W pułapce ruchomych piasków

Ale Howlett się nie poddawał. Bardzo chciał odwrócić zły los i uporządkować życie.





TERRY HOWLETT cieszył się, że wraca do miejsca, które ukochał nad wszystkie inne w świecie. Wyruszył z rodzinnego Darlington w hrabstwie Durham i tego wieczoru wysiadł z pociągu w Carnforth, miasteczku w północno-zachodniej Anglii. Jeszcze tylko krótki spacer i znajdzie się na zatoką Morecambe. Odkrył ten uroczy zakątek w 1988 roku, gdy był na przepustce z Marynarki Wojennej. Potem często wracał.

Była tu jakaś magia. To tutaj udawało mu się przemyśleć i rozwiązać wiele spraw, tutaj podejmował właściwe decyzje. A owej sierpniowej soboty 1996 roku, kiedy zaledwie dni dzieliły go od 30 urodzin, miał wiele spraw do rozważenia.

Bolesna kontuzja, której nabawił się na piłkarskim boisku, położyła kres jego karierze w Marynarce Wojennej, gdzie służył jako technik uzbrojenia. Trzy operacje kolana nie na wiele się zdały - musiał pożegnać się z wojskiem. W cywilu imał się różnych prac: był urzędnikiem skarbowym, barmanem, pracował w myjni samochodów. Nigdzie nie utrzymał się dłużej, bo jego chore kolano skazywało go na częste pobyty w szpitalu. Teraz kolano było już wyleczone, ale znalazł się w pułapce; jeśli dostanie pracę na pełny etat, musi zrezygnować z rozpoczęcia studiów. A wykształcenie jest niezbędne, by mieć lepsze życiowe szansę.

Dla człowieka bez pracy i pieniędzy najgorsze były połajanki rodziny i przyjaciół. Może byś spróbował tam, idź do nich, nalegali.

- Przecież tam byłem, próbowałem - zżymał się na takie pouczenia.

Ale Howlett się nie poddawał. Bardzo chciał odwrócić zły los i uporządkować życie. Tylko jak to zrobić? Przyjechał do tego odludnego zakątka, by spokojnie się nad tym zastanowić.

Wziął głęboki oddech i wyruszył na pustkowie. Każdy krok zbliżał go do piaszczystych brzegów, mulistych kanałów i fal ścigających się po zatoce.

Grobla wzdłuż dawno wyschniętego koryta rzeki wchodziła na blisko dwa kilometry w głąb płaskiego wybrzeża, mokradeł tworzących brzeg zatoki. Wędrując nią w jasnym świetle księżyca, samotny w bezkresnej przestrzeni, podążał powoli ku morzu.

Bił się z myślami. Głosy ptaków i powiew wiatru targającego mu włosy działały kojąco.

Mówił sobie, że najważniejsze to się nie poddawać. Jeżeli będę próbował dalej, to kiedyś musi nastąpić przełom. Ale jeżeli się poddam, to nie mam szans. Tak, muszę iść na studia.

Doszedł do końca grobli. W blasku księżycowej poświaty widział stare koryto rzeki szerokie na blisko 200 metrów. Fala przypływu minęła, pozostawiając rozległy pas pomarszczonego piasku i kałuże. Po drugiej stronie koryta widział morskie trawy. Był przekonany, że będzie mógł po nich bezpiecznie iść dalej.

Zszedł na dno. Przeszedł zaledwie kilka kroków, kiedy poczuł, że zapada się w miękki piasek. Machał rękami by utrzymać równowagę, próbował uwolnić się z potrzasku, ale zapadł się jeszcze głębiej.

Tkwił już po kolana w zimnej szlamistej galarecie, która chciała go pochłonąć. Ruchome piaski! .

Był kompletnie zaskoczony. Przecież dno koryta nie wyglądało na grząskie czy niebezpieczne. Jedynie miejscowa ludność dobrze wiedziała, że fale przypływu i odpływu czasem drążą pojedyncze doły wypełniające się galaretowatym osadem. Tylko naprawdę wprawne oko umie je wypatrzyć. Zdarzało się, że wciągały wozy z końmi, motocykle, a nawet samochód-wywrotkę.

Howlett dawno temu czytał o pasterzach, którzy wpadali w pułapkę ruchomych piasków, zaganiając owce. Kładli się wtedy na plecach z szeroko rozpostartymi ramionami, żeby rozłożyć ciężar ciała.

