Nowe życie

 

 

Pod koniec grudnia 1983 roku Emily i ja wzięliśmy cichy ślub w małym wiejskim kościółku. Katie i Aimee były druhnami.

Sprawy układały się tak dobrze, że w czerwcu następnego roku urządziliśmy huczne wesele na świeżym powietrzu, na które zaprosiliśmy wszystkich krewnych i przyjaciół. Oboje właśnie uzyskaliśmy dyplomy, Emily - magisterski z pedagogiki, ja - doktorski.

Osiedliśmy razem w stanie Vermont i tam, w październiku 1985 roku, przyszła na świat Angela Cara. W trakcie porodu okazało się, że trzeba zrobić cesarskie cięcie, pozwolono mi jednak pozostać przy Emily. Co za szczęście! Targany niepokojem, starałem się robić dobrą minę.

Operacji nie mogłem widzieć, ponieważ stół otoczono parawanem, więc tylko trzymałem rękę Emily i pilnie wypatrywałem, czy na twarzach lekarzy nie dostrzegę jakiegoś niepokojącego sygnału. Napięcie przerwał wesoły okrzyk doktora:
- No nareszcie! Śliczna dziewczynka! - Podniósł małą i już po chwili trzymałem ją w ramionach.

W poczekalni 7-letnia już Katie i 10-letnia Aimee nie posiadały się z radości. Chciały koniecznie zobaczyć i potrzymać, nowo narodzoną siostrzyczkę. Pobiegły do sali noworodków, gdzie wkrótce za szybą pojawiła się Angela.

Przypomniałem sobie o rodzinie - obiecałem do nich zadzwonić. Pognałem więc szpitalnym korytarzem do telefonu i nagle, za zakrętem, stanąłem jak wryty.

Uświadomiłem sobie, że jestem w szpitalu w Springfield. Drzwi. Te same połyskujące metalem wahadłowe drzwi, którymi pięć lat temu wchodziłem tu w asyście policji. Te same białe ściany, ta sama wyłożona kafelkami podłoga.

Znajdowałem się w tym samym korytarzu, którym biegłem wtedy - rozdygotany, nieprzytomny z bólu wrak człowieka.

W ułamku sekundy moje życie rozdzieliło się jakby na dwa różne, ustawione pod światło obrazy.

Ja - jakim byłem wtedy, i ja - dziś.

Tym razem pójdę do telefonu nie po to, by urywanymi zdaniami przekazać wieść o tragedii, która dotknęła moich najbliższych, lecz by pochwalić się, że znów zostałem ojcem.

Jaskrawy kontrast tych dwóch obrazów uzmysłowił mi, że najostrzejszy ból utraty ulotnił się gdzieś w ciągu minionych 5 lat i dziś w tym samym korytarzu szpitala w Springfield stoi inny człowiek.

W grudniu 1988 roku urodził się Matthew Christopher DiGiulio. Z tej okazji zrobiliśmy sobie w szpitalu pierwsze rodzinne zdjęcie - Katie, Angela, mama, tata oraz dumna starsza siostra Aimee z nowo narodzonym braciszkiem na rękach - wszyscy w białych kitlach.

W 1989 roku ukazała się moja książka Wdowieństwo - i co potem?, dając mi krótkotrwałą sławę bohatera kilku radiowych i telewizyjnych audycji, zaś kochanej babci DiGiulio - okazję do opowiadania wszystkim członkom rodziny, plus listonoszowi, lekarzowi z przychodni oraz każdemu napotkanemu emerytowi o swoim "sławnym synu".

Jeździmy co jakiś czas na cmentarz, gdzie Katie i ja posadziliśmy stokrotki i leśne fiołki - ulubione kwiaty Chrissie. Na cmentarzu stoją groby. Nadal robią na mnie przemożne wrażenie. Jest w nich pochowana cząstka mnie. Ale zarazem uświadamiają mi, jak bardzo się od nich oddaliłem.

Życie rozpoczęło się od nowa.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

List do Chrissie

 

 

Po powrocie z weekendu, w sąsiadującej z uniwersytetem restauracji spotkałem sympatyczną studentkę imieniem Emily i usiedliśmy przy jednym stoliku. Poznałem ją na seminarium z "wychowania rodzicielskiego". Emily miała w sobie coś szczególnego, co przyciągnęło moją uwagę.
- Słyszałem, że masz wykształcenie muzyczne - zagadnąłem, gdy czekaliśmy na hamburgery.
- Tak, gram na flecie - uśmiechnęła się.
- A jaki rodzaj muzyki wykonujesz?
- Och, wszystko po trosze. Muzykę poważną i rozrywkową.
Powiedziałem, że gram na fortepianie i lubię zarówno Beatlesów jak Mozarta. Potem wdaliśmy się w rozmowę o tym, co sprowadziło nas z powrotem na studia. Emily zajmowała się metodyką nauczania. Mnie interesowały problemy wdowieństwa.
- Wdowieństwa? - zdziwiła się.
-Tak.

Opowiedziałem jej o swoich podróżach do północno-wschodnich stanów gdzie odwiedzałem grupy wzajemnej pomocy, badając różne metody radzenia sobie po stracie współmałżonka.

Czułem się w towarzystwie Emily tak swobodnie, że opowiedziałem jej o wypadku samochodowym, w którym zginęły Chrissie i Christine. Emily słuchała mnie i rozmawiała ze mną aż do zamknięcia restauracji. Po powrocie do domu rozpłakałem się, ale nie z żalu po Chrissie ani z poczucia winy, ale dlatego że przy Emily czułem się tak dobrze i swojsko. Nie mogłem wprost uwierzyć we własne szczęście.

Chociaż wówczas nie zdawałem sobie z tego tak jasno sprawy, w chwili poznania Emily okres głębokiej żałoby miałem już w dużym stopniu za sobą. Nie tylko potrafiłem mówić o swoich przeżyciach, ale pogodziłem się z myślą, że Aimee, Katie i ja przestaliśmy być jedynie nieszczęsnymi rozbitkami z pierwszych dwóch lat żałoby, stając się nową minirodziną.

