PROZA - Wielkanoc

 

 

Gdy na leszczynie w sadku pojawiały się długie bazie, obsypane żółtym puszkiem, a po łąkach i polach śmigały zające, oznaczało to, że wkrótce Wielkanoc. Dla dzieci to czas zająca, który przynosi łakocie i zabawki, trzeba było więc przygotować gniazdo dla niego, by miał gdzie zostawić koszyczek ze słodkościami. Krzewy leszczyny nadawały się do tego wspaniale. Przygotowywałam skrzętnie gniazdo ze słomy, duże i wygodne. Każdego roku zając przychodził naprawdę. W wielkanocny poranek skoro świt, biegłam w pidżamie i boso do sadu, żeby sprawdzić, czy coś jest. W koszyczku były kolorowe cukierki -jajeczka, baranek z cukru lub z marcepana, wielkie jajo z czekolady, czasami jakaś książka lub zabawka. Któregoś roku postanowiłam zobaczyć na własne oczy, jak to z tym zającem jest. Obudziłam się bardzo wcześnie i zauważyłam, że na ścieżce prowadzącej z domu do sadu ktoś w wielkim pośpiechu rozsypał kolorowe, cukrowe jajeczka. Nabrałam uzasadnionych podejrzeń, że nie był to zając. Wróciłam szybko do łóżka, po chwili rozłegło się pukanie w okienną szybę, nie była to łapka zajęcza, lecz drobna ręka ze złotą, ślubną obrączką, jaką nosiła moja babcia. Wszystko się zatem wyjaśniło, nie zdradziłam jednak nikomu mojej wiedzy na ten temat, czar trwał nadal.

W Wielką Sobotę chodziłam ze święconką. Ponieważ do kościoła było daleko, ksiądz przyjeżdżał do wsi pod krzyż na rozdrożu, gdzie gospodynie przynosiły swoje ozdobione barwinkiem i bukszpanem kosze. Z młyna do krzyża było również daleko. Ksiądz zazwyczaj się spóźniał i kiedy wydawało mi się, że już o nas zapomniał, postanowiłam sama poświęcić swój koszyczek wodą z przydrożnego strumienia. Pewno było to świętokradztwo, ale przecież woda w strumieniu została poświęcona raz na zawsze i myślę, że miała taką samą moc, jak ta z kościoła. W każdym razie święcone smakowało tak samo, a może nawet lepiej, bo w drodze powrotnej, zmęczona i głodna musiałam zjeść kawałek poświęconego chleba i jajko, gotowane w cebuli.

Wielkanoc najczęściej była słoneczna i ciepła. Z miasta przyjeżdżali rodzice, ciotki i wujkowie. W osłoniętym od wiatru miejscu, za stodołą, siedzieliśmy w słońcu na świątecznym pikniku, ciesząc się wiosną i klekotem bocianów. Poranna wyprawa na rezurekcję, procesja wokół kościoła i dźwięk dzwonów - to było sacrum, później zaczynało się święto rodziny, długie rozmowy i suto zastawiony stół. Dzieciom wtedy przychodziły do głowy różne pomysły, trzeba było sprawdzić, czy w rzece jest już ciepła woda. Zdejmowaliśmy więc ochoczo buty i gdzieś za zakolem rzeki, z dala od oczu dorosłych, urządzaliśmy pierwszą wiosenną kąpiel. Woda najczęściej była lodowata, nogi drętwiały z zimna, ale cóż to była za frajda! Na brzegach strumieni pojawiały się pierwsze kaczeńce, w lasku nad rzeką rozkwitały całe dywany zawilców i przyłaszczek. Wielkanoc była świętem wiosny, Chrystus przychodził i mówił - oto jestem. I był naprawdę, w tych kaczeńcach i zawilcach, w ciepłym wietrze, delikatnie marszczącym wody rzeki i w uśmiechach ludzi, którzy nawet nie wiedzieli, że idą do Emaus.

  • /wiersze-i-kwiaty/254-tarkowska-aleksandra/1118-proza-barry
  • /wiersze-i-kwiaty/254-tarkowska-aleksandra/1116-proza-bociany