Ale było na to za późno - tkwił w piasku już po uda.

- Boże! Nie chcę być pogrzebany żywcem!

Wołanie o pomoc na nic by się nie zdało - nikt go nie usłyszy. Wyobraźnia podsunęła mu przeraźliwą wizję: walczy o ostatni oddech, a do nosa i do gardła wciska mu się piasek. . Zniknę i nawet nikt się nie dowie, co się stało! .

Może jeśli nie będzie się ruszał, to odsunie czekającą śmierć? Możliwe przecież, że pomoc zjawi się, zanim będzie za późno! Tymczasem piasek pożerał go coraz bardziej: sięgał coraz wyżej, wsysał go centymetr po centymetrze.

Howlett niezwykle ostrożnie spróbował poruszyć palcami nóg. Nic z tego: zupełnie jakby stopy miał zalane betonem.

Przestał się zapadać, kiedy piasek sięgnął mu po pas. Ciało miał nieruchome, ale umysł pracował jak oszalały. Nagle pojawiła się straszliwa myśl: . Kiedy zacznie się przypływ? .

Pamiętał, że kiedy przyszedł na brzeg był odpływ. To oznaczało, że woda nie wróci wcześniej niż za 9-10 godzin.

A więc jeszcze nie wszystko stracone . - pomyślał z ulgą.

Miał przed sobą perspektywę: utonie albo zostanie pogrzebany żywcem. Zaczął odgarniać rękami ziemię wokół talii. Próżny trud. Piaszczysta breja napływała wciąż od nowa. Po godzinie palce rąk miał zdrętwiałe i obolałe. Nogi chwytały bolesne kurcze.

Usłyszał grzmiący odgłos, jakby wodospad. Chwilę potem spadła deszczowa nawałnica. Howlett przemoczony do suchej nitki ukrył twarz w dłoniach i nisko schylił głowę. Uwięziony w piaszczystej pułapce, już nic nie mógł zrobić.

Po nocnym niebie przetaczała się burza.

* * *

TONY GARDNER wstał o świcie. Wyszedł przed dom, żeby oporządzić owce. Zapowiadał się piękny poranek.

Siwobrody 54-letni Gardner był kamieniarzem i pochodził z Dałes w hrabstwie Yorkshire.

Na tę niewielką farmę, która od pokoleń stanowiła własność jego rodziny, przyjeżdżał tylko w weekendy.

Wiatr nie wiał, na bezchmurnym niebie świeciło słońce.

Idąc po mokrej trawie, Gardner oddychał czystym, chłodnym powietrzem. Nagle coś usłyszał.

Nadstawił ucha. Ktoś wołał, czy mu się zdawało?

Daleko w dole zobaczył krowy pędzone na udój. Uznał, że to tylko chłopi krzyczą na stado.

Godzinę później, wracając, usłyszał to samo wołanie. Zaintrygowany poprosił żonę, żeby też wyszła posłuchać. Dźwięk miał wyraźny rytm, jakby ktoś krzyczał: ra-tun-ku, ra-tun-ku! Gardnerowie wsiedli w samochód i ruszyli drogą. Rozglądali się, czy na skałach nie utknął jakiś turysta, czy nie widać gdzieś śladów wypadku. Nic.

- To na pewno na plaży - doszedł do wniosku Gardner.

- Czuję, że to coś poważnego - stwierdził i wykręcił 999, numer pogotowia policji. Posterunkowy łan Nickson zjawił się kilka minut później. Wszyscy troje pobiegli w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Półtora kilometra dalej Gardner się zatrzymał.

- Gdzie jesteś? - zawołał.

- Tutaj! - odpowiedział mu chrapliwy głos.

Gardner nie wierzył własnym oczom. Ktoś tam był, zakopany w piasku aż po pas.

- Dobra, widzę cię! - krzyknął i puścił się biegiem do nieszczęśnika.

- Już dobrze, nic ci nie grozi. Jak się nazywasz? Człowieku, jak się tu znalazłeś?

* * *

HOWLETT odgarniał piasek przez 9 godzin. Przerywał tylko, żeby się rozgrzać i parę razy zabić ramionami. Kiedy zrobiło się jasno, zaczął wołać o pomoc. Słabł coraz bardziej, rosło poczucie beznadziejności. Trudno w to uwierzyć, ale jego krzyki usłyszeli z ponad 2 kilometrów.