Nie miałem żadnej wizji kobiety idealnej. Rozumiałem, że Chrissie jest nie do zastąpienia i przestałem jej szukać. Nie chciałem nowego związku. Moja rekonwalescencja nie osiągnęła jeszcze etapu, kiedy dochodzi się do wniosku, że nadszedł czas szukać sobie nowej żony.

Natomiast potrafiłem już godzić się z rzeczywistością. Miałem wkrótce otrzymać doktorat, dużo ćwiczyłem, zrzuciłem nadwagę. Katie i Aimee robiły postępy w szkole, zżyły się z wujostwem i babcią, a także miały coraz lepszy kontakt ze mną. Nowa matka nie była im potrzebna.

Myśl o małżeństwie zaczęła mnie nawiedzać dopiero, kiedy poznałem Emily. Z początku miałem po prostu ochotę ją widywać, lubiłem z nią rozmawiać i bywać razem z nią. Ciekawiło mnie, kim jest.

A im więcej o niej wiedziałem, tym bardziej ją lubiłem. I kochałem. A w miarę jak rosła moja miłość, malało poczucie zagrożenia. Zwłaszcza, że Emily odwzajemniała moje uczucie i dobrze nam było razem.

Jej sytuacja była pod pewnymi względami trudniejsza od mojej. Odwiedzali nas moi przyjaciele, którzy byli kiedyś "nasi" - to znaczy znali moją żonę i mnie. Emily zastanawiała się, czy porównują ją z Chrissie.
- Ależ nie - próbowałem ją uspokoić, choć wcale nie było to takie oczywiste.

Na pewno robili porównania.

Ja jednak nie porównywałem Emily z Chrissie. Nigdy ich z sobą nie myliłem.

Kiedy byłem już zdecydowany poprosić Emily, żeby za mnie wyszła, napisałem list - nie do niej, lecz do Chrissie.

Kochana Chrissie

Zamierzam znów się ożenić. Nie chciałem odkładać tego listu na potem i zawiadamiać Cię po fakcie!

Wiesz jak bardzo Cię kochalem, kiedy byliśmy razem. Czy nadal Cię kocham? I tak, i nie. Tak, bo nadal kocham kobietę, którą niegdyś znalem, tę, która pozostala w mojej pamięci.

Ale Ciebie już nie ma. Nie mogę powiedzieć "kocham Cię" osobie, której nie ma. Myśl o Tobie pozostanie mi zawsze droga, ale nie można kochać myśli. Czy tęsknię za Tobą? Tak. Czy chciałbym znów Cię zobaczyć? O, tak... Ale jestem człowiekiem i potrafię kochać tylko czlowieka.

Gdybyś się zjawiła, chciałbym, żebyście się poznały. Emily jest ładna, dobra i inteligentna, ma też w sobie szczególny rodzaj siły, który podziwiam. I naprawdę pokochała Aimee i Katie. Okazuje im wiele czułości, robi to bardzo podobnie jak ty - tyle że w przeciwieństwie do Ciebie, one nie traktują jej jak wyroczni!

Bardzo mi Ciebie brak. I bardzo - bardziej niż ktokolwiek, nie wyłączając Ciebie, mógłby to podejrzewać - brak mi małej Christine. Zatroszcz się o nią. I kochaj ją jak tylko Ty potrafisz. Ja obiecuję kochać Aimee i Katie jak tylko ja potrafię je teraz kochać.






 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Przełom

 

 

Odwiozłem córki do Meriden w stanie Connecticut, do cioci Ann i wujka Franka. Babcia DiGiulio mieszkała bardzo blisko. Odbyłem rozmowę z kierownikiem szkoły, do której miała chodzić Aimee, oraz z jej wychowawczynią. Katie zapisałem do przedszkola. Nowa sytuacja wydawała się interesująca dla wszystkich.

Wynająłem sobie pokój w domu akademickim. Zajęcia odbywały się od poniedziałku do czwartku, więc weekendy mogłem spędzać razem z rodziną w Meriden.

Miałem 33 lata - wiek pozostałych studentów wahał się koło 20. Z moją brodą, musiałem wydawać się tam istnym matuzalemem. Ale zajęcia były interesujące, wykładowcy na wysokim poziomie, a biblioteka - wspaniale zoapatrzona.

Pierwszy rok szybko minął, a jednocześnie czułem jak po okresie wewnętrznego odrętwienia zaczyna budzić się we mnie chęć życia. Trzymałem w ukryciu garść pamiątek - perfumy Chrissie, jej kolczyki, a nawet bluzkę, którą miała na sobie w przeddzień tamtych urodzin Aimee.

Teraz jednak nadszedł czas oderwania się od przeszłości. Napełniłem wannę, wlałem do wody wszystkie pamiątkowe olejki - płyn do kąpieli Chrissie, jej perfumy i wodę kolońską - i urządziłem dziewczynkom "pachnącą kąpiel". Im sprawiłem radość, a uwolnionej szuflady mogłem odtąd używać do innych celów.

Zachodzące we mnie przemiany najwidoczniej nie uszły uwadze dziewczynek, bo pewnego wieczoru, kiedy czytałem im coś na dobranoc, Aimee popatrzyła mi w oczy i powiedziała:
- Nie chcę mieć nowej mamy, tatusiu. Czy ty się znów ożenisz?

Uśmiechnąłem się, słysząc to nieoczekiwane pytanie.
- Może tak, a może nie - odparłem.
- Sam nie wiem. Ale jeśli nawet się ożenię, to na pewno z jakąś bardzo, ale to bardzo sympatyczną osobą.

