Nie umieraj nam, tatusiu!

 

Życie rannego Kanadyjczyka zależało od umiejętności udzielania pierwszej pomocy


 

NAJWYRAŹNIEJ SIĘ ZEPSUŁA - powiedział Wally Eamer, wymijając swoją terenową toyotą rozklekotaną ciężarówkę blokującą połowę drogi. Jego żona Sharleen Thompson przyglądała się mijanym mężczyznom, którzy siedzieli w środku i stali na zewnątrz auta. Było ich pięciu. Awarie na pokrytych pyłem drogach Hondurasu spotyka się często, ale zdarzają się też bandyckie napady. - Co się stało? - spytał Wally po hiszpańsku.
- Nie chce ruszyć - powiedział spokojnie jeden z mężczyzn.

Był 3 stycznia 1998 roku, godzina 13.15. Wally ocenił sytuację: popołudnie będzie gorące. Mogą minąć godziny, nim przejedzie tędy następny samochód...

Pomaganie innym leżało w naturze małżeństwa z kanadyjskiego miasta Yictoria. 45-letnia Sharleen uczyła zasad pierwszej pomocy w odciętych od świata wsiach, a trzy lata starszy Wally, urlopowany dyrektor Parków Kolumbii Brytyjskiej, wykorzystywał swe umiejętności kierownicze dla wspierania drobnej przedsiębiorczości. W Hondurasie brali udział w zaplanowanej na rok ochotniczej akcji związanej z Anglikańskim kościołem Kanady. Oboje postanowili, że ten pobyt w Ameryce Środkowej będzie również życiowym doświadczeniem dla ich trojga dzieci: 14-letniego Gila, trzy lata młodszej Gwen i 8-letniego Struana.

Zatrzymać się czy nie - zastanawiał się teraz Wally, ale przypomniał sobie, że miejscowa policja zapewniła, że na trasie, którą wybrali wyjeżdżając na tygodniowe wakacje na wyspy Morza Karaibskiego, nie ma zagrożenia ze strony bandytów.
- Zostańcie w samochodzie. Zorientuję się, czy mogę im pomóc - powiedział żonie i dzieciom.

Na wszelki wypadek zatrzymał się 30 metrów przed ciężarówką i zostawił włączony silnik. Wysiadł i podszedł do stojących na drodze.

Kiedy zaglądał pod maskę ciężarówki, niski, muskularny mężczyzna zbliżył się do terenowej toyoty od strony pasażerów. Wyciągnął z kabury na biodrze półautomatyczny pistolet kalibru 22 i z drwiącym uśmieszkiem wymierzył w trójkę dzieci na tylnym siedzeniu. Gwen zasłoniła się rękami, a Struan skulił się za Gilem.
- Nie! - krzyknęła Sharleen, zamykając szybę.

Wally usłyszał krzyk i zobaczył, co się dzieje. Musiał odwrócić uwagę napastnika. Wykonał gwałtowny ruch i wtedy bandyta skierował pistolet w jego stronę. Wally spojrzał mu w oczy i skinął na niego.
- Podejdź - powiedział, cofając się za toyotę.

Mężczyzna ruszył za nim, celując mu pistoletem w pierś.
- Odłóż broń - rzekł spokojnie Wally. - Chcieliśmy wam pomoc, a wy grozicie mojej rodzinie?
- Oddaj broń - polecił bandyta.

To logiczne - pomyślał Wally. - W Hondurasie ktoś, kto może sobie pozwolić na tak drogi samochód jak nasz, powinien mieć broń dla ochrony. Jeśli ów człowiek dowie się, że nie jesteśmy uzbrojeni, to zrobi z nami wszystko, na co będzie miał ochotę. Wiedział, co odpowie. Pokręcił przecząco głową.
- Nie - powiedział. Mężczyzna cofnął się do tylnej szyby i znowu wycelował w dzieci.
- Chcę twoją broń i pieniądze.
- Nie - powtórzył Wally.

Chcąc za wszelką cenę usunąć dzieci z linii strzału, Wally podszedł do tylnych drzwi po stronie kierowcy, otworzył je i kazał dzieciom wyjść. Wyskoczyły i stanęły przy błotniku schowane za samochodem. Wally cofnął się i skinął na mężczyznę.


WCIĄGU 20 LAT małżeństwa Wally i Sharleen podczas wakacji odbywali wiele podróży, czasem ryzykownych. Potrafili radzić sobie w trudnych sytuacjach, na przykład takich, jak atak niedźwiedzi grizzly. Podczas pobytu w Hondurasie obmyślili plan na wypadek bandyckiego napadu: każde z nich będzie starało się ratować dzieci, nawet gdyby oznaczało to narażenie drugiej osoby na śmierć.

Kiedy bandyta celował w Wally'ego, wciąż żądając broni i pieniędzy, Sharleen wśliznęła się za kierownicę, a dzieci po cichu wdrapały się do samochodu. Patrząc w lusterko wsteczne, Sharleen modliła się, by Wally zdołał postawić na swoim. Była jednak gotowa ruszyć w każdej chwili i odjechać pełnym gazem.

Nagle bandyta się ożywił. Mężczyzna w ciężarówce zbierał manatki; najwyraźniej chciał odejść i nie być świadkiem tego, co się stanie.

Teraz, teraz Sharleen - błagał w duchu Wally.

Bandyta cofnął się trzy kroki, wycelował i wystrzelił. Wally zachwiał się i upadł na kolana, chwytając się za pachwinę, gdy palący ból przeszył mu ciało.

Sharleen powinna uciekać, ale nie potrafiła zostawić ukochanego mężczyzny umierającego na skraju drogi. Podbiegła do Wally'ego. Chwycił ręką za zderzak ciężarówki. Spomiędzy nóg ciekła mu krew.

Strzelec odwrócił się do nich plecami. Machał pistoletem i krzyczał do swych towarzyszy. Unieszkodliwił kierowcę i mógł już się nie spieszyć. Niewiele kobiet w Hondurasie prowadzi samochody i bandycie najwyraźniej nie przyszło do głowy, że niebieskooka gringa to potrafi.
- Musimy uciekać - Sharleen ponaglała Wally'ego, ciągnąc go ku otwartym tylnym drzwiom.

Wiedziała, że ma tylko parę sekund, nim bandyta odwróci się, by ich wykończyć. Wally podpierany przez Sharleen, podskakując na zdrowej nodze, wtoczył się na tył samochodu, na kolana dzieci. Gil przesiadł się do przodu i przycupnął na podłodze. Obserwował sytuację.

Sharleen błyskawicznie siadła za kierownicą i wrzuciła bieg. Zmuszała się, by nie patrzeć w tył, skupiając uwagę na zakręcie w lewo. Jeśli mnie postrzelą, Gil będzie musiał siąść za kierownicą, kiedy miniemy zakręt.

Gil widział, jak bandyta odwrócił się na odgłos ruszającego wozu. Wściekły rzucił się w pogoń za uciekającym łupem. Strzelał na oślep. Chłopak skulił się, gdy kula uderzyła w górną część przedniego siedzenia. Inna przeszyła osłonę pasa bezpieczeństwa Sharleen, tuż obok jej uda. Puste łuski rozprysnęły się nad Struanem, kiedy trzeci pocisk przeorał metalową ramę szyby. W końcu bandyta został z tyłu, ale wciąż próbował trafić w toyotę.
- Czy kogoś trafili? - krzyknęła śmiertelnie przerażona Shaleen, pełnym gazem mijając zakręt.
- Nikogo - uspokoił ją Gil.


Oszołomione dzieci wpatrywały się w ojca, który przyciskał rękę do coraz większej plamy krwi, przesiąkającej przez jego białe szorty. Kula ześliznęła się po kości, przerwała tętnicę udową i żyłę. Bez pomocy wykrwawi się w ciągu kilku minut.
- Zaciśnijcie ranę! - poleciła Sharleen, wduszając pedał gazu.

Gil wychylił się na tylne siedzenie i obiema rękami nacisnął na dłonie ojca. Wally wykrzywił się z bólu, oczy zaszły mu mgłą. Miesiące asystowania podczas prowadzonych przez matkę kursów pierwszej pomocy nie poszły na marne. Gwen chciała już robić ojcu sztuczne oddychanie, kiedy, ku jej uldze, zamrugał oczami.
- Nie trzeba mi powietrza - wyszeptał.
- Tato jest przytomny - zawołała Gwen.
- Dobrze, naciskajcie z całych sił na ranę - przypominała Sharleen.

Gwen przydusiła łokciem dłonie Gila i Wally'ego. Ale krew tryskała spod ich palców. Wkrótce całe siedzenie było od niej mokre.
- Musimy zawieźć tatę do szpitala - powiedziała Sharleen, jadąc tak szybko, jak tylko mogła.

