HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY (26) - Jadą goście jadą...

 

Gosia się rozchorowała, wysoka gorączka, spuchnięta buzia. Dzwonimy po lekarza - mała ma świnkę.

Załamuję się, przecież nie mogę zostawić chorego dziecka samego przez pięć godzin, idę do szefowej z prośbą o parę dni wolnego, ale jedyne, co dostaję, to rada, żeby Krysia się zajęła Gosią. Zwalniam ją na te parę dni ze szkoły. Gosia mimo choroby zachwycona. Dzwoni Martha, ma dla mnie nową i dobrze płatną pracę w fabryce żarówek. Prawie wszystkie formalności są już załatwione, jeszcze tylko parę papierków.

Przyjeżdżam do Londynu! Co za ulga. Bez żalu rozstaję się z szefową i jej hotelem. Dzwonię do siostry, nie jest specjalnie zachwycona, że ją znowu najeżdżamy, ale nie mam innego wyboru. Po drodze wpadamy do Glasgow, znajomi zasypują nas prezentami i dobrymi radami. Na drogę wręczają wory kanapek, pomarańczy i bananów dla Gosi. Do Londynu jedziemy pięknym autobusem z toaletą, która wprawia w zachwyt dzieci. W Londynie pojawia się nieprzewidziany problem, możemy u Steffi zostać tylko parę dni. Nie mam pojęcia, co robić, pieniędzy na wynajęcie mieszkania nie mam. Do Marthy nie mam odwagi zadzwonić, wstydzę się, co mam powiedzieć, że własna siostra nie chce pomóc? Steffi tłumaczy, że czwórka dzieci działa szwagrowi na nerwy, musi po pracy odpocząć. Też ma rację. W duchu myślę sobie, że przecież bylibyśmy znowu na ich utrzymaniu, może po prostu nie mają.

Nie dyskutuję dalej, jesteśmy zmęczone, padamy do łóżek. Na drugi dzień buzia Krysi jest spuchnięta, dotykam czoła - ma gorączkę.

Podejmuję „męską" decyzję - jedziemy do domu! W chwilę później ogarnia mnie przerażenie, od pół roku nie mam żadnych wieści z Polski, może jestem już rozwiedziona? Muszę przed wyjazdem zadzwonić do domu. Próbuję rozmowie nadać wesoły ton.

- Oczywiście powodzi mi się świetnie, wszystko w porządku.

Andi tęskni, prosi, żebym wróciła. Oddycham z ulgą.

- Dobrze, pomyślę nad tym, ale musisz się zmienić. Andi obiecuje, przysięga i opowiada, że w Polsce jest już dużo lepiej. Martwię się, bo wiem, że „ze świnką" nie wpuszczą nas na statek, ale musimy jechać. Steffi ma dwóch chłopców, których nie chcemy zarazić. Pakujemy walizy, Krysię faszerujemy tabletkami i zawijamy jej głowę w szal. Krysiu, jak ktoś będzie pytał, to powiesz, że cię boli ząb. P


PROSZĘ Steffi, żeby wysłała telegram do Andiego z prośbą o odebranie nas w Katowicach. Jesteśmy obładowane niemiłosiernie. Steffi odwozi nas na stację. W pociągu ludzie pomagają mi upchać bagaż. Torby, walizy, worki i dwójka dzieci, Gosia ściska małpkę, którą dostała na pożegnanie od kuzynów, Krysia w kapturze od kurtki ma upchane ulubione książki Disneya. Czeka nas parę przesiadek, najgorsza w Berlinie, gdzie pociąg stoi krótko. W pociągu nie działa ogrzewanie, cieszę się, że jesteśmy same w przedziale i robię dla dzieci „łóżeczka". Martwię się o Krysię, ma gorączkę. W Niemczech pierwsze kontrole celne. Polacy, którzy jadą z nami, z niedowierzaniem patrzą na nasz bagaż.

- Jak pani chce to przewieźć?! Z niezdrową ciekawością czekają na polskich celników. Używane rzeczy można było wwieźć bez ograniczeń, więc nie martwiłam się specjalnie, jedyną nową rzeczą była elektryczna maszynka do golenia dla Andiego, w Polsce wtedy jeszcze nieznana. Do przedziału wchodzą celnicy.

- Ile osób jedzie?

- Ja i dzieci.

- Te bagaże, to wszystko pani? - pytają z niedowierzaniem.

- Moje.

- Co mamy do oclenia?

- Nic.

Bagaż zostaje dokładnie przeglądnięty, przedział wygląda jak stoisko na pchlim targu, ale nie znajdują niczego „podejrzanego". Pytam, co się stało z ogrywaniem, pocieszają mnie, że jak pociąg ruszy, to będzie ciepło. Dzieci cieszą się, że słyszą wreszcie polską mowę, rozglądają się ciekawie. Gosia nie chce celnikom oddać małpy na badanie. Śmieję się:

- Panowie, małpa ma łaskotki.

Patrzą na mnie spode łba i wychodzą. Usiłuję zrobić porządek, wszystko musi być dobrze zapakowane, czeka nas jeszcze jedna przesiadka. Pociąg stoi na granicy polsko-niemieckiej już od godzin, z wdzięcznością przyjmuję gorącą herbatę rozdawaną przez panie z Czerwonego Krzyża.

Wjeżdżamy na teren Polski i czuję ulgę, jestem w domu! Zbliżamy się do Katowic, zaczynam się zastanawiać, co powiedzieć Andiemu, jak go przywitać? Na nic rozmyślania, będę improwizować.

