HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY (25) - Sylwester w Glasgow

 

Do Krakowa przyjeżdża Martha, dzięki niej Andi swego czasu „załapał" się na artykuł o Zbyszku Cybulskim i Andrzeju Wajdzie.

I nie tylko, ze Zbyszkiem zaprzyjaźnił się wtedy bardzo i już nie pamiętam, z jakiej okazji pojechał się z nim spotkać we Wrocławiu. Po dwóch dniach otrzymałam telefon od tamtejszej Komendy Milicji, że panowie padli ofiarą napadu, Andi dostał czymś po głowie i długo się chwalił swoim turbanem, Zbyszek był bardzo nieszczęśliwy, bo ukradziono mu wtedy jego legendarną manierkę, którą zawsze nosił przy sobie.

Cieszymy się bardzo z przyjazdu Marthy. Następują niekończące się rozmowy po nocach, dni spędza z Andim, zwiedzając miasto. Opowiadam jej moje przeżycia. Któregoś dnia Martha bierze mnie na bok.

- Selma, uciekaj stąd! Uciekaj, póki się da, ja ci pomogę!

Łatwo jej mówić, Krysia chodzi do szkoły, Gosia ma cztery latka. Zupełnie bez sensu, jak ona sobie to wyobraża! Nawet się nie zastanawiam, ile taka podróż może kosztować, pomysł jest po prostu nierealny.

Ale Martha nie daje spokoju.

- Selma, ja wam pomogę. Przecież znasz język, dasz sobie radę. Pomyśl o dzieciach - ty najwyraźniej już tego nie widzisz. Byłaś w Anglii, przecież tu nawet nie ma co porównywać, ja zupełnie nie rozumiem, jak ty tu możesz żyć! Ludzie cudowni - to prawda, ale ta cała „reszta".

Przytakuję, bo dyskusja bez sensu, co mam jej powiedzieć, że mi dobrze? Próbuję:

- Martha, nie jest tak źle, Andi jest dyrektorem, teść wprawdzie na emeryturze, ale jakieś oszczędności są. No i dzięki tobie Andi czasami zarabia w dolarach, na tutejsze warunki naprawdę bardzo dużo. Popatrz na dzieci, one nie znają nic innego i nie możesz powiedzieć, że wyglądają na nieszczęśliwe. W sumie jak na tutejsze warunki, powodzi się nam dobrze. No jest trochę gonienia, ale wiesz, z czasem to może być nawet wesołe, ot takie sobie polowanie - ze zdziwieniem stwierdzam, że usiłuję bronić naszego honoru, czuję się Polką.


MARTHA patrzy na mnie z niedowierzaniem, więc tłumaczę dalej, że wyjechać z Polski nie jest tak łatwo, przede wszystkim na pewno nie moglibyśmy wyjechać całą rodziną, Andi musiałby zostać - że tak powiem - jako zakładnik, jako zapewnienie, że wrócimy. Z paszportami też loteria, dadzą albo nie dadzą. Może się zdarzyć, że dostanę ja i Gosia, a Krysia nie, albo odwrotnie.

Martha do niejednego przyzwyczajona, była korespondentem wojennym, nie daje za wygraną, wieczorem przy stole mówi do Andiego:

- Zaprosiłam Selmę z dziećmi na wakacje, co ty na to? Andi ma głupią minę, ale wrodzona uprzejmość nakazuje mu podziękować serdecznie.

Do końca wyjazdu Martha suszy nam głowę tak długo, aż obiecujemy przyjazd.

Nie martwimy się specjalnie tą obietnicą, bo i tak jest to mało prawdopodobne, żeby coś z tego wyszło. Po wyjeździe Marthy marzę sobie - ale byłoby pięknie, choć raz pokazać dzieciom inny świat. Z czystej ciekawości pytam Andiego:

- Podpisałbyś pozwolenie? (było potrzebne, gdy żona z dzieckiem chciała wyjechać za granicę).

- Ależ oczywiście.

Niech Marthę diabli wezmą, nie śpię po nocach i kombinuję! Jeślibym mogła wyjechać, to przecież głupotą by było wrócić?! To by oznaczało koniec małżeństwa. Jakiego małżeństwa? Andiego praktycznie w domu nie ma, ma swoją pracę, swoje towarzystwo,
o wspólnych decyzjach nie ma co mówić, żadna mi pomoc. Budzi się we mnie bunt. Jak tylko będzie okazja - biorę dzieci i wyrwę się stąd.

