Potęga miłości

 

 

PIERWSZYM RAZEM zwiozłam Toma powoli tym właśnie zejściem. Byliśmy w połowie basenu, gdy dobiegł mnie dziwny odgłos: Tom płakał!

- Co się stało? - spytałam.

- Boi - westchnął. Utracił już zdolność mówienia pełnymi zdaniami.

- Boisz się utonąć?

Kiwnął głową.

Aby udowodnić mu, jak płytki jest basen, poszłam parę kroków dalej. Wówczas jego płacz zmienił się w dziki ryk. Wróciłam jednym susem - uprzytomniłam sobie, co go tak przeraża, siedział unieruchomiony na wózku, po szyję w wodzie!

- Przysięgam, jesteś bezpieczny. Gdybyś nawet spadł, utrzymam cię.

Uniosłam go w górę.

- Spójrz.

Tom powoli się uspokajał.

- Chcesz wstać? - zapytałam.

Uśmiechnął się.

Stanęłam przed wózkiem i uniosłam go pod pachy. Po raz pierwszy od wielu tygodni stał na nogach. Potańczyliśmy chwilę w basenie, nasze ciała ocierały się o siebie.

- Miło - powiedział Tom, uśmiechając się szeroko.

Marzyłam, aby mogło tak trwać zawsze: jakaś wyprawa, a poza tym spanie, jedzenie, bycie i czucie. Ale nasze wspólne życie szybko się nam wymykało.

Wiedziałam, że Tom umiera, lecz jeszcze miałam go przy sobie. Mogłam go dotykać, mówić do niego, słuchać jego serca.

Moje pragnienia zmieniały się podczas choroby: najpierw marzyłam, żeby całkiem wyzdrowiał, potem przystałam na jego kalectwo i pragnęłam tylko, aby żył. Później pogodziłam się z jego bliską śmiercią i chciałam oszczędzić mu cierpień. W końcu zrozumiałam, że nie każdy ból da się uśmierzyć. Wtedy pragnęłam dać mu pomoc duchową.

Podczas choroby Tom wielokrotnie rozmawiał z przyjacielem rodziny - franciszkaninem Danem Rileyem. W środę 19 lipca ojciec Dan odprawił u nas w domu mszę świętą.

Gościliśmy kilka osób z rodziny. Dan mszę rozpoczął od modlitwy i błogosławieństwa. Ja odczytałam tekst buddyjskiej medytacji. Następnie ksiądz odprawił z nami ceremonię odnowienia obietnic chrztu świętego. Zanurzył dłonie w wodzie i pokropił czoło męża - potem wszyscy zrobiliśmy to samo.

Marcella odczytała Psalm 23, zawierający te oto słowa: "Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia". Słuchając ich, pojęłam jak głęboko czuję, że dobroć i łaska przyszły do Toma i do mnie z wielu źródeł, których istnienia nawet nie przeczuwałam.

Nazajutrz mój mąż był zupełnie odmieniony - wyciszony i spokojny. Była piękna pogoda. Chciałam, byśmy wspólnie mogli cieszyć się ciepłym dniem, więc wywiozłam Toma na wózku na taras z tyłu domu.

Wysokie drzewa otaczające podwórze szeleściły zielonymi liśćmi, a ptaki buszowały po trawniku, teraz zarośniętym chwastami. Przez ocieniający nas baldachim pnączy prześwitywały żółtobiałe plamki słońca.

Uniosłam głowę Toma, aby mógł spojrzeć na podwórze. Potem uklękłam przed wózkiem, oparłam głowę na jego kolanach i ujęłam go za ręce. Dziękowałam mu, że dał mi o wiele więcej niż kiedykolwiek oczekiwałam i zapewniałam, że dam sobie radę.

Dziękowałam też opatrzności, że mogłam go kochać.

Wiedziałam, czy też raczej czułam, że Tom doskonale słyszy wszystko, co do niego mówię. Przymknął oczy.

W poniedziałek 24 lipca przestał już w ogóle przyjmować pokarmy i płyny.

Tego dnia jedna z zasadzonych przez niego róż zakwitła - ta biała. Ścięłam co najmniej tuzin pąków, umieściłam w wazonie i postawiłam w jego pokoju. Tam się otworzyły - połyskujące i misterne. Tego dnia Owsley położył się na straży przy drzwiach sypialni Toma. Przez cały dzień nie wychodził na dwór, nie szczekał, nie tknął jedzenia, tylko od czasu do czasu przenosił się na łóżko Toma albo wskakiwał do mnie na fotel. We wtorek wieczorem trzymałam Toma za rękę, pochyliłam się nad nim i pocałowałam w policzek.