- Nie martw się, chłopcze, zaraz cię wyciągniemy - zapewnił go posterunkowy Nickson.

Howlett z ulgą podparł się łokciami. Nickson przez radiotelefon wywołał komendę policji. Potem z Gardnerem chwycili Howletta pod pachy i próbowali podciągnąć w górę. Howlett nie ruszył się nawet o centymetr, a oni musieli przerwać i uwalniać nogi z grząskiego podłoża, żeby nie dać się wessać ruchomym piaskom.

- Prędzej go rozerwiemy na pół -orzekł w końcu Nickson i znów wywołał komendę. - Nie możemy go wydobyć. Potrzebna jest straż przybrzeżna, pożarna i karetka pogotowia.

* * *

DLA GARDNERA było oczywiste, że ich największym wrogiem nie są teraz ruchome piaski, ale morze. Fale w zatoce potrafiły być straszne, bywało, że poziom wody w krótkim czasie podnosił się ponad 6 metrów.

- Lepiej sprawdź przypływ - mruknął Gardner i spojrzał porozumiewawczo na policjanta.

Nickson w mig pojął. Przez radio otrzymał odpowiedź: przypływ powinien osiągnąć kulminację o godzinie 7.38, a teraz była 7.30.

- Jest w porządku. Mamy prawie najwyższy poziom i fala nie przybliży się bardziej - stwierdził policjant.

Ale Gardner nie bardzo wierzył. Wybiegł wzrokiem w stronę morza. Skoro przypływ osiągnął już prawie maksimum, to gdzie jest ta woda? Wziął policjanta pod rękę i odszedł z nim kawałek dalej.

- Jestem więcej niż pewny, że fala wleje się do naszego koryta - wyszeptał, żeby Howlett nie mógł słyszeć.

Na piasku zaroiło się od ratowników. Strażacy wyładowywali z samo-chodów butle z tlenem, liny, drabiny i sprzęt ratunkowy. Komendant straży pożarnej Bob Gleeson nadzorował pracę wszystkich ratowników.

Nadjechali sanitariusze w zielonych fartuchach. Sue Williamson, 38-letnia wysoka blondynka uczesana w koński ogon, przytrzymywała pod pachą dwa czerwone koce, w ręku niosła dużą torbę z wyposażeniem pierwszej pomocy. Dowódca jednego oddziału strażaków John Dockray szybko zapoznał ją z sytuacją.

- A to właśnie Terry Howlett. Jeszcze kilka minut i go wyciągniemy -zakończył.

- Ładnie to tak? Jest niedziela. O tej porze powinien pan być w kościele, a nie chować się w jakiś dziurach! - żartowała Sue.

Howlett uśmiechnął się blado. Ten uśmiech przypomniał Sue epizod z dzieciństwa. Znalazła na plaży mewę z piórami zlepionymi ropą naftową. Zaniosła ją do specjalistów, którzy oczyścili jej pióra. Ptak patrzył na nią takimi samymi, jasnymi ufnymi oczami jak Howlett.

* * *

AKCJE ratunkowe nad zatoką Morecambe zdarzały się kilka razy w roku, ale piasek rzadko sięgał ofiarom wyżej kolan. Wystarczyło posadzić delikwenta na desce, by odciążyć mu nogi i powoli podnosić. Tym razem było inaczej. . Wciągnęło go wyjątkowo głęboko. - niepokoił się Dockray.

Martwiło go jeszcze coś. Zadawał sobie to samo pytanie, co Gardner. . Gdzie jest woda? . Przez radiotelefon poprosił o powtórne sprawdzenie pory przypływu. Tym razem odpowiedź brzmiała: godzina 8.38. Za pierwszym razem nie wzięto bowiem poprawki na czas letni, w którym trzeba dodać jedną godzinę.

Dockray spojrzał na zegarek, za dziesięć ósma. Woda lada moment może wedrzeć się do koryta rzeki. Uprzedził swoich ludzi i dotychczasowy spokój momentalnie prysnął.

Wszyscy dobrze pamiętali podobny wypadek z 1980 roku, gdy w błoto zapadł się nastolatek na rowerze. Na nic się zdała gorączkowa akcja ratunkowa. Woda się podnosiła i strażacy nałożyli chłopcu maskę tlenową. Zdarł ją z twarzy i utonął na ich oczach.