Moje zapewnienie miało dwa zbawienne skutki. Po pierwsze, uświadomiło Aimee, że jestem nie tylko ojcem, ale także dorosłym człowiekiem mającym prawo do własnego życia. A po drugie - dało jej ufność, że kobieta, którą poślubię musi być dobrą, wyjątkową osobą, zdolną pokochać nie tylko mnie, ale także moje dzieci.

Jednakże pytanie Aimee dało mi do myślenia. Nie miałem zamiaru żenić się po raz drugi. I to nie z powodu Chrissie. Ostatecznie w ciągu 10 lat wspólnego życia poznaje się swojego partnera, wiedziałem więc, co powiedziałaby mi dzisiaj Chrissie: "Bądź szczęśliwy. Ożeń się ponownie, jeśli tylko będziesz miał ochotę".

Rzecz w tym, że ja nie chciałem się do nikogo przywiązywać. Bałem się znowu utraty. To, co się wydarzyło, było jak piorun z nieba. Więc chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie sprawił tego żaden zły czar ani przekleństwo, to jednak potrzebowałem czasu, żeby się o tym upewnić.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

A jednak - plany na przyszłość

 

 

Czułem, że nadchodzi nowy etap. Nadal nie było dnia bym nie myślał o Chrissie, ale zdarzało się, że przez wiele godzin nie wracałem do wspomnień. Tak, zaczynałem się budzić, wychodzić ze skorupy, z ciemnej i przerażającej czeluści. Pierwszy raz cieszyłem się znowu, że żyję - dla swoich córek i dla siebie samego.

Wreszcie nadeszła wiosna. Skopałem ziemię w ogrodzie, po czym razem z Katie i Aimee posialiśmy groszek, sałatę i szpinak. Pomoc Katie polegała na starannym układaniu groszków w płytkiej bruździe tak, by leżały dokładnie 5 centymetrów jeden od drugiego. Popatrzyła na mnie, zadowolna z siebie.
- Dobra robota, Katie! - pochwaliłem ją.

Zaraz potem musiałem kazać jej wypluć groch, który wsadziła sobie do buzi. Tymczasem stojąca obok Aimee dopytywała się, dlaczego zakopujemy "nieżywe groszki". A kiedy zabraliśmy się do sadzenia szpinaku, oświadczyła z obrzydzeniem:
- Paskudztwo, nie cierpię szpinaku. Idę sobie!

26 czerwca 1981 roku w piątek upłynął rok. Rok od tamtego upalnego ranka, kiedy pojechałem grać w tenisa. Przypominałem sobie, jak Chrissie uchyliła się od pocałunku, jak z domu rozległo się wołanie "maaamaa!", a ja pomachałem Chrissie na pożegnanie i ruszyłem, by nigdy więcej jej nie zobaczyć. Tak się to skończyło.

Pojechałem na cmentarz - zaledwie czwarty raz od pogrzebu. Wydawało mi się zawsze trochę bezsensowne, że ludzie chodzą na cmentarz, żeby tam rozpamiętywać i opłakiwać swoje nieszczęścia. Pojechałem, rozpamiętywałem i opłakałem swoje nieszczęście.

Jednakże odwiedzanie cmentarza ma pewien sens. Może stać się rodzajem barometru, który pozwala oceniać rozmiar bólu odczuwanego po stracie bliskich i porównywać jego intensywność podczas kolejnych wizyt.

Od razu zdałem sobie sprawę, że jest on mniej dotkliwy niż przed pół rokiem. Do mojej świadomości zaczynał docierać fakt, że Chrissie i Christine nie żyją. Potrafiłem nawet wypowiedzieć te słowa, nie czując ściskania w gardle.

W miarę jak coraz częściej myślałem o przyszłości rosło we mnie pragnienie, by wrócić na uniwersytet i podjąć studia doktoranckie. Zamówiłem katalogi różnych uczelni i wertowałem je przez następne miesiące, aż wreszcie mój wybór padł na Uniwersytet Connecticut prowadzący studium doktoranckie poświęcone badaniom nad rodziną. Wystałem podanie, a jesienią przyszła odpowiedź, że zostałem przyjęty i z dniem l stycznia 1982 roku mogę zaczynać.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Żegnajcie wspomnienia

 

 

Od tamtego dnia minęło 6 mięsięcy. Moje życie z wolna wracało do normy - nadal byłem jakby odrętwiały, ale nie czułem już tego gniewu, jaki palił się we mnie jeszcze przed miesiącem. Zastąpiła go jałowa pustka.

Po raz pierwszy umówiłem się na randkę. Czułem się jak nastolatek - byłem zdenerwowany, nie wiedziałem jak się zachować. Po kolacji odwiozłem swoją towarzyszkę do domu i uścisnąłem na pożegnanie, ale czułem, że to do niczego. Była... inna, nie przypominała tej, do której przywykłem. Myślę, że ona to zrozumiała. Była bardzo miłą osobą, ale nie dla mnie. A w każdym razie nie wtedy.

Niemniej, dziękuję ci Chrissie, że pozwalasz mi się z kimś spotykać, może nawet znów kogoś pokochać. Byłaś wspaniałą żoną, brak mi ciebie i nigdy nie przestanę za tobą tęsknić.

Po chłodnym dniu nadeszła jeszcze chłodniejsza noc. Mijając pokryty lodem staw i sąsiadującą z domem ceglaną wytwórnię melasy spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Zatrzymałem się owładnięty myślą, że Chrissie zna już tajemnicę śmierci, a ja - jako jej cząstka - też się do niej zbliżyłem.

Aimee dopominała się o choinkę na Boże Narodzenie, ale ja zupełnie nie miałem na to ochoty. Przez ostatnie lata odbywaliśmy co roku wspólne wyprawy do lasu na poszukiwanie świerczka, który zmieściłby się w naszym niskim saloniku, a wybrane drzewko przywoziliśmy do domu na dachu samochodu. To były piękne czasy..

