Szczęśliwa przystań

 



Nowożeńcy wybiegli z kościoła prosto w deszcz płatków róż i ziarenek ryżu. Szczęśliwi, objęci, uśmiechnięci, tryskający zaraźliwą radością. Całkiem jak w kinie.

Dwie dziewczynki w odświętnych sukienkach i z kokardami we włosach z powagą trzymały tren sukni panny młodej. Całkiem jak w kinie.

Jednak już po chwili dziewczynki zapomniały o swej doniosłej roli i zaczęły się przytulać do panny młodej. Mniejsza stanęła na paluszkach, domagając się buzi. Chciała, żeby ją wziąć na ręce, ale panna młoda nie mogła spełnić jej prośby. Ściskała się z gośćmi składającymi nowożeńcom życzenia. Jedną dłonią odruchowo poprawiała welon, a drugą mocno trzymała rączki brykających dziewczynek.
Zabrzmiały kościelne dzwony i scena w promieniach słońca wyglądającego zza sunących niebem obłoków stała się jeszcze bardziej filmowa. Pan młody całował gratulujących mu przyjaciół i gości. Śmiał się i płakał. Wśród tłumu eskortował go chłopiec o takich samych oczach jak on. Był drużbą swego ojca i był dziś tak samo dumny i szczęśliwy jak pan młody. Nieskazitelnie elegancki w garniturze i krawacie popatrywał na swoje małe siostry.

Dyskretnie przyciągnął do siebie młodszą i zapiął jej trzy guziki z tyłu sukienki. W jego opiekuńczym uścisku Matylda zaśmiała się i próbowała się wyrwać z powrotem do panny młodej, ale brat nie puścił jej, zanim nie poprawił jej stroju.

Śmiali się oboje, dzieląc ten magiczny, niepowtarzalny moment. Śmiali się, bo w głębi duszy wiedzieli, że wszystko znów będzie dobrze.

Madalena, średnia z trojga rodzeństwa, podeszła do siostry i brata i odwróciła się do nich plecami, by Bernardo podopinał i jej sukienkę. A on na koniec pogłaskał ją po głowie i wziął za rękę.

Najstarszy z rodzeństwa miał zaczerwienione oczy - od śmiechu, ale i od łez. Dobrze się z tym krył, bo przecież był już duży, ale ci, którzy znali sytuację, wiedzieli, jak bardzo przełomowa to dla niego chwila.

Tak jakby przed ołtarzem tego kościoła zaczynało się nowe życie całej ich rodziny.

***

Bernardo obudził Się tego dnia wcześniej niż zwykle i poszedł do pokoju swego ojca Carlosa. Postanowili, że ten ranek spędzą razem. Siostry zostały u babci Leonory, więc mieli czas tylko dla siebie. Szykując się do uroczystości, dużo rozmawiali o matce.

Zginęła w wypadku samochodowym dwa lata wcześniej. Miała 26 lat, kiedy pewnego ranka wyszła z domu, by nigdy nie wrócić. Tego dnia tata odebrał dzieci ze szkoły na obiad i od tej pory nic już nie było tak jak dawniej.

Bernardo cierpiał i płakał, ale rozumiał, że mama nie wróci. Madalena cierpiała i płakała, ale nie uwierzyła w to, co się stało. Zostawiała drzwi domu otwarte, żeby mama w każdej chwili mogła się do niego dostać. Matylda, która dopiero co zaczęła chodzić, nie płakała i nikt nie wiedział, czy cierpi. Jednak w domu stale chodziła z fotografią mamy pod pachą.

Przez dwa lata podtrzymywali się nawzajem na duchu i znajdowali czułe oparcie w babci Leonorze i cioci Elizabete. Carlos poniósł niepowetowaną stratę, ale choć cierpiał niewyobrażalnie, musiał się pozbierać. Nie dawał nic po sobie poznać i była to sprawa bardziej charakteru niż pozy.

Miał wtedy 28 lat i długie dni upływały mu na pracy i zajmowaniu się dziećmi. Pilnował, żeby dobrze się uczyły, i starał się, by czuły się kochane. Miały wszystko, czego potrzebowały. To znaczy, nigdy nie brakowało im nic, co może dać ojciec.

Znaleźli się jednak i tacy, którzy nie rozumieli, przez co każde z nich musiało przejść.

Na przykład dyrektor szkoły, który dla zasady lub przez zwykłą bezduszność wkrótce po wypadku nie pozwolił ich tacie uczestniczyć w szkolnej uroczystości z okazji dnia matki. Albo druga babcia, która nie troszczyła się o wnuki i nie przychodziła, żeby potrzymać je na kolanach lub wziąć na spacer, za to uparcie starała się je skłócić i przejąć władzę w rodzinie. Był też szwagier i dwie rozprawy sądowe, dużo zepsutej krwi i morze niepotrzebnych łez.

Jednak pewnego dnia w ich życiu pojawiła się też nowa miłość, jeszcze silniej wiążąca ich ze sobą. Miłość mocna jak tarcza, która pomaga przetrwać najcięższe chwile. Ta miłość niezachwiana i wyjątkowa ma imię, twarz i uśmiech. To Lucia. Lucia, która wygląda jak dziewczynka i dopiero jej uśmiech zdradza, że to już kobieta.

Lucia to miłość wielka jak świat, gotowa objąć czwórkę ludzi naraz. Miłość, która potrafi w dniu ślubu wziąć za ręce dwie dziewczynki, dorastającego chłopca i ukochanego. Bez lęku, bez wahania i bez wewnętrznych rozterek, czy temu podoła.

W drodze do kościoła wszyscy pojechali na miejsce wypadku. Zatrzymali się tam, pomodlili, poprosili o błogosławieństwo i podziękowali za nie. Gdy wsiedli do auta, osuszyli sobie wzajemnie łzy, ufni, że za zakrętem drogi czeka ich jeszcze nowe życie.

Życie, które w odróżnieniu od filmów nie kończy się, a zaczyna od happy endu.







Tekst: Laurinda Alvez
Tłumaczenie: MICHAŁ IGNAR
Reader's Digest 2000

  • /spojrzenia/872-czym-jest-przyja
  • /spojrzenia/870-wybacz-sobie