Nie mieli chwili do stracenia. Ratownicy pracowali jak szaleni. Do sprężarki powietrza podłączyli gumowym wężem stalową rurę metrowej średnicy. Silnym strumieniem powietrza próbowali rozluźnić uchwyt pułapki. Ale podmuch tylko wypchnął wodę z piachu i go utwardził.

* * *

KOMENDANT Gleeson zastanawiał się, co jeszcze można zrobić. Koparka ugrzęźnie w piasku. Wypłukiwanie piasku wężami strażackimi zajmie zbyt wiele czasu.

Tak czy inaczej chyba jest już za późno. Język spienionej fali szybko wpływał do koryta rzeki. Sue Williamson obejrzała się przez ramię na wodę i z jeszcze większą zaciętością próbowała wygrzebać Howletta.

A do niego dotarła ponura prawda. Zrobiło mu się żal ratowników. . Tacy fajni ludzie i jak mogą starają się mnie wyciągnąć. Nie będzie im tatwo patrzeć, jak tonę. - przemknęło mu przez głowę.

Kilka sekund później szybko pędząca fala pieniła się wokół Howletta. Woda zalewała nogi ratowników, przelewała się z szaloną prędkością.

Gleeson obliczył, że podnosi się 5 centymetrów na minutę.

- Nie zdążymy go wyciągnąć. Musimy mu założyć aparat tlenowy-stwierdził strażak Steve Darby.

Gleeson nie mówił wcześniej o tym sposobie, by nie wystraszyć Howletta. On też mógł wpaść w panikę, jak ten chłopiec, który zginął. Darby nie czekał, szybko ściągał mundur. Zamierzał założyć Howlettowi aparat tlenowy i usiąść obok niego pod wodą, żeby dodać mu otuchy.

* * *

56-LETNi Tom Hayhurst z sił pomocniczych gwardii przybrzeżnej uginał się pod przewieszonym przez ramię zwiniętym wężem. Jego 7-osobo-wy oddział niósł rury, węże i całe wyposażenie. Przed nimi, w wodzie, uwijała się grupa na wpół rozebranych i przemoczonych ratowników.

Ludzie Hayhursta zaczęli ustawiać motopompę - strumień wody pod wysokim ciśnieniem powinien usunąć szlam, który uwięził Howletta.

Ratownicy zaczęli zapadać się w piasku. Morska fala rozmiękczała podłoże, więc coraz częściej musieli ratować samych siebie.

Gleeson obserwował z napięciem, jak ludzie Hayhursta wyciągają strażaków. Czasu było coraz mniej. Przywołał do siebie Dockraya.

- Robi się niebezpiecznie, John. Masz jeszcze pięc minut, potem wszystkich wycofuję.

Howlett ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Fala podchodziła mu już pod brodę, ratownikom do kolan. Jeden z sanitariuszy wbił w ziemię obok prawego boku Howletta końcówkę węża - potężny strumień wody zaczął wymywać piasek.

- Czuję stopę! Mogę ruszać palcami!- kilka sekund później krzyczał radośnie Howlett, wypluwając wodę, która zalewała mu usta.

Strażacy pomogli mu uwolnić prawą nogę. Na chwilę odetchnęli z ulgą.

- Tylko nie opieraj się na niej! - ostrzegał Dockray.

Chwycili Howletta pod ręce i ciągnęli w górę. Aż wrzasnął z bólu. Był na wolności. Wszyscy powitali to głośnym wybuchem entuzjazmu. Na kołysce splecionej z rąk przenieśli go w bezpieczne miejsce i ułożyli w legowisku z ciepłych kocy i płaszczy. Miejsce, z którego uciekli zalewała woda. Teraz już miała ponad metr.

* * *

PRZEWIEZIONO go helikopterem do szpitala, miał hipotermię, ale już następnego dnia wyszedł do domu. Wypadek uświadomił mu, jak cenną wartością jest życie. Howlett już nie miał wątpliwości, jesienią idzie do koledżu.

- W takich chwilach człowiek zaczyna doceniać to, co ma, nawet jeśli nie ma tego dużo - mówi.
- Myślisz, że jesteś sam na tym świecie, że nie masz szansy. Nieprawda. Jeżeli ty się nie poddasz, zawsze znajdziesz pomocną dłoń.



Tłumaczenie: GRZEGORZ GORTAT
Przegląd Reader's Digest 1998




  • /biblioteka/47-opowiadania/279-noc-wilka
  • /biblioteka/47-opowiadania/277-koszmarny-rajd