- Jest już jedenasta, pójdę się położyć. Dobranoc. Kocham cię - powiedziałam, jak każdego innego wieczoru.

O trzeciej nad ranem obudziłam się - poczułam jakby ktoś lekko mnie trącił. Gwałtownie otworzyłam oczy. Byłam sama, w pokoju było nikogo. Wstałam i poszłam do pokoju Toma. Widziałam, jak robi powolny wdech, potem wydech. Potem już nic więcej. Delikatnie ujęłam go za nadgarstek. Nie wyczułam pulsu. Siedziałam przy ciele Toma pogrążona w medytacji i modlitwie. Jego duch zjawił mi się jako światełko zdążające w kierunku wielkiego światła, z którym się stopiło.

Poczułam też coś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłam - trudno to nazwać, najbliższe zdaje się słowo t a j e m n i c a. Czułam, że Tom zostaje wyniesiony w górę. Przepełnił mnie nabożny lęk.

Dopiero po godzinie zadzwoniłam, gdzie trzeba.

Kilka godzin później przyjechali nie dwaj pracownicy domu pogrzebowego. Nasza procesja - ciało Toma, Owsley i ja - przeszła przez hall, próg domu, frontowy dziedziniec i bramę. Zatrzymaliśmy się z Owsleyem tuż za bramą, patrząc jak ciało Toma znika wewnątrz karawanu i powoli odjeżdża.

Owsley został na ulicy, długo odprowadzał karawan wzrokiem. Ja wróciłam za furtkę i ocknęłam się w ogrodzie Toma, przed jego krzewem białej róży.

Słońce właśnie wstawało, na niebie odbywał się spektakl różowo-fioletowych świateł tańczących na biało-szarych obłokach. Noc rozpływała się powoli.

W ciszy poranka poczułam wyraźnie, że ja, Tom, Ziemia i Bóg stanowimy jedność.


MOJA HISTORIA nie ma końca, bo chociaż życie Toma na ziemi dopełniło się - moje trwa nadal. Patrząc wstecz, widzę wyraźnie, że byłam postawiona przed wyborem: oto twoje życie - weź je albo odrzuć. Nauczyłam się, że trzeba je przyjąć - i wykorzystać do końca.

Nauczyłam się również, że

miłość jest trwalsza niż cierpienie i żal
.
Gdybyśmy mogli wybrać z życia tylko jedną rzecz - czy istnieje cokolwiek lepszego od miłości?



 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Macki

 

 

TERKOT BUDZIKA zbudził nas brutalnie po raptem czterech godzinach snu. Zdusiłam brzęczyk i półprzytomna poczłapałam do kuchni szykować owsiankę. W nocnej koszuli weszła ciotka Marcella, która chętnie mnie w tym wyręczyła.

Przyjechała z Hankiem, oboje byli gotowi zostać tak długo, jak będą potrzebni. Ucieszyłam się i byłam im wdzięczna za pomoc.

Tom skończył naświetlania zgodnie z planem. Jednak zdjęcia ujawniły, że guz nie zmienił rozmiarów, ale zaleczony z jednej strony rozrastał się w drugą. Doktor Malkin zalecił natychmiastowe rozpoczęcie chemioterapii, choć zwykle robi się przed nią 6 tygodni przerwy. Był zdania, że istnieje 30-40 procent prawdopodobieństwa na zatrzymanie wzrostu guza.

Chemioterapię zdecydowaliśmy się robić w gabinecie doktora Allena Mondzaca - onkologa przyjmującego w centrum Waszyngtonu.

Tom był na pierwszym zabiegu, razem z nim Marcelła. Ja skoczyłam do bufetu w hallu. Dojadałam właśnie ostatni kęs, gdy pojawił się portier - wzywano mnie na górę. Pobiegłam do gabinetu chemioterapii.

Marcella położyła mi ręce na ramionach, mówiąc, że wszystko jest już dobrze, ale Tom miał atak drgawek, które trwały parę minut. Już po wszystkim. Nic mu się nie stało.

Usiadłam koło Toma, wzięłam go za rękę - nagle przewrócił oczami i cały zesztywniał.

Wstrzymałam oddech, mając nadzieję, że już nie dojdzie do ataku. Stop! