Na łasce szaleńca

 

Kobiety skulone na podłodze gabinetu lekarskiego słyszały kroki zbliżającego się napastnika...



 

Kilka godzin przed świtem w ciemnościach zawalonego zabawkami pokoju dziecinnego doktor Anne Tournay ucałowała na pożegnanie swoich śpiących synów, Robina i Camerona. Ich ojciec, Ian, neurobiolog, obudzi ich na śniadanie. W tym czasie ich matka będzie już na porannym obchodzie w Klinice Uniwersytetu Południowej Kalifornii w Los Angeles.

Anne miała wyrzuty sumienia. Z jednej strony wytężona praca, z drugiej - synowie, jeszcze przedszkolacy. Powinni ją częściej widywać, a i ona sama też chciałaby być z nimi jak najwięcej. Na razie jednak nie było to możliwe. Czekało ją jeszcze półtora roku specjalizacji w neurologii dziecięcej. Po 15 godzin pracy dziennie.

W szpitalu Anne przebrała się w jasnoniebieski fartuch. W odróżnieniu od większości lekarzy szpitala nie nosiła tradycyjnego białego kitla. Nie chciała peszyć małych pacjentów. 32-letnia Angielka z pochodzenia była szczupła, miała krótkie ciemne włosy. Chodziła energicznym krokiem, ale mówiła zawsze cicho i spokojnie.

Owego dnia, 8 lutego 1993 roku, skończyła obchód późnym rankiem. Potem wezwano ją na konsultacje w izbie przyjęć na parterze. Przed izbą siedziało troje lekarzy, którzy dokonywali wstępnych oględzin pacjentów napływających istnym strumieniem.

Niektórym od razu przepisywali medykamenty, jeśli zaś chory wymagał badań, kierowano go do jednej z 24 kabin pod ścianami.

Co za wspaniały szpital dla lekarza robiącego specjalizację - pomyślała Anne. Potrzebujących było bez liku. Poza tym trudno przewidzieć, co się za chwilę zdarzy.

Przez cały ranek badała pacjentów. Tuż po dwunastej przyjęła Filipinkę, uskarżającą się na kłopoty z wymową. Lekarka zasunęła żółtą kotarę zasłaniającą kabinę 22. W tej małej klitce, niecałe dwa metry na trzy, stał stół do badania, jedno krzesło, stolik pomocniczy i kosz na śmieci. Tournay, z notatnikiem w ręce, zaczęła właśnie spisywać historię choroby tej kobiety, gdy dobiegł je głośny łoskot. Ktoś wali metalową tacą w stót - pomyślała Anne. Po chwili jednak usłyszała paniczne krzyki:
- On strzela do lekarzy! Uciekajcie! Uciekajcie!



Chcę tych w białych kitlach

Jeszcze nie wiedziała, że mężczyzna ciężko ranił troje lekarzy, którzy siedzieli przed izbą przyjęć. Teraz napastnik wszedł na oddział.
- Nie chcę pielęgniarek! - doleciał ją jego krzyk. - Chcę lekarzy! Chcę tych w białych kitlach!

Anne szepnęła pospiesznie pacjentce:
- Niech się pani położy na podłodze.

Potem zdjęła słuchawki, plakietki identyfikacyjne, wsunęła je pod stół do badań i przycupnęła pod nim obok pacjentki. Obie leżały w milczeniu, bez ruchu, na zimnym linoleum. Nasłuchiwały.

W izbie przyjęć zapadła upiorna cisza. Anne słyszała, jak z lewej strony rozsuwają się gwałtownie kotary kabin. Za każdym razem odgłos się przybliżał. Tournay czuła, że coś ściska ją w gardle.

I wtedy rozsunęła się kotara kabiny 22. Lekarka zobaczyła karabin wymierzony prosto w swoją pierś. Nad nią stał wysoki, gładko wygolony Latynos w ciemnych okularach i kapeluszu. Przez ramie miał przewieszony pas z amunicją. Kieszenie grubej, zarzuconej niedbale na wojskową koszulę kurtki, wypchane były bronią.

Mężczyzna lewą ręką trzymał za szyję szczupłą, przerażoną kobietę w średnim wieku.
- Lekarka, prawda? - ryknął, przysuwając broń do twarzy Anne.

Przemknęła jej przez głowę myśl, że zaraz zginie. Czekała na huk, a przed oczami miała twarze męża i synów.
- Nie, jestem pielęgniarką - odpowiedziała w końcu czysto brytyjskim akcentem.
- Nieprawda! - wrzasnął mężczyzna. - Pani jest lekarką!

Urwał i przekrzywił głowę na bok, jak gdyby chciał się jej lepiej przyjrzeć.
- Pani jest Angielką, prawda? -rzekł z aprobatą. - Lubię Anglików... Lubię ten angielski serial komediowy, który chodzi w telewizji, Czy pan jest obsługiwany?.. .Wstawać!

Lekarce błysnął płomyk nadziei. Pomogła wstać pacjentce. Wyszły z kabiny. I właśnie wtedy za rogiem zobaczyła strażnika z wymierzonym w nich rewolwerem.
- Nie zbliżaj się! - krzyknął mężczyzna i wepchnął się między trzy kobiety.

Strażnik się cofnął. Tournay zerknęła na wystraszoną Filipinkę.
- Ta pani nie czuje się najlepiej. Nie mógłby pan jej puścić?

Latynos spojrzał na drżącą kobietę i kazał jej się wynieść. Potem wyciągnął kajdanki z kieszeni kurtki i przykuł Anne prawym nadgarstkiem do lewej ręki drugiej zakładniczki. Lekarka uścisnęła delikatnie dłoń rozdygotanej kobiety dla dodania jej otuchy.
- Idziemy - rozkazał mężczyzna, ujmując mocno lewą rękę Anne i wrócił do metodycznego przeszukiwania kabin.



Uważają mnie za wariata

Bandyta zaczął barykadować drzwi wózkami i innymi ruchomymi sprzętami. Z obawy, że jego karabin mógłby przypadkiem wypalić, Tournay z drugą kobietą, skute razem, pospieszyły mu niezgrabnie z pomocą.

Anne wiedziała, że musi nawiązać kontakt emocjonalny z mężczyzną, sprowokować go do rozmowy. To mogłoby ostudzić jego wzburzenie. Może wówczas zyskają szansę. W podobny sposób często udawało się jej uspokoić rozdrażnionych pacjentów.
- Mam na imię Anne - odezwała się spokojnie, kiedy przesunęli ostatni wózek w pomieszczeniu. - A pan?
- Nie powiem, a pani imienia też nie chcę znać! - wyrzucił z siebie i zamilkł, by natychmiast wrócić do przeczesywania izby przyjęć.

Po chwili minęli dużą kałużę krwi Pod drzwiami poczekalni. Na widok krwi współtowarzyszka niedoli Tournay ponownie wpadła w histerię. Z oczu trysnęły jej łzy. I znów lekarka ścisnęła dłoń roztrzęsionej kobiety.

Po kilku kolejnych wędrówkach Przez labirynt kabin Anne jeszcze raz spróbowała wciągnąć mężczyznę w rozmowę.
- Nikogo tu nie ma - powiedziała. - Na izbie przyjęć nie ma lekarzy.

Wtedy wreszcie zaczął wylewać swoje żale. Twierdził, że ileś lat temu lekarze poddali go eksperymentom podczas badań medycznych. Podobno oddawał krew.
- Teraz mam chyba AIDS albo innego wirusa. Ale tutejsi lekarze nie traktują mnie poważnie. Uważają mnie za wariata.

Wysłuchała go w skupieniu i zaczęła zadawać pytania. Ostrożnie, żeby tylko nie zorientował się, że jest lekarką.
- Od dawna pan się źle czuje? Czy pan chudnie? Czy ma pan gorączkę?

Mężczyzna się rozgadał, a przez to nieco uspokoił. Tournay bała się o swoją towarzyszkę. Kobieta była blada, dygotała. Kiedy bandzior poszedł sprawdzić swój arsenał, Anne spytała ją szeptem:
- Czy pani pracuje tu w szpitalu?
- W archiwum - odparła drżącym głosem kobieta. Tournay błyskawicznie kalkulowała. Mężczyźnie chodziło o lekarzy. Nie było sensu narażać życia ich obu. Przyzna się, że jest lekarką i zaproponuje, że zbada go w zamian za wypuszczenie drugiej zakładniczki.
- Niech pan posłucha - powiedziała, a serce waliło jej jak szalone. - To prawda, jestem lekarką, mogłabym pana zbadać. Zwykle pracuję z dziećmi, ale mam za sobą kurs z interny...

Przerwała, wskazując głową na współzakładniczkę.
- Niech pan ją puści, to wtedy się panem zajmę.
- Ona nie jest lekarką! - wykrzyknęła kobieta, przerażona, że Anne wyjawiła swoją tożsamość.

Latynos, o dziwo, wcale się nie przejął. Albo sam się już domyślił, że Tour-nay jest lekarką, albo nadal był zaintrygowany jej brytyjskim akcentem.
- Teraz już za późno - stwierdził.

Gestem polecił im usiąść na taboretach przy jednym ze stołów do badań przedzielających rzędy kabin. Telefony dzwoniły bez przerwy, toteż przykazał Anne, żeby odbierała... ale niech nie rozmawia z nikim poza policją.

Po kilku telefonach od rodzin pracowników, zaalarmowanych doniesieniami w radiu i telewizji o napadzie, dodzwoniła się policja. Tournay zamachała słuchawką w stronę napastnika. Zamienił dosłownie kilka słów z policjantem, niewiele powiedział. Wreszcie oddał słuchawkę lekarce, która odpowiadała na pytania policji krótkimi "tak" lub "nie".
- Ile ma lat? 20 do 25?
- Nie - odparła Tournay.
- 30 do 35?
- Tak.
- Ile ma sztuk broni? Trzy?
- Nie.
- Więcej?
- Tak.

