Zakamarki serca

 

Kiedy zeszłego roku pod koniec marca umarła moja 90-letnia mama, wystawiliśmy jej mieszkanie na sprzedaż. Mama zajmowała je przez 54 lata. Sprzedało się w trzy dni. Gdy agentka handlu nieruchomościami zadzwoniła z "dobrą wiadomością", poczułam jakby olbrzymi młot uderzył prosto w ściany mojego dzieciństwa.

Perspektywa opróżniania pokojów ciążyła mi na sercu niczym kolejna żałoba, ściśle związana ze śmiercią mamy. Na długo przedtem nim brat, siostra i ja zdołaliśmy się wreszcie zebrać do uprzątnięcia mieszkania, podczas bezsennych nocy błąkałam się po nim w myślach.

Zamykałam oczy i przestawiałam fotografie rodzinne na fortepianie albo wodziłam ręką po chłodnym blacie biurka mamy założonym równymi stosikami wyników badań lekarskich, kart z życzeniami powrotu do zdrowia i biletami na koncerty, na które nie mogła pójść. Minęłam jadalnię, pchnęłam drzwi wahadłowe do kuchni wykładanej sfatygowanymi płytami pilśniowymi. Widziałam nawet mizerną zawartość lodówki wymownie kontrastującą z przeładowaną apteczką.

Gdy wreszcie spotkaliśmy się w mieszkaniu, żeby posegregować rzeczy na te, które chcemy zostawić i te, które chcemy rozdać lub sprzedać, słońce zalało wnętrze. Rozproszyło smutek, który - nieproszony -zagościł tu podczas choroby mamy. Stanęłam w progu mojego dawnego pokoju i przypomniało mi się, jak kiedyś pod koniec sierpnia wróciłam z obozu. Dowiedziałam się wtedy, że mama jest w szpitalu. Miała operację, podczas której wynikły niespodziewane komplikacje.

Stęskniona za nią bardziej niż przez poprzednie dwa miesiące powlokłam się do swojego pokoju. A tam - ściany całe w kwiatach. Nowa tapeta, podłoga wyłożona soczyście zieloną wykładziną, a ciężkie, odziedziczone po rodzeństwie łóżko pomalowane na biało i przykryte haftowaną narzutą. Mama przez wiele tygodni przed operacją, walcząc z bólem, odnawiała mi pokój. Teraz, kiedy stałam tu w ciepłym świetle słońca, poczułam znowu bardzo mocno to, co wtedy. Miłość mamy.

Nie ma jednego zakamarka w tym domu, który nie budziłby wspomnień. Nawet najgłębszy kąt maminej szafy. Zabawa w chowanego. Siedzę w kucki, czuję za plecami ścianę, muskam głową miękkie brzegi sukien, ufna, że ta miła kryjówka bezpiecznie mnie przechowa.

Bolesne zadanie uporządkowania tej szafy zostawiłyśmy sobie z siostrą na koniec. W koszyczku na półce znajdujemy jedwabne apaszki złożone z precyzją rękami, które z równą wprawą wygładzały zmarszczki jak i zmartwienia. Na dnie szafy zaparkowały wysłużone, wygodne pantofle.

Kiedy zdejmuję ubrania z wieszaków, instynktownie wtulam w nie twarz, powodowana jakąś atawistyczną potrzebą uchwycenia zapachu mamy: śladu Chanel No. 5, delikatnego talku i mydła.

Na początku sprzątanie mieszkania narzuca własny rytm. Posuwamy się wolno krok po kroku, ładujemy kartony, zamawiamy telefonicznie transport i wycenę. Ale w miarę, jak owijamy w gazety i pakujemy dobytek mamy, coraz trudniej mi podejmować "twarde" decyzje, jak sobie wcześniej obiecywałyśmy.

- Wezmę to - oferuję się, wkładając do pudła przedmiot, którego na pewno nie użyję, ale nie potrafię znieść myśli, że miałabym go już nigdy nie zobaczyć.

Dopiero teraz widzę, jak bardzo likwidacja mieszkania odzwierciedla przebieg choroby mamy i przypomina ostatnie, straszne, miesiące. Rok temu zadzwonił do mnie lekarz z wiadomością, że mama ma wielki, nieoperowalny guz w płucu. Poczułam się wtedy tak, jakby ktoś zadał mi potężny cios w brzuch.

W miarę rozwoju choroby, kiedy mama wymagała coraz większej pomocy i opieki na co dzień, z opanowaniem wynajętego pracownika fizycznego załatwiałam wizyty lekarskie, opłaty rachunków i wszelkie inne sprawy. Dopóki działałam, mogłam odsuwać myśl o końcu.