Zaproponowałem więc, żeby spędzić Święta u cioci Ann i wuja Franka, na co dziewczynki przystały z ochotą. Jadąc do Connecticut obejrzałem się w pewnej chwili, by spojrzeć na Aimee i Katie pogrążone w głębokim śnie na tylnym siedzeniu i nagle ogarnął mnie strach - miałem ochotę chwycić je obie i umieścić tuż obok siebie. Tylne siedzenie wydawało się nazbyt odległe. Bałem się, że wypadną z samochodu albo po prostu znikną.

Zaśmiałem się z samego siebie, gdy zdałem sobie sprawę, że ustawiam tylne lusterko tak, by widzieć w nim śpiące córeczki, a nie szosę za sobą.

Zajechaliśmy na miejsce w wilię Bożego Narodzenia. Ciotka Ann i wujek Frank mieli prawdziwą choinkę. Wszyscy zachowywali się trochę hałaśliwiej niż normalnie, w obawie przed ponurą ciszą. Strasznie mi brakowało Chrissie i małej Christine, ale starałem się ukryć przed siostrą, jak bardzo jest mi źle.

W dniu Bożego Narodzenia Katie na widok prezentu nie posiadała się z radości.
- Oooch tato! Marzyłam o tym! Dzięki tatusiu! Ciociu! Wujku! Dziękuję!

Nigdy jeszcze nie widziałem Katie tak rozradowanej. W jednej chwili zrobiło mi się lżej na sercu. Poszedłem do łazienki, usiadłem na klapie toalety i rozpłakałem się z radości, że moja mała córeczka ma nareszcie uszczęśliwioną buzię.

Minął straszny, bolesny rok. Zastanawiałem się później, co dla mnie, męża, który przeżył swoją żonę, było wtedy najtrudniejsze do zniesienia.

Chyba to, że stałem się "strażnikiem wspomnień". Że na mnie jednym spoczął obowiązek zachowania w pamięci tego wszystkiego, co wiedzieliśmy i co przeżywaliśmy tylko my dwoje - na przykład zabawne gruchanie malutkiej Aimee, kiedy zaczynała siadać w łóżeczku, albo pierwsze kroki 9-miesięcznej, ubranej w czerwoną welwetową sukieneczkę Christine i wyraz ulgi malujący się na jej buzi, kiedy wreszcie lądowała na pupie.

Chrissie, stałem się po twoim odejściu "jednoosobowym małżeństwem". Coraz bardziej ciążyły mi obowiązki samotnego kustosza "Muzeum Chrissie i Boba".

Moja najmilsza - przemawiałem do niej - tęsknię za tobą, kocham cię, ale proszę, nie miej mi za źle, jeśli zacznę powoli odkładać eksponaty do szuflady.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Dobra pani z pociągu

 

 

W listopadzie wyruszyliśmy do przyjaciół na Florydę z zamiarem spędzenia po drodze po jednym dniu w Disneylandzie, Krainie Podwodnej i Świecie Cyrku. W pociągu poszliśmy we trójkę do wagonu restauracyjnego. Było tam aż gęsto od papierosowego dymu. Obrzydliwość! Ale i tak cieszyliśmy się spędzeniem wakacji w słońcu Florydy. Zresztą uwielbiam jeździć pociągiem. Podróż trwa dwa dni w jedną stronę, ale ma też wiele zalet - nie dzwoni telefon, o nic nie trzeba się troszczyć, w każdej chwili można się zdrzemnąć, poczytać, popatrzeć na umykający za oknem świat.

Znalazła się trójka do partyjki kart - jadący do Key West Indianin, ostrzyżony na jeża żołnierz oraz palący jednego papierosa za drugim facet z New Jersey.

Aimee i Katie usadziłem przy stoliku za moimi plecami. Chciałem spokojnie wypić kawę i pograć w karty. Przykazałem im surowo:
- Tylko żadnych łakoci, dziewczynki. Za pół godziny kolacja.

Po czym zatopiłem się na jakiś czas w pokerze, a kiedy się obejrzałem, by sprawdzić, co porabiają moje dzieci, okazało się, że ich stolik, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapełnił się wszelkiego rodzaju batonikami, ciastkami i puszkami oranżady. Katie miała buzię usmarowaną czekoladą.
- Skąd to macie - spytałem.
- To od niej - pokazała paluszkiem Katie, a Aimee dodała:
- To wszystko zafundowała nam tamta miła pani.

W tej chwili zza pobliskiego stolika wydostała się z trudem potężna jejmość, rozpływając się nad dziewczynkami, że takie urocze i żebym nie brał jej za złe, że obdarowała je słodyczami. Podziękowałem za życzliwość, nie mając już serca wypominać poczciwej kobiecie, że zepsuła dziewczynkom apetyt na kolację.

Tajemnica wyjaśniła się po jej odejściu.
- Ta pani - oświadczyła Aimee - spytała, czy nasi rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, jeżeli poczęstuje nas oranżadą, a ja jej na to powiedziałam, że nie ma kogo prosić o pozwolenie, bo nasza mama nie żyje, a tata jest zajęty grą w karty.

Nim zdołałem się oburzyć, Aimee dodała:
- Wtedy ona wzięła Katie na ręce i rozpłakała się, a potem przyniosła nam to wszystko. Prawda jaka miła? Chcesz spróbować?

Dojechaliśmy wreszcie na Florydę i wyszliśmy na słońce. Widok palm, pierwszych w ich życiu, wprawił dziewczynki w zdumienie. No i upał. Kiedy wyjeżdżaliśmy z domu, w stanie Vermont byto poniżej zera. Floryda przypominała saunę.

Wynajęliśmy samochód pomalowany na pomarańczowo. W życiu nie widziałem tak kolorowego auta. Po przyjeździe do znajomych dziewczynki ubłagały, żebym im pozwolił zostać w "pomarańczy", która rzeczywiście przypominała zabawkę - wnętrze samochodu było uformowane z kolorowego plastiku, zupełnie jak w sportowym aucie lalki Barbie.