I okazja nadchodzi w postaci zaproszenia i zapewnienia o przejęciu wszystkich kosztów łącznie z kosztami utrzymania i podróży. Bezmyślnie patrzę na urzędowy papierek z Ambasady Polskiej w Londynie. Dwa dni później składam papiery na milicji, Andi idzie ze mną i podpisuje pozwolenie. Dwa miesiące później dostaję mój upragniony paszport, w bramie sprawdzam, że obie dziewczynki są wpisane. W takiej sytuacji trzeba jak najszybciej wyjechać. Zdarzało się już, że władze się rozmyślały i odbierano paszport. Dwa dni później pożegnanie. Patrzę na Dziadzia i czuję się jak przestępca. Dziadzio życzy nam miłych wakacji. Na odchodnym - wracajcie zdrowo. Dziadziu, nawet gdybym chciała, nie mogę nic powiedzieć. Na dworcu pośpieszne pożegnanie z Andim.

Im bliżej granicy, tym więcej miejsca robi się w pociągu. W przedziale z nami jedzie Polka, która drogą korespondencyjną poznała swojego przyszłego męża. Uśmiałam się serdecznie, bo wiozła ze sobą pierzynę i nie dała sobie wytłumaczyć, że w Anglii po pierwsze nie jest tak zimno jak w Polsce, po drugie pościel można kupić na każdym rogu.


DZIECI budziły się tylko na przesiadki. Nad ranem przyjechaliśmy do Holandii, przesiadka na statek.

Idziemy na śniadanie, dziewczynki nie chcą jeść, dziwię się, są ciasteczka, kanapki, owoce. Gosia pyta cicho:

- Mama, mamy tyle pieniędzy?

- O Boże! Dziecko, jedz, to już zapłacone i dziewczynki pałaszują, aż im się uszy trzęsą. Czuję, jak żal mi ściska serce.

W Londynie czeka na nas moja siostra, jedziemy do jej domu. Steffi ma dwóch chłopców, jeden rok starszy od Krysi, drugi w jej wieku. Pokój jest duży, bez trudu dostawiamy dwa łóżka, dzieci bawią się znakomicie. Ja dostaję pokój dla siebie. Dziewczynki chodzą z otwartą buzią. Dlaczego oni mają tyle pokoi?

Wieczorem dzieci idą spać, a my nadrabiamy stracony czas, opowiadając sobie o przeżyciach. Po paru dniach zgłaszam się do Marthy, wielka radość - spotkanie za tydzień. Rozkoszuję się beztroską, mogę mówić co chcę, jak głośno chcę, do kogo chcę! Mogę się nareszcie wyspać! Steffi rozpieszcza dziewczynki, owoce, słodycze i... uczy się polskiego - mówi do Gosi.


- Dobranoc, banana, spać!

Pierwsze dni spędzamy na wygrzebywaniu ubrań, które Steffi dla nas odkładała. Jestem zachwycona, bo prawie wszystko pasuje, jak nie na Krysię, to na Gosię. Sama siebie nie poznaję, że też tak się można cieszyć ze szmat, przymierzam, wygłupiamy się ze Steffi, jakbyśmy miały po piętnaście lat. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się uśmiałam, niektóre wymysły mody są mi kompletnie obce. Buty, góry butów, biorę wszystko, co daje. Jak nie dla mnie, to wyślę do Polski, komuś na pewno się przyda. Pełna euforia. Spotykam się z Marthą.

- No Selma! A nie mówiłam!

Dostaję od Marthy trochę pieniędzy, wtedy wolno było wywieźć z Polski pięć dolarów (na dorosłą osobę) i prezenty, bo za parę tygodni święta. Marthą opowiada, co wymyśliła.

W Glasgow mieszkają jej znajomi dziennikarze, których poznałam już przedtem w Krakowie. Do nich mam jechać, pomogą w zorganizowaniu pracy i mieszkania, a Marthą przez ten czas zajmie się formalnościami urzędowymi, wizą, pozwoleniem na pracę itd.

Brzmi to całkiem dobrze.


WRACAM ze spotkania przez przystrojone świątecznie ulice, jest jasno, mikołaje, muzyka, śmiejące się twarze. Myślę o teściu i o świętach w Polsce, jak sobie poradzą? Przed wyjazdem na wszelki wypadek prosiłam Marynię o pomoc, w niej cała nadzieja, chociaż przyjaciele i tak ich do siebie zaproszą.

Po dwóch tygodniach pakujemy walizki i ruszamy w dalszą wędrówkę - kierunek Szkocja.

Serdeczne przyjęcie. Wprowadzają mnie w plan. Mamy zostać u nich parę dni, siostra przyjaciela Johna była posiadaczką hotelu i szukała pracowników. Po tygodniu ruszamy w dalszą drogę, teren jest górzysty i Gosia, która objadła się na zapas bananami i czekoladą, wymiotuje. Jazda trwa dobrych parę godzin. Olbrzymie zamczysko, piękny hotel z olbrzymim starym parkiem.

Pani prowadzi nas do małego, przytulnego pokoiku na poddaszu, trzy łóżka, komoda, szafa, stół, parę krzeseł. Jest jasno i ciepło. Dzieci się cieszą, że jesteśmy wreszcie na miejscu. Rzeczy rozpakowane - idę do mojej nowej szefowej. Pracy jest dużo, bo w hotelu odbywają się bankiety, przyjęcia weselne itp. Pomagam w kuchni, sprzątam, podaję. Pieniądze marne, ale mamy dach nad głową i jedzenie. Dzieci spędzają większość czasu w pokoiku, bo pogoda wstrętna. Steffi zaopatrzyła nas w zabawki, kredki i parę książek.