Pędząc przez drewniane mostki i strumienie, zorientowała się nagle, że nie ma pojęcia, gdzie jest najbliższy szpital. Po 10 minutach ostro zahamowała na rozwidleniu dróg. Pomyłka może kosztować życie Wally'ego. Dostrzegła małą restaurację. Krzyknęła do siedzących przed nią ludzi:
- Którędy do Juticalpy ?

Do samochodu podszedł młody człowiek. Zaszokowany widokiem mężczyzny i trojga dzieci skąpanych we krwi, natychmiast pokazał kierunek w lewo.
-Tędy!

Ruszyła z piskiem opon. Boże, naprawdę jesteś nam teraz potrzebny, modliła się Sharleen. Nic więcej dla Wally'ego nie mogła zrobić, tylko jechać . Jego życie było w rękach dzieci.

Wally nigdy dotychczas nie czuł tak rozdzierającego bólu.
- Daj mi coś do gryzienia - poprosił syna.

Struan znalazł czerwony notes. Gdy zobaczył, jak mocno ojciec zacisnął na nim zęby, pochylił się i pocałował go w czoło.
- Kocham cię, tatusiu. Proszę, nie umieraj - błagał.
- Postaram się - obiecał Wally, ale Wiedział, że jest poważnie ranny.

Osłabiony, musiał walczyć z potworną sennością.
- Opuśćcie szybę i wystawcie na zewnątrz moją zdrową nogę - poprosił.

Miał nadzieję, że dzięki temu spłynie więcej krwi do tułowia. Gil i Gwen z wysiłkiem podnieśli nogę ojca i umieścili ją w oknie. Przez parę minut Wally czuł się trochę lepiej, lecz wkrótce odrętwienie przesunęło się z nóg na ramiona.

Po kolejnych 10 minutach jazdy Sharleen zatrzymała jakąś ciężarówkę. Kobieta jadąca jako pasażer zgodziła się pokierować ich wprost do szpitala. W Juticalpie, gdy z włączonym klaksonem pędzili bocznymi ulicami, ludzie uskakiwali im z drogi.
- Chyba nie wytrzymam następnych pięciu minut - jęknął Wally.
- Wytrzymasz, tato. To już niedługo - prosił Struan.

Wally z trudem łapał powietrze. Czuł, że traci przytomność.

Dwie przecznice przed szpitalem Sharleen zahamowała za samochodem dostawczym stojącym na czerwonym świetle. Oparła się o klakson i krzyczała:
- Zjeżdżaj z drogi!

Furgonetka ani drgnęła.
- Trzymajcie się - mruknęła.

Ruszając powoli, uderzyła w tył furgonetki. Bez skutku. Na najwyższych obrotach silnika zepchnęła oporny samochód na pobocze i pomknęła dalej.

Pół godziny po strzelaninie wjeżdżała w bramę małego, wiejskiego szpitala. Wally miał śmiertelnie bladą twarz, gdy dwóch sanitariuszy pośpiesznie wiozło go do pokoju zabiegowego. Lekarka rozcinając zakrwawione szorty, zakładała mu kroplówkę z roztworem soli fizjologicznej.
- Jaką pan ma grupę krwi? - zapytała Wally 'ego.
- A minus - wychrypiał.

Lekarka spojrzała na Sharleen.
- Przykro mi. Takiej nie mamy. Musicie jechać do Tegucigalpy - powiedziała, zakładając Wally'emu opaskę uciskową. - Damy wam ambulans z kierowcą.
- Ale to ponad dwie godziny jazdy! - zaprotestowała Sharleen.
- Nie ma innej możliwości.

O trzeciej, po ponad godzinie spędzonej w szpitalu, Wally został umieszczony w karetce. Nogę miał teraz ciasno obandażowaną od pachwiny po palce. Litr soli fizjologicznej - ostatni w szpitalu - spływał kroplami do jego ramienia. Mała klinika nie miała tyle personelu, by ktoś mógł towarzyszyć rannemu w transporcie, dlatego Gil i Gwen pojechali ambulansem z Wallym, a Sharleen ze Struanern podążali za nimi swoją toyotą.
- Zmuszajcie go do mówienia - błagała Sharleen. - Nie pozwólcie, by stracił przytomność.