Następnego dnia wybraliśmy się do Disneylandu i dziewczynki po raz pierwszy ujrzały Krainę Czarów. Czarów istotnie nie brakowało. Katie z początku tuliła się do mnie ssąc palec w buzi, a na widok zbliżającego się ku nam ogromnego przebierańca - myszy albo chomika - dosłownie wskoczyła mi na plecy.

Natomiast Aimee była oczarowana. Nie mogła się napatrzeć dziwom, szczególnie kiedy naszym oczom ukazał się zamek Kopciuszka. Nawet na mnie zrobił on wrażenie. Przypomniałem sobie, że Kopciuszek też stracił matkę. Po chwili przed zamkiem pojawił się sam Kopciuszek, witając zgromadzony tłum. Dziewczyna podeszła do Aimee i biorąc ją za rączkę, spytała, skąd jesteśmy. Aimee patrzyła na nią okrągłymi z zachwytu oczami, z otwartą buzią. Kiedy odchodziliśmy, paplała jak w transie:
- Widziałeś tato, jaką miała sukienkę? A włosy? Jaka ona jest piękna! Prawda Katie? Jaka ona piękna! Katie pokręciła głową. Ale i ona znalazła coś dla siebie. Podczas oglądania parady przytulała mi do piersi rozpromienioną buzię. Cieszyłem się, widząc radość dziewczynek. Wycieczka do Krainy Czarów przypomniała mi, jak może wyglądać normalne rodzinne życie.

Po spędzeniu na Florydzie jeszcze pięciu cudownych dni, zostawiliśmy "pomarańczę" na dworcu kolejowym. Aimee w dalszym ciągu rozprawiała o Kopciuszku, ale już z większym dystansem.
- Ona oczywiście nie jest prawdziwa. To tak jak Święty Mikołaj - tłumaczyła Katie.

Gdy tylko wsiedliśmy do pociągu, Aimee zaczęta nas ciągnąć do wagonu restauracyjnego. Chciała jak najprędzej przywitać się z dobrą panią od łakoci i opowiedzieć jej o Kopciuszku.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Koty zdechlaki

 

 

Żyłem jakby poza czasem, uwięziony w minionej chwili końca czerwca. Rozpoczął się rok szkolny, liście na drzewach nabrały kolorów jesieni, ale we mnie wciąż trwał tamten skwarny letni dzień, kiedy zadzwonił telefon i policjant powiedział ... Nie, dość tych myśli.

Aimee od pewnego czasu dopominała się o małego kotka, więc wybraliśmy się w końcu do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield. Dyżurna zaprowadziła nas do pomieszczenia, w którym stały klatki z kotami. Wskazałem trzy białe kocięta szturchające ospałą matkę.
- To ich tata - oświadczyła Aimee.
- Skąd wiesz? - spytałem.
- Wygląda jakby był strasznie zmęczony - odparła.

Nagle oczy jej zabłysły na widok nędznej, podobnej do szczurka kociny.
- Tato, ta mi się tak podoba! Weźmy ją, proszę!
- Ona ma pchły - ostrzegła pani, podciągając fartuch i drapiąc się w oba kolana jednocześnie.

Aimee wzruszyła ramionami.
- Nic nie szkodzi. Mamy obróżki przeciw pchłom.
- Proszę ją w coś owinąć - oświadczyłem, drapiąc się w głowę.
- Same obróżki tu nie wystarczą - ostrzegła pani.

Obiecując wysypać "Śnieżynkę" proszkiem na pchły, zapakowaliśmy kociątko do tekturowego pudła ze starannie powycinanymi dla dostępu powietrza otworami. Przed opuszczeniem schroniska Aimee opatrzyła pudełko napisem "ŚNIEŻYNKA", oczywiście z odwróconą literą "N".

Parę dni później zadzwoniła Ann, zapraszając dziewczynki na weekend do Connecticut, żeby mi dać dwa dni wytchnienia. Obiecałem Aimee opiekować się Śnieżynką.

Po odwiezieniu dziewczynek, wróciłem do domu kwadrans po północy. Śnieżynka leżała jak martwa na dywanie. Dotknąłem jej - była zimna.

Przyłożyłem palce do jej boku, próbując wyczuć oddech, bicie serca, jakikolwiek ślad życia. Kociątko wydało z siebie ledwo słyszalne miauknięcie.
- Ocknij się, kocie! - wrzasnąłem. Zrobiło mi się zaraz głupio, więc usiadłem i zacząłem ją głaskać. Potem zagrzałem w kuchni mleko, wlałem do miseczki, przyniosłem i podsunąłem kotu pod nos, przykryłem go kołderką lalki i włączyłem elektryczny piecyk.

Po półgodzinie wróciłem na palcach do Śnieżynki. Poruszyła się! Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na górę do sypialni i - wbrew babcinym nakazom, żeby broń Boże nigdy nie spać z kotem, bo od tego, jak powiadała, "odbiera człowiekowi oddech" - ułożyłem Śnieżynkę na sąsiedniej poduszce, modląc się, by odżyła.

Rano małe ciałko było zimne jak lód i ciężkie jak ołów. Niech to diabli! Znów ogarnęła mnie wściekłość. Tego tylko brakowało. Ale może coś da się zrobić. W Springfield zostały dwa kotki! Kiedy jednak zatelefonowałem do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dyżurna oświadczyła, że wstrzymano rozdawanie kotów, bo "padają z niewyjaśnionych powodów".

Co tu robić? Wziąłem książkę telefoniczną i obdzwoniłem wszystkie przytułki dla zwierząt w stanach Vermont i New Hampshire. Ani jednego białego kociaka. Przez cały dzień dzwoniłem to sklepów ze zwierzętami, do weterynarzy, schronisk dla zwierząt, nawet do kilku hodowli bydła. Z rozpaczy wpadło mi nawet do głowy, żeby wziąć byle jakiego kociaka, a dziewczynkom opowiedzieć bajeczkę o tym, jakiego to mamy nadzwyczajnego kota-kameleona, ale jednak się opamiętałem.