Niewiele im mogła powiedzieć, bo mężczyzna siedział tuż obok. Potem dzwoniono do nich co jakieś 10 minut, żeby porozmawiać najpierw z Anne, a potem z napastnikiem.



Możecie już iść

Mijały długie minuty, potem godziny. Anne wciąż rozmawiała, zadawała mężczyźnie pytania.
- Gdzie pan się urodził?... Jaki jest pana ulubiony serial telewizyjny?. Dokąd pan podróżował?... Jakie miał pan dzieciństwo?

Wciąż wracała do jego stanu zdrowia i wygłaszała fachowe uwagi na temat jego problemów. Kiedy rozmowa zamierała, lekarka szukała gorączkowo w głowie nowego tematu, byle tylko mężczyzna nie myślał o tym, co zrobił, ani o tym, co może zrobić za chwilę. Zerknęła na zegar ścienny - wpół do piątej.

Kiedy znów zapadła cisza, Anne poczuła rosnący niepokój. Nagle mężczyzna zdjął kobietom kajdanki, zaczął piętrzyć amunicję na stole i bawić się bronią - miał karabin, dwa pistolety, duży nóż myśliwski i drugą parę kajdanków. Wtedy zadzwonił telefon.

Napastnik porwał słuchawkę i tym razem sam porozmawiał z policją. Zanim odłożył, Anne usłyszała, jak się przedstawił... Damacio Torres.

Nad ich głowami i w korytarzu rozległy się jakieś szelesty. Torres obrócił się gwałtownie w stronę tych hałasów.
- Co to było? - zapytał pełnym napięcia głosem.

Lekarka pomyślała, że ktoś czołga się nad ich głowami.
- Mamy tu w tym roku straszny kłopot z myszami - skłamała licząc, że to wyjaśnienie uśpi czujność napastnika. Ku jej zdumieniu Torres najwyraźniej przyjął wyjaśnienie.

Około piątej telefon znów zadzwonił i znów odebrał Torres. Chociaż Anne nie dosłyszała, co mówił, wyczuła w jego głosie, że podjął jakąś decyzję.

Odwiesił słuchawkę, westchnął ciężko i spojrzał na lekarkę niewidzącym wzrokiem. Założył ręce na piersi, jak gdyby ważył losy dwóch zakładniczek. Przeszły ją ciarki.
- Możecie już iść - odezwał się w końcu, wskazując drzwi prowadzące do gabinetu rentgenowskiego.

Anne poczuła wielką ulgę, ale jednocześnie wciąż bała się odwrócić do Torresa plecami, kiedy będzie wychodziła za drzwi.
- Czy chciałby pan, żebym wzięła ze sobą broń? - spytała.
- Nie, broń zatrzymam.

Anne i druga zakładniczka podeszły wolno do drzwi. Lekarka odepchnęła wózek, po czym spojrzała na Torresa.
- Wychodzimy! - zawołała, żeby uprzedzić policję.

Pomału otworzyła ciężkie drzwi na oścież. Obie kobiety weszły do gabinetu rentgenowskiego. Policjanci natychmiast odprowadzili je w bezpieczne miejsce.

Cztery minuty później, niemal po pięciu godzinach od rozpoczęcia napadu, Damacio Torres oddał się w ręce członków brygady antyterrorystycznej Komendy Policji Los Angeles.

Planując napad Torres zamierzał od razu iść na pierwsze piętro, zabić jeszcze kilku lekarzy i dopiero wtedy się poddać. Niespodziewane rozmowy z lekarką zmieniły nieco jego szalony plan. Sierżant Michael Albane-se, który dowodził drużyną negocjacyjną, stwierdził, że to Anne Tournay w największej mierze przyczyniła się do kapitulacji Torresa.
- Była jedną z najbardziej opanowanych osób wziętych w charakterze zakładników, jakie w życiu widziałem. Niesłychanie trzeźwo opanowała sytuację, nie dopuszczając do jej eskalacji.

Trójka lekarzy, którzy zostali postrzeleni przed izbą przyjęć, przeżyła. Damacio Torres poszedł pod sąd. Postawiono mu trzy zarzuty usiłowania zabójstwa i dwa bezprawnego pozbawienia wolności. Dostał dwanaście lat więzienia oraz trzy wyroki dożywocia.

Doktor Anne Tournay nazajutrz po napadzie wróciła do swoich obowiązków w klinice w Los Angeles. Chociaż była wyczerpana psychicznie, uznała, że najlepiej od razu stawić czoła lękom. Poza tym była potrzebna pacjentom.
- A co więcej - dodała - oni mi też byli potrzebni.





Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Przegląd Reader's Digest 1997

 

  • /biblioteka/47-opowiadania/282-nie-umieraj-nam-tatusiu
  • /biblioteka/47-opowiadania/280-dziesi-sekund-od-mierci