Z takim samym emocjonalnym dystansem zabraliśmy się do likwidacji mieszkania. Przyjaciółka mamy wpadła, by odebrać pamiątkę i pożegnać się z mieszkaniem, które było dla niej drugim domem. O dziwo, nie uroniłam wtedy ani jednej łzy, chociaż ona płakała.

- Nie mogę uwierzyć, że to mieszkanie przestanie istnieć. Że Marjorie już nie ma.

Sama chyba w to nie wierzyłam. Albo nie czułam smutku, bo mieszkanie, pozbawione książek, fotografii i bibelotów, nie przypominało już tego z dawnych czasów. Podobnie jak ciało mamy na ostatku - sama skóra i kości, pożółkła od raka cera - wydawało się jakieś obce.

Nagle opustoszało - rysy i plamy wylazły na wierzch niczym sińce, które wykwitły jej na rękach. Siostra i ja objęłyśmy się mocno i zapłakane pożegnałyśmy się z mieszkaniem mamy. Ale po dwóch tygodniach, w przeddzień sfinalizowania umowy, wróciłam tam. Niby chciałam sprawdzić, czy wszystko zostało usunięte jak należy, ale tak naprawdę ciągnęło mnie, by przejść się ostatni raz przez te pokoje.

Na jęk i skrzyp drzwi wejściowych strzygę uchem, wyczekując znajomego powitania mamy:
- Annie, to ty, kochanie?

Tak bardzo chciałabym usłyszeć jej przepalony (paczka dziennie) głos z nieznacznym zaśpiewem, ale gdy robię obchód bliskich sercu kątów, wdzierają się tam hałasy ulicy. Zaglądam do gabinetu, w którym przesiadywała obok telefonu, rozwiązując krzyżówki, do łazienki, gdzie po raz ostatni podziwiam swoją ukochaną porcelanową wannę, w której tak chętnie brałam gorącą kąpiel, a mama siadała na zamkniętej desce sedesu, żeby dotrzymać mi towarzystwa.

Idę długim korytarzem do kuchni, zaglądam do pustej lodówki, gdzie ulubione smakołyki jej wnuków przeważały nad nielicznymi produktami, które kupowała dla siebie.

Wreszcie wchodzę do jej sypialni i siadam po turecku na wykładzinie. Już pod osiemdziesiątkę mama robiła to samo, grając z moimi dziećmi albo bawiąc berbecia odwiedzającej ją znajomej.
Mama miała cudowny kontakt z dziećmi. Pamiętam, jak tuliła do snu mojego maleńkiego Nicka. Nuciła mu kołysankę schrypniętym głosem i leciutko klepała po pleckach. Później siadła przy mnie na kanapie i tak samo bezwiednie poklepywała mnie po ramieniu.

Ten szczególny rytm prowadził moją rękę, kiedy pocieszałam dzieci, a potem w tych strasznych miesiącach przed śmiercią mamy, kiedy to ja poklepywałam leciutko jej dłoń.



Wstałam, promienie zachodzącego słońca rzuciły mój cień na ścianę, przy której dawniej stało jej łóżko. Ten cień, ta sylwetka, wcięcie w talii, ramiona, równie dobrze mogłyby należeć do mamy.

Zamykam na moment oczy i cichutko mówię:
- Dziękuję ci, mamusiu, dziękuję za wszystko.

Tuż przed odejściem uzmysławiam sobie nagle, że to puste mieszkanie wygląda tak samo jak wtedy, kiedy wprowadzili się tu moi rodzice - młoda para z dwójką kilkuletnich dzieci.

Ileż nadziei musiało obudzić w mamie to wnętrze i jak czarodziejsko tchnęła w nie życie, wkładając całe serce w dom, który był przystanią dla trzech pokoleń naszej rodziny i niezliczonych przyjaciół.

Żartowaliśmy, że mama odnawiając mieszkanie zawsze zmieniała nieco kolor, jedno czy drugie obicie, po czym wszystko musiało wrócić na swoje miejsce. Ale czy nie o to chodziło? Żeby stworzyć coś równie trwałego i niezachwianego jak jej miłość? Ta miłość ukształtowała całe moje życie - tak samo odporna na burze, gościnna i piękna jak te pokoje.

Po raz ostatni zamknęłam do nich drzwi, wiedząc, że dzięki mamie mam siłę, by otwierać nowe, by zapuszczać się w nowe rejony bez lęku i instynktownego szukania oparcia w jej dłoni.


 


Tekst: Ann Pleshette MURPHY
TŁUMACZENIE: ANNA KOŁYSZKO
Przeglą Reader's Digest 2003



  • /spojrzenia/856-magiczne-kamyki
  • /spojrzenia/854-to-co-trwa-i-to-co-si-koczy