Skończyło się na tym, że pojechałem jeszcze raz do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield błagać o białego kotka. Przysięgałem pojechać z nim natychmiast do weterynarza na przebadanie, byle mi go dała.

Opiekunka zwierząt odsunęła rękaw, drapiąc się z zafrasowaną miną w ramię. Ale w końcu się zgodziła.

Zabrałem oba pozostałe białe kocięta. Powiem Aimee i Katie, że Śnieżynce było smutno bez braciszka.

Po powrocie do domu Aimee dała wiarę mojej opowieści i Śnieżynkę numer dwa uznała za Śnieżynkę właściwą. Zresztą i tak postanowiła ją przemianować na Jagódkę, a drugiego kotka nazwała Hultajem.

Po paru dniach Jagódka dostała ostrej biegunki. Znajoma przywiozła jakieś kocie lekarstwo, które zmieszaliśmy z jogurtem i wlali kocinie do pyszczka. Dziewczynki na szczęście leżały już w łóżeczkach, kiedy w kuchni na podłodze zwierzątko tarzało się w konwulsjach. Niewiele mogłem dla niego zrobić.

Nazajutrz rano Aimee i podążająca za nią Katie zjawiły się na dole o wpół do siódmej. Z miejsca padło pytanie:
- A gdzie Jagódka?

Wyjaśniłem, że zachorowała, że przesiedziałem przy niej całą noc, ale nad ranem umarła.

To spojrzenie Aimee. Podobny wyraz twarzy miała wtedy w szpitalu. Szeroko rozwarte oczy, w których malowały się zgroza i niedowierzanie.
- Jak to, tato? Co ty mówisz? Jagódka (czytaj: mama, Christine, babcia, dziadek) nie żyje? Czy Hultaj też umrze?

Przyjrzałem się jedynemu, pozostałemu przy życiu kociakowi, który biegał żwawo, bawiąc się lalczynym bucikiem.
- Ale skąd! Hultaj czuje się świetnie. Aimee otarła łzy.
- Ja też tak myślę. Bozia ma już dosyć kotów. Tym razem jej wystarczy.

Chciałem się uśmiechnąć, ale Aimee powiedziała to z taką powagą, że mogłem ją tylko do siebie przygarnąć.

Kiedy Aimee wróciła ze szkoły, poszliśmy we trójkę do ogrodu kopać grób. Dziewczynki nazrywały kwiaty. Po zasypaniu mogiłki, Aimee osuszyła łzy i obok leśnych kwiatków położyła na uklepnej ziemi kilka barwin-ków, które Chrissie szczególnie lubiła. Katie powiedziała:
- Żegnaj, Śnieżynko.

Jakby tego nie było dosyć, Hultaj też dostał biegunki.

Aimee okazała się jednak odporniejsza niż przypuszczałem.
- Tato - spytała - czy jeżeli Hultaj umrze, będziemy mogły wziąć sobie innego kotka?
- Oczywiście - odparłem z ulgą. -Ale tym razem wybierzemy takiego, który na pewno nie zachoruje, prawda?

Aimee wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem - oświadczyła - tymi zdechlakami też musi się ktoś zająć.






 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Zbieranie jagód

 

 

Minął miesiąc odkąd od nas odeszli. Nadal z trudem zasypiałem. Do pierwszej nad ranem leżałem wpatrując się w sufit, miotany najdzikszymi uczuciami - gniewu, smutku, poczucia krzywdy. Tak nie może być. Błagam cię, wróć. Kocham cię. Jesteś mi potrzebna.

Z wolna jednak wracaliśmy do życia. Pierwszy miesiąc minął mi w odrętwieniu, tak-jak pod wpływem znieczulenia. Teraz, kiedy spowijająca mnie mgła zaczynała opadać, bałem się bólu, który będę musiał przezwyciężyć. Właściwie żyłem w stanie ciągłej depresji, a byle drobiazg wytrącał mnie z równowagi. Codzienne telefony. Druki reklamowe adresowane do pani Chrissie DiGiulio. Wiadomości telewizyjne. Nieodpowiedzialni kierowcy na drodze.

Politycy spierali się o odmawianie pacierza w szkołach i ograniczenie prawa posiadania broni. Ja bym im powiedział, czym powinni się zająć. W ciągu ubiegłego roku w wypadkach drogowych zginęło ponad 50 tysięcy ludzi. A gdyby tak zakazać prowadzenia przed ukończeniem 21 roku życia? Albo wprowadzić obowiązek aresztowania wszystkich, którym udowodniono prowadzenie samochodu w stanie niepełnej trzeźwości umysłu? Zastosować we wszystkich ciężarówkach regulator szybkości? Kiedy wreszcie nasi politycy przyjmą do wiadomości fakt, że samochody i ciężarówki są prawdziwym zagrożeniem? Rząd powinien wprowadzić nakaz umieszczania na samochodach takich samych napisów ostrzegawczych jak na papierosach: "Pamiętaj, że poruszanie się samochodem jest szkodliwe dla zdrowia. Jazda samochodem może przyczynić się do nagłej śmierci".

Wielką dla mnie pociechą okazali się przyjaciele. Wielu z nich powiedziało mi po wypadku: "Dawaj znać, jak tylko będziesz czegoś potrzebował". I rzeczywiście ilekroć prosiłem kogoś, by popilnował Katie, bo mam akurat wizytę u dentysty, albo żeby odwiózł Aimee na zbiórkę albo pomógł mi w wywindowaniu drabiny na dach - znajomi natychmiast spieszyli z pomocą. Byli wspaniali. Naprawdę nie wiem, jak byśmy przeżyli bez nich te pierwsze tygodnie.

