PROZA - Ciocia Janka

 

 

Młodsza siostra babci - ciocia Janka - przyjechała z krótką wizytą, w odwiedziny, a została na dłużej, na dwa lata. Przywiozła swoje dzieci i w domu nad rzeką zrobiło się gwarno i wesoło. Wujek Stefan, mąż cioci, był taksówkarzem i został w mieście, przyjeżdżał jednak swą starą warszawą w każdą niedzielę, czasami zabierał nas na przejażdżkę nad pobliskie jezioro lub do kościoła. Ciocia była bardzo pogodna, często się śmiała i żartowała, pracowicie pomagała babci w gospodarstwie i zajmowała się dziećmi. Pamiętam wieczorne, letnie kąpiele w rzece. Stawaliśmy w trójkę na kładce, nad brzegiem rzeki, ciocia szorowała nas dokładnie mydłem i gąbką, potem kolejno każde z nas zanurzała w rzece, płucząc jak pranie i po tych zabiegach, czyści i pachnący biegliśmy do łóżek w "zimnym" pokoju, gdzie po dniu szaleństw po polach i łąkach zasypialiśmy bez słowa protestu. Nazywaliśmy ten pokój "zimnym", ponieważ nawet zimą nie był ogrzewany, latem zaś panował w nim przyjemny chłód i pachniało maciejką, która rosła pod oknem. Z pokoju można było wyjść do altany, a z niej do sadu i ogrodu, który dla dzieci był wielką atrakcją, bo zawsze było tam coś dobrego do schrupania. Uwielbialiśmy zielony groszek, był tak wysoki, że mogliśmy się za nim schować i do woli zrywać strączki, wyjadając ze środka słodkie ziarenka. Jeszcze lepsza była młoda marchewka, zjedzona na poczekaniu, lekko tylko otrzepana z ziemi. Kusiły porzeczki i agrest, kalarepka i pierwsze zielone ogórki. 'Nie wiem czemu, ale wszystko smakowało najlepiej, gdy było jeszcze niedojrzałe, kwaśne i zakazane. Ogród był królestwem kobiet - babcia i ciocia pracowały w nim bez końca i z pewnością dlatego mogły pochwalić się znakomitymi okazami warzyw i pięknymi kwiatami. Gospodynie ze wsi przychodziły obejrzeć okazałe gladiolusy, nieznane tam jeszcze azalie, wielkie krzewy peonii i róże - szlachetne, pąsowe i herbaciane o kwiatach tak wielkich i ciężkich, że przyginały do ziemi całe krzewy.

Wydarzeniem wczesnego lata były sianokosy. Pod koniec czerwca, uzbrojeni w drewniane grabie, wyruszaliśmy grabić siano i układać je w kopy. Ciocia Janka wyszukiwała na łące trawę, którą nazywała łzami Matki Boskiej i robiła z niej bukiet, który zasuszony - jeszcze długo przypominał lato. Wieczorem, nad łąką pojawiały się świetliki, zwane świętojańskimi robaczkami, świeciły seledynowym światełkiem, próbowaliśmy je złapać, jednakw dłoni przestawały świecić. Zapach siana i świetliki kojarzą mi się wciąż z sianokosami nad rzeką. Łzy Matki Boskiej trudno znaleźć na podmiejskich łąkach, myślę jednak, że tam, na łąkach mego dzieciństwa wciąż jeszcze rosną. Ciocia Janka jest dzisiaj starszą panią, wiek nie odebrał jej pogody ducha i uśmiechu, kiedy ją spotykam, mam wrażenie, że utracony czas właśnie się odnalazł.

  • /wiersze-i-kwiaty/254-tarkowska-aleksandra/4363-aleksandra-tarkowska-mio-nigdy-nie-pyta
  • /wiersze-i-kwiaty/254-tarkowska-aleksandra/1118-proza-barry