Pociąg wjeżdża na stację, z daleka widzę Andiego, rozgląda się nerwowo, otwieram okno i macham. Na wielkie przywitania nie ma czasu, trzeba jak najszybciej wynieść rzeczy z pociągu i gnać na następny peron. W pociągu do Krakowa wielka niespodzianka, Andi ma ze sobą wiejską kiełbasę i bułki. Rzucamy się najedzenie, od godzin nie miałyśmy nic w ustach. Dzieci najwyraźniej się cieszą na powrót do domu. Pytam o teścia, Andi mi opowiada, że mu nic nie wspomniał o rozwodzie, wymyślił historyjkę, że moja siostra się rozchorowała i dlatego musiałam dłużej zostać.


W Krakowie mamy problem z upchaniem naszego łupu do taksówki, musimy jechać dwoma, w jednej ja z Gosią, w drugiej Andi z Krysią. Teść czeka już na nas, pomaga wnieść rzeczy do mieszkania, witam się z nim gorąco, całuję po rękach, przepraszam, że tak długo mnie nie było. Postarzał się przez te pół roku. Mam niejasne przeczucie, że doskonale wie, co się działo. Cieszę się, że jestem w domu, w swoich czterech ścianach. Nikt mi nie mówi, co i kiedy mam zrobić, jestem znowu swoim własnym szefem. Trudno, popełniłam błąd, ale na błędach trzeba się uczyć. Wyjazd dał mi możliwość popatrzenia na moją sytuację z innej perspektywy. Wszystko w życiu ma dobre i złe strony. W Anglii był dobrobyt, ale przecież nie dla mnie, co z tego, że sklepy były pełne, i tak nie mogłam tych rzeczy kupić. Może kiedyś... po paru latach. Dużo ważniejsi są ludzie, w Polsce nie znałam nikogo, kto by nie był mi życzliwy czy pomocny, w Anglii poznałam wielu ludzi, a naprawdę pomogła mi Martha i siostra. Bez pieniędzy w Anglii byłam nikim, w Polsce nikogo nie interesowało, czy je mam, czy nie, większość ludzi i tak miała niewiele. Zrobiłam rachunek sumienia i doszłam do wniosku, że wybór był słuszny.


CORAZ częściej przybywali goście z zagranicy, przeważnie mieszkali w hotelu, niektórzy nocowali u nas. Przed każdą wizytą Andi zamieniał się w kłębek nerwów, wszystko musiało być przygotowane co do minuty, plan wizyty musiał być zaakceptowany przez władze, nie wolno było wprowadzać żadnych zmian. Niestety, nie w każdej sytuacji można się trzymać planu.

Pamiętam wizytę z Japonii, bardzo ważna - jeśli dobrze pamiętam, minister z tzw. wizytą nieoficjalną. Andi siedzi po nocach, oblicza kilometry i czas potrzebny do przebycia takowych, ile czasu spędzimy w muzeum, ile w kościele?! Nasz „garbus", przez nas nazwany pieszczotliwie Kubusiem idzie do przeglądu, żeby, nie daj Bóg, się nie skompromitować. Andi tym razem spełnia podwójną rolę, polskiego „opiekuna" i korespondenta - już nie pamiętam, czy artykuł miał być wtedy dla „Timesa" czy „Newswe-eka", więc nerwy podwójne. Ja zostaję zaangażowana jako kierowca. W planie zwiedzanie Krakowa, Wieliczki i Oświęcimia. Wszystko idzie gładko, pan prze-sympatyczny, zachwycony Krakowem, z kopalni w Wieliczce wyciągamy go niemal siłą (NASZ PLAN! - musimy się trzymać czasu), na następny dzień jedziemy do Oświęcimia. Andi wprowadza pana w historię obozu, ja prowadzę. Piętnaście kilometrów przed Oświęcimem Kubuś zaczyna pokasływać. Czuję, jak mi się włosy na karku jeżą - mamy pana elegancko dostarczyć na miejsce. W Oświęcimiu czekają na nas tamtejsze „szychy". Próbuję dodać gazu, Kubuś prycha i staje. W aucie konsternacja. Przesiadamy się i Andi próbuje namówić auto do dalszej jazdy - nic z tego. Dookoła nas pola, lasy i ani żywej duszy. Nie pozostaje nic innego, jak spróbować „na popych". Pan w garniturze, ja w wytwornej kiecce plus szpileczki. Nie ma rady, zdejmuję buty i pchamy, Japończyk za każdym pchnięciem wydaje bojowe okrzyki typu huh!, przypominające walkę karate, ale Kubuś ani myśli jechać. Bezradnie rozglądamy się dokoła, sytuacja jest beznadziejna, czas leci. Pan próbuje nas pocieszyć, że jego volkswagen też czasami strajkuje.

Co z tego?! Bidusia nie wie, że mamy plan, którego w tej sytuacji nie sposób się trzymać. Zza rogu wyjeżdża traktor, Andi desperacko staje na środku jezdni, ale chłop nie ma liny, na której mógłby nas przyholować do Oświęcimia. Mąż nie daje za wygraną, wsiada z Japończykiem na traktor i obiecuje przysłać pomoc. Sytuacja jest poważna, ale rżę ze śmiechu, patrząc na „delegację" jadącą na traktorze. Wielkie nieba - co na to powie komitet powitalny?! Na całe moje szczęście jest lato, czekam godzinami na zbawienie, wieczorem docieram do domu.


Cdn.


ANSELMA GŁOWACZ. „HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY'. Wydawnictwo Poligraf, Brzezia Łąka.
Książka do nabycia m.in. w księgarniach sieci Empik lub w wydawnictwie: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

 

  • /pisane-noc/462-historia-koem-si-toczy/3320-historia-koem-si-toczy-27-pone-powroty-andiego
  • /pisane-noc/462-historia-koem-si-toczy/3302-historia-koem-si-toczy-25-sylwester-w-glasgow