Oniemiały ze zgrozy

 

 

Po lekcji tenisa postanowiłem zajrzeć do pracy. Mianowano mnie niedawno kierownikiem szkoły podstawowej i chciałem sprawdzić, ile pieniędzy mam w budżecie na zakup książek. Byłem sam, kiedy tuż przed południem zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, tu policja stanowa. Czy mogę mówić z panem Robertem, emm... DiGiulio.
- Jestem przy telefonie. Zamarłem. Policja? Do mnie?
- Proszę pana...
- O co chodzi? - spytałem. Głos mi drżał. Funkcjonariusz wziął głęboki wdech i ponownie się przedstawił.

Coś niedobrego.
- Moja żona... - odezwałem się. - Czy nic się jej nie stało?
- Panie DiGiulio, muszę z panem osobiście porozmawiać, to...

Nie chciał wypowiedzieć uspokajających słów, na które czekałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Starłem je i osuszyłem okulary. Czułem ból w piersiach.
- Błagam, niech pan mi powie, czy są całe i zdrowe? Czy coś się stało mojej żonie, dzieciom?
- Proszę posłuchać... - mówił policjant opanowanym, nadal oficjalnym tonem. - Gdzie pan jest w tej chwili?
- W sekretariacie szkoły.
- Wysyłam po pana wóz patrolowy - odparł policjant - proszę czekać.

Po odłożeniu słuchawki zacząłem rozpaczliwie wydzwaniać do przyjaciół, ale wciąż myliłem numery.

Zadzwoniłem do domu.
Cisza. Nikt nie odpowiada. Ogarniała mnie panika. Spakowałem teczkę i wybiegłem na zewnątrz. Przed szkołą stał mój samochód. Rzuciłem teczkę na tylne siedzenie, usiadłem za kierownicą. Wyskoczyłem z samochodu i wybiegłem na szosę. Co robić? Nic się nie dzieje. Ani śladu radiowozu. Wróciłem biegiem do auta. Błagałem w duchu Boga o łaskę. Ruszyłem na drogę i o mały włos nie zderzyłem się z jakimś pędzącym samochodem.

Jechałem przed siebie wypatrując, czy z przeciwka nie nadjeżdża wóz patrolowy.

Uspokój się. Tyle innych rzeczy mogło się zdarzyć. Chrissie nie zginęła. Co za głupota. Jest ranna i policjanci nie chcieli zawiadamiać jej rodziców. Jestem mężem, a oni zawsze zawiadamiają męża, nie rodziców. A może spalił się dom i nie mogli skontaktować się Z Chrissie, bo pojechała nad jezioro!

Jak przez mgłę widziałem mijane samochody. Piętnaście po pierwszej. Pustka w głowie.

Nareszcie - jedzie policja! Zacząłem mrugać światłami, naciskać klakson, wymachiwać ręką przez okno. Policjant zwolnił, żeby zobaczyć, co to za wariat. Krzyknąłem swoje nazwisko.

Policjant skinął głową, dając znak, bym zjechał na pobocze. Wjechałem na czyjś trawnik, rozpaczliwie obserwując policjanta przez tylną szybę. Wyskoczyłem z samochodu i pędząc na przełaj przez jezdnię dopadłem policyjnego wozu. Kazał mi wsiąść. Wsiadłem.
- Panie DiGiulio, mam obowiązek zawiadomić pana...
- Nieee! - Wczepiłem mu się w ramię. Odsunął się. Przeprosiłem go, ale zaraz znów zrobiłem to samo.
- Przepraszam - powiedziałem. - Widzi pan... Niech pan jeszcze nic nie mówi. Proszę o kilka sekund.

Spojrzałem mu w oczy, kiedy odwrócił się w moją stronę. Przełknął ślinę.
- Panie DiGiulio, dziś rano miał miejsce wypadek...
- Nie! Proszę tego nie mówić. Moja żona, dzieci...
- Mam obowiązek zawiadomić pana...
- Wszystko jedno! Nie chcę tego wiedzieć!
- Pańska żona...
- Dość! Nie chcę tego słuchać!
- Razem z 6-letnią córeczką zginęły dziś rano w wypadku.

Próbowałem natychmiast wysiąść. Szukałem po omacku klamki. Policjant przytrzymał mnie. Powiedział, że mi współczuje. Opadłem na fotel i rozpłakałem się.

Wreszcie ruszyliśmy. Z radiotelefonu dobywały się trzaski.
- A co z małą? Co z Aimee? Gdzie one są?

Byłem już przygotowany na wszystko. Mogłem tylko żywić nadzieję, że pozostał mi jeszcze ktoś bliski.
- Mała była w samochodzie. Jest teraz w szpitalu w Springfield. Właśnie tam jedziemy.

Poczułem falę mdłości.
- Na oddziale intensywnej terapii? A co z Aimee?
- Wiem tylko, że mała żyje.
- Ale Aimee! Ja mam trzy córki! Gdzie jest Aimee?
- Nie wiem, proszę pana. Zaraz spytam przez radiotelefon, ale na miejscu wypadku znaleźliśmy tylko dwoje dzieci.

Pulsowało mi w głowie. A więc tak, Aimee została wyrzucona gdzieś w zarośla. Policjant wymamrotał jakieś słowa do mikrofonu, odpowiedział mu zniekształcony przez trzaski kobiecy głos. Nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego słowa.
- Pana córka... ta mała, nie doznała poważnych obrażeń. Jest na normalnym oddziale. Zaraz będziemy na miejscu.

Na nasze spotkanie wyjechał drugi wóz patrolowy. Przeprowadzili mnie za rękę z auta do auta. Zapytałem nowego policjanta o Aimee.
- Nic się jej nie stało - odparł. Przyjrzałem mu się uważnie, sprawdzając, czy mnie nie oszukuje.
- Nie było jej w samochodzie, którym jechała pańska żona - wyjaśnił. - Została u sąsiadów. Przytaknąłem milcząco, kiedy wymienił nazwisko naszych znajomych. Droga przed nami była zablokowana. Szosę zamknięto. Policjant skręcił w lewo, by objechać blokadę. Zanim zdołałem wydobyć głos z gardła, skinął głową - tak, to tu.

Zza blokady zobaczyłem jedynie biegnącą w dal szosę. Zapytałem o teściów.
- Przyjechali do nas z wizytą - wyjaśniłem i aż chwyciłem się za głowę - jak ja im to powiem. Moja żona, ich córka, i Christine...

Policjant spochmurniał. Położył mi dłoń na kolanie.
- Bob - powiedział łagodnie - teściowie też byli w samochodzie.

Tępym wzrokiem patrzyłem przez okno. To niemożliwe. Wiedziałem, co mi odpowie, zanim jeszcze zadałem pytanie. - Czy żyją?

Rzucił mi szybkie spojrzenie i znów kierując wzrok przed siebie wolno pokręcił głową.
-Nie.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

  • /pisane-noc/197-y-od-nowa/958-nienawistne-miejsce
  • /pisane-noc/197-y-od-nowa/956-obawa-o-szczcie