Po długim okresie sypiania ze mną, dziewczynki stopniowo przyzwyczaiły się spędzać noce w pokoju dziecinnym. Założyłem siatkę na dawne łóżeczko Christine i teraz sypiała w nim Katie. Mogłem dzięki temu usunąć kołyskę i nie musiałem patrzeć na puste posłanie Christine. Dziewczynki nadal popłakiwały przed nocą, więc siadałem obok i czytałem im najnudniejsze opowieści, póki nie zasnęły.

Pewnego dnia, kiedy huśtałem Aimee w wielkim fotelu na biegunach, spytała czy wybierzemy się na zbieranie jagód. Chciała chyba wrócić do zwyczajów rodzinnych, które panowały, zanim to wszystko się stało.
- Jasne! - odparłem.

Podniosła główkę, odgarnęła wilgotny kosmyk z oczu i buzia jej się rozpromieniła.
- I weźmiemy koszyki? Dwa... nie, trzy koszyki? Jeden dla ciebie, drugi mały dla Katie i trzeci dla mnie?
- Dobrze Aimee, ale na razie pada deszcz - zaoponowałem.
- No to będziemy zbierać jagody w salonie! - zawołała.
- W salonie?
- Jasne, tato, trzymaj - odparła - wyciągając dwa koszyki i podając mi jeden z nich. Następnie zaprowadziła mnie do saloniku i wskazując szerokim gestem przestrzeń między kanapą a kominkiem oświadczyła:
- Widzisz ile tu jagód?

Przez następne 10 minut wszyscy troje, bo Katie wkrótce się do nas przyłączyła, "zbieraliśmy jagody". Uważajcie na kolce! Hej, Katie, nie objadaj się, tylko zbieraj! Oj! Trochę mi się wysypało.

Ta zabawa, o dziwo, poprawiła mi samopoczucie.

W wolnych chwilach medytowałem i snułem marzenia. Marzyło mi się, że otrzymam od Chrissie znak - że jest tam i że jej tam dobrze. Zastanawiałem się, czy mnie widzi? Czy może się śmiać? Czy może płakać?

Och, Chrissie, gdybym mógł cię choć trochę nie lubić! O ileż byloby mi lżej!

Zacisnąłem powieki, prosząc jak małe dziecko: "Powiedz mi, czy jest ci dobrze. Błagam, Chrissie, tak bardzo mi ciebie brak. Czy możesz mi w jakiś sposób dać znak, że odnalazłaś spokój ducha?"

Ledwo zdążyłem otworzyć oczy, gdy z ogrodu za domem wybiegły ku mnie Aimee i Katie, wołając:
- Popatrz, tato, nazrywałyśmy ci kwiatki!

Bukiecik z pięciu stokrotek, ulubionych kwiatów Chrissie. Ale gdzie dziewczynki je znalazły, przecież w ogrodzie nie ma stokrotek... Miałem wrażenie, że Chrissie nadal jest z nami.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Czy mama nas widzi?

 

 

Pewnego popołudnia w trzy tygodnie później wydawało mi się, że Chrissie jest ze mną w kuchni. Opłukując naczynia w zlewie odwróciłem się i zacząłem mówić:
- Wiesz, nie mogę się nadziwić, jak...

Z nagłym ukłuciem bólu zdałem sobie sprawę, że jestem sam. Obecność Chrissie była dla mnie czymś tak oczywistym, że automatycznie włączałem ją we wszystko, co robiłem i o czym myślałem. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że jej tu nie ma.

Następnego dnia, czyli 18 czerwca 1980 roku, przypadała dziesiąta rocznica naszego ślubu. Mieliśmy wybrać się wieczorem do restauracji - dla odmiany tylko we dwoje - a potem pojechać na spacer. Dziesięć lat. Teraz niemal co noc śniła mi się Chrissie.

Urodziliśmy się oboje i wychowali w Nowym Jorku, ale ani ona, ani ja nie byliśmy stworzeni do tamtejszego życia. W metrze, którym jeździliśmy przez tyle lat, na każdym kroku spotykało się różnego typu obłąkańców, rozwrzeszczanych wyrostków, nędzarzy. Dwa razy włamywano się do naszego mieszkania, kilkakrotnie byliśmy przesłuchiwani w związku z morderstwami popełnionymi w naszej okolicy, na Brooklynie.

Jako nauczyciel miejskiej szkoły musiałem stale odbierać uczniom noże i inne niebezpieczne przedmioty, a raz zdarzyło mi się skonfiskować pięć ostrych naboi.

Przenieśliśmy się do stanu Yermont w poszukiwaniu spokoju - żeby uciec od tłumu i stałego napięcia. Nie należeliśmy jednak do typu znanych skądinąd zwolenników "powrotu do natury", choć bardzo lubiliśmy nasz duży ogród. Co za ironia losu, żeby w takiej oazie ciszy i spokoju jak Yermont, wśród sosen i śpiewu ptaszków - utracić prawie całą rodzinę!

To był niedobry dzień. Wracając z zakupów, tuż przed skrętem w prawo, w odległości paru metrów od skraju drogi, znów ujrzałem miejsce, na które wyrzucone zostało auto Chrissie. Zapragnąłem wysiąść z samochodu, położyć się na zmaltretowanej trawie, przejrzeć odłamki szkła, dotykać ich i zabrać je do domu.

Chciałem odgadnąć - choć zarazem nie chciałem tego wiedzieć - co działo się w tym miejscu w ostatnich chwilach ich życia. Wysiadłem z wozu i skrajem rozpalonej od słońca szosy wolno ruszyłem przed siebie. Miejsce znajdowało się niecałe 30 metrów dalej, za zakrętem. Przejechał samochód. Czułem fale gorąca, pulsowało mi w głowie.

Co mówili? Co robili zbliżając się do tego miejsca? Co malowało się na ich twarzach w chwili, gdy znienacka zwaliła się na nich tamta ciężarówka? Na pewno śmiali się. Chrissie trzymała obie ręce na kierownicy.