Zanim wyruszyli w drogę, dowiedzieli się, że karetka nie ma benzyny. Sharleen zapłaciła 40 dolarów za napełnienie baku. W końcu z błyskającymi światłami pomknęli krętymi drogami do stolicy Hondurasu.

Krew wyciekała już tylko cienką strużką, ale wkrótce wewnętrzny wylew spowodował opuchnięcie nogi i moszny. Wally wił się w męczarniach. Gwen i Gil obserwowali, jak błyskawicznie opróżniają się dwa pojemniki z solą fizjologiczną. Po półgodzinie były już puste i musieli odłączyć kroplówkę. Po kolejnych 30 minutach Wally dostał drgawek.

Gwen krzyknęła do kierowcy, by się zatrzymał. Dzieci widziały, że twarz ich ojca zbielała, źrenice są powiększone. Zorientowały się, że to może być koniec.
- Potrzebujemy dużo koców, wody i środków przeciwbólowych! - krzyknęli do matki.

Okryli ojca i ambulans znów ruszył. Udręczony Wally zaciskał zęby. Opuchnięta noga była dwa razy grubsza niż normalnie. Gdy tylko zaczynał zapadać w ciemność, natychmiast słyszał głosy dzieci: "Wszystko będzie dobrze, tato. Nie trać przytomności". Jego głowa kołysała się w przód i wtył.
- Boże, proszę, chroń moją rodzinę - mamrotał po hiszpańsku.
- Tato! Tato! Obudź się! - krzyczał Gil.

Wally czuł jednak, że odchodzi w jakieś spokojne miejsce. Umierał. Nie mógł wymarzyć sobie lepszej śmierci, w otoczeniu rodziny.

Naraz oprzytomniał. Opamiętaj się! Obiecałeś dzieciom, że zrobisz, co w twojej mocy - beształ się w duchu.

Z jękiem syren karetka pędziła przez pagórkowate ulice Tegucigalpy.

O 17.30, po ponad czterech godzinach od chwili, gdy Wally został ranny, stanęli przed wejściem szpitalnego oddziału nagłych wypadków. Nikt z personelu przygotowującego Wally 'ego do operacji nie mógł uwierzyć, że wytrzymał tak długo. Stracił połowę krwi - trzy litry.


Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Sharleen chirurg naczyniowy Jose Carlos Alcerro Diaz - ale nie wiem, czy uratujemy mu życie, a tym bardziej nogę.

W sali operacyjnej Alcerro Diaz zdjął ucisk z krwawiącej tętnicy i z żyły. Obie były poważnie uszkodzone. Najpierw zabrał się za żyłę, ostrożnie zszywając uszkodzone końce. Później rozpoczął delikatną operację wszywania sztucznego 4-centymetrowego implantu, który miał połączyć poszarpane końce tętnicy.

Po dwóch i pół godziny chirurg uśmiechnął się z ulgą, kiedy krew wreszcie popłynęła do nogi Wally'ego. Następnego dnia lekarze zapewnili Eamera, że nie straci nogi.

Dzieci, którym pozwolono zobaczyć ojca, wchodziły pojedynczo do sali, a Wally ściskał im ręce.
- Dziękuję, że byliście ze mną - powiedział całej trójce.

W czasie rekonwalescencji męża w Hondurasie Sharleen prowadziła kolejne 4 kursy pierwszej pomocy.

W lutym Wally mógł już kuśtykać przez kilometr. Cała rodzina, nie zbaczając z głównej drogi, pojechała na zaległe wakacje na wyspy Morza Karaibskiego. Dopiero w marcu wrócili do domu w Victorii.


AMBASADA KANADY poinformowała o napadzie wydział dochodzeniowy w Juticalpie. Policja znając z opisu rodziny Eamerów rysopis bandyty, przeprowadziła śledztwo. Niestety- bez rezultatów. Przestępca nie został odnaleziony.

Natomiast Wally Eamer postanowił zatrzymać na pamiątkę wgniecioną kulę, która nieomal pozbawiła go życia.
- Chcę o tym pamiętać, bo jestem dumny ze swoich dzieci. Uratowały mi życie - mówi z uśmiechem.





Tekst: Jim Hutchison
Tłumaczenie: Jerzy BOKŁAŻEC
Przegląd Reader's Digest 2000


 

  • /biblioteka/47-opowiadania/283-w-paszczy-rekina
  • /biblioteka/47-opowiadania/281-na-asce-szaleca