Jak tylko mam chwilę czasu, wpadam do dziewczynek, czasami w przerwie obiadowej udaje mi się wyjść z nimi na spacer, ale takich chwil jest mało, zwłaszcza że pomału mam wrażenie, że szefowa postanawia „do dna" wykorzystać tanią siłę roboczą. Inni już dawno poszli do domu, ale ja jestem na miejscu, do ciągłej dyspozycji. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, o potrawach tzw. tradycyjnych nie ma mowy, muszę się zdać na kuchnię hotelową, ale potrzebuję jakichś prezentów dla dzieci.

Jadę do Perth, chodzę od sklepu do sklepu, zabawek mnóstwo, ale nie na moją kieszeń. Zadowalam się dwoma małymi lalkami i dwudziestocentymetrowym plastikowym drzewkiem. Co za ironia losu, nareszcie mogę wszystko kupić, ale nie mam pieniędzy - nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Na wszelki wypadek tłumaczę dzieciom już zawczasu, że święta w tym roku będą trochę inne. Krysia najbardziej się martwi brakiem karpia, będzie indyk - taki tutaj zwyczaj. Udaje mi się, bo indyk to egzotyka i dzieci są ciekawe, jak to ptaszysko smakuje.

Dostaję tydzień wolnego. Cudownie, trochę czasu dla siebie i dzieci. W nocy idę do parku, zakradam się jak przestępca z nożem w ręku, ścinam parę gałęzi choinki. Dekorujemy pokój świątecznie. Odwiedza mnie tutejszy ksiądz i przynosi parę książeczek dla dzieci. Cieszę się, że będzie parę paczuszek. Od szefowej nie dostajemy nic.

W pierwszy dzień świąt - niespodzianka. Dzwoni John i zaprasza nas na sylwestra do Glasgow. Cieszę się, że możemy się trochę oderwać od hotelu. Tym razem uważam, żeby Gosia nie jadła za dużo przed wyjazdem.

Powitanie Nowego Roku w Glasgow trwa trzy dni. Drzwi wejściowych się nie zamyka, ludzie chodzą od domu do domu. Jest piękna pogoda, śnieg, dzieci jeżdżą na sankach. Od Johna i przyjaciół dostaję piękną broszkę z symbolem Szkocji, podobno kto coś takiego ma, wróci na pewno. Jestem wzruszona. Z przerażeniem myślę o powrocie.

Martha dzwoni do nas, prowadzimy długą rozmowę, bo okazuje się, że łatwiej było załatwić pozwolenie na pobyt, gdybym była rozwiedziona. Nie wiem, co na to powiedzieć, od czasu wyjazdu z Polski nie mam żadnych wiadomości, pomimo że Andi ma numer telefonu do Steffi i do hotelu. Ja nie mogę zadzwonić, nie mam tyle pieniędzy i czasu, na połączenie z Polską czeka się godzinami.

 

PO powrocie do hotelu niemiła niespodzianka, musimy się przeprowadzić do innego pokoju. Idę zobaczyć naszą nową siedzibę i nie mam słów. To nie pokój, to coś w rodzaju pomieszczenia na miotły, komórka, jedno maleńkie okno w suficie, wilgotno i chłodno. Nie jestem jednak w stanie dyskutować. Musimy zwolnić nasz pokój, ponieważ hotel pęka w szwach od gości.

Następny problem, trzeba Krysię wysłać do szkoły. Do szkoły musiała dojeżdżać autobusem, pierwszy raz zabrał ją ze sobą syn szefowej, potem dawała sobie radę sama. Nie było z nią problemu, dawała sobie dobrze radę, cieszyła
się z nowych znajomości. Nie wiedziałam, co zrobić z Gosią, sama w pokoju nudziła się i pytała bez przerwy o Krysię. Jak tylko mogłam, wpadałam do niej, ale przecież była jeszcze taka mała! Szef często mnie chwalił, ale im więcej mnie chwalił, tym bardziej wściekała się jego żona. Starałam się jak najczęściej kelnerować, bo oznaczało to napiwki, goście od czasu do czasu zawracali mi głowę, ale mnie nie w głowie były romanse.

 

Cdn.


ANSELMA GŁOWACZ. „HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY". Wydawnictwo Poligraf, Brzezia Łąka.
Książka do nabycia m.in. w księgarniach sieci Empik lub w wydawnictwie: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

  • /pisane-noc/462-historia-koem-si-toczy/3310-historia-koem-si-toczy-26-jad-gocie-jad
  • /pisane-noc/462-historia-koem-si-toczy/3293-historia-koem-si-toczy-24-jednak-wol-krakow