Kręciło mi się w głowie. Nie mogłem dalej iść. Może następnym razem. Trzeba wracać do domu, do dziewczynek.

Kiedy następnego ranka Aimee zeszła na parter, zabierałem się do sprzątania. Odkurzacz dziwnie warczał i nie chciał zbierać kurzu. Ach prawda, tkwi w nim nadal główka Barbie. Jest na to tylko jeden sposób. Przełożyłem wąż na tył odkurzacza. Tak jest... Puuuuffff! - główka Barbie wystrzeliła jak z procy, uderzając w ścianę nad fortepianem.

Aimee zostawiła swoją owsiankę, żeby biec lalce na ratunek.
- Tato! Co ty wyprawiasz z moją Barbie?

Nie mogłem się zdobyć, żeby zostawić swoje dzieci z opiekunką tylko po to, by gdzie indziej zajmować się cudzymi dziećmi. Podjąłem decyzję - zrezygnuję z posady kierownika szkoły. Moje książki przynosiły skromny dochód i razem z tym, co miałem odłożone w banku, zdołamy się przez jakiś czas utrzymać.

Katie zrobiła się dziwnie cicha. Jej ból wyrażał się w tym, jak do mnie lgnęła. Zawsze sadowiła się tuż obok mnie jakby bała się zostać sama. Któregoś dnia zastałem ją wpatrującą się w wielkie lustro na drzwiach łazienki.
- Mama umarła, mama umarła - powtarzała sama do siebie.

Z Aimee było inaczej. Proste rzeczy, takie jak nieustające kumkanie żab wokół stawu po drugiej stronie ulicy, potrafiły wytrącić ją z równowagi. I zadawała mnóstwo pytań, zwłaszcza, kiedy układałem ją do snu:
- Czy mama uważnie prowadziła samochód? Dlaczego musiała umrzeć?

Aimee niewiele płakała, ale miała bardzo smutny głos. Aż pewnego wieczoru, tuż przed spaniem, coś w niej pękło i po raz pierwszy rozpłakała się jak jeszcze nigdy w życiu.
- Tato - łkała - ja tak strasznie tęsknię za mamusią... tak bym chciała, żeby do nas wróciła.

Mogłem ją jedynie przytulić i pozwolić się jej wypłakać. Zastanawiała się, czy Chrissie gdzieś się nie ukrywa, a kilka razy spytała:
- Czy mama nas widzi? Pewnego razu powiedziała:
- Jeżeli Pan Bóg kocha mamę, to dlaczego pozwolił jej umrzeć? Przecież kiedy się kogoś kocha, to chce się go uchronić od wszystkich złych rzeczy.
- Masz rację, Aimee - odparłem - mama umarła, nie dlatego że chciał tego Pan Bóg. Ludzie dobrzy czasami umierają młodo, a czasami dopiero, kiedy są starzy. Myślę, że Pan Bóg wcale nie chce byśmy umierali. Po prostu śmierć stanowi nieodłączną część życia i tak już jest.

Aimee popatrzyła na zawieszoną pod sufitem doniczkę z paprotką i pokazując ją palcem spytała:
- Czy te rośliny żyją? Odparłem, że tak.
- Czy one będą żyć zawsze?
- Nie, paprotki też umierają. Wszystko, co żyje, musi kiedyś umrzeć.
- Ale rośliny nie giną w wypadkach - zauważyła.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Pokonywanie trudów życia

 

 

Codzienne potrzeby zmuszały nas co rano do działania. Nie mogłem znaleźć skarpetek dla Katie. W szufladzie Aimee leżała ostatnia para czystych majteczek.
- Mama obiecała, że kupi mi nowe - oświadczyła Aimee, która o mamie i Christine mówiła tak jakby nadal żyły.
- Kupimy ci nowe, kochanie.

Wsiedliśmy do samochodu, przypiąłem Katie pasami do pożyczonego fotelika. Stary połamał się w czasie wypadku.

Jakieś 100 metrów przed nami znajdowało się miejsce zderzenia. Ogarnął mnie potworny lęk, czułem ucisk w żołądku. Na szczęście musiałem wcześniej skręcić w lewo, w drogę prowadzącą do centrum handlowego. Wtedy mój wzrok padł na wygnieciony skrawek trawy po przeciwległej stronie szosy. Szybko odwróciłem oczy w obawie, by wśród odłamków szkła i blachy nie dostrzec lalki Christine albo nie odnalezionej broszki Chrissie. Pragnąłem, by trawa jak najszybciej odrosła i żeby zgrabiono pozostałe resztki.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zdałem sobie sprawę, że jestem jedynym mężczyzną w całym sklepie. Poczułem się dziwnie miło i bezpiecznie wśród pluszowych misiów, lalek i innych zabawek.
- Tata ma dziś dyżur przy dzieciach? - uśmiechnęła się kasjerka. Milcząco skinąłem głową, odwzajemniając jej uśmiech.
- To dla niej? - spytała, wskazując na Aimee, która wybrała już sobie bieliznę. - O wiele za duże.

Wyciągnęła metkę i pokazała jak szukać właściwego rozmiaru.
- O tu, widzi pan? Dla niej wystarczy piątka albo szóstka.

Następnego dnia, kiedy byłem zajęty zbieraniem zabawek i odkurzaniem domu, zadzwonił telefon. Dzwonił jakiś agent ubezpieczeniowy.
- Dziękuję, ale nie skorzystam.

Po odłożeniu słuchawki wróciłem do sprzątania. Wjechałem odkurzaczem pod kanapę, aż tu nagle - brzdęk! Coś wpadło do węża i go zablokowało. Kiedy zajrzałem do środka, zobaczyłem główkę Barbie. Poświeciłem sobie latarką. Błękitne oczy lalki zamigotały - Barbie najwyraźniej uśmiechała się do mnie. Ten komiczny widok sprawił, że zacząłem się śmiać, a potem łzy napłynęły mi do oczu.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

  • 1
  • 2