją kondycję zawdzięczam w dużej mierze uprawianiu sportów i pracy fizycznej.

Mojej byłej żonie i przyjaciołom pozwolono mnie odwiedzić. To nie do wiary, ale po 12 dniach opuściłem szpital.

Wspaniale było ujrzeć obu moich synów. Pokazałem im blizny i pozwoliłem ich dotknąć. Gdy drobne rączki chłopców przesuwały się delikatnie po moich plecach, nagle zrozumiałem, jak cudownie jest żyć.



Od tego okropnego wypadku minęło już prawie 16 lat. Nigdy się nie dowiem, dlaczego rekin minął moich przyjaciół i wybrał właśnie mnie.

Mogę się tylko domyślać, że z powodu mojego kombinezonu i poruszających się rytmicznie rąk w czarnych rękawiczkach, wziął mnie za przysmak białych olbrzymów - morskiego lwa.

Nadal surfuję po wodach Pacyfiku, głównie na Hawajach. Miło jest myśleć, że całkowicie się pozbierałem, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym.

Jednak kiedy jestem w wodzie, od czasu do czasu wydaje mi się, że kącikiem oka dostrzegam charakterystyczną płetwę rekina.





Tekst: KENNY DOUT
Tłumaczenie: IWONA SZYMANIAK
Przegląd Reader's Digest 2000

  • /biblioteka/47-opowiadania/284-o-wos-od-mierci
  • /biblioteka/47-opowiadania/282-nie-umieraj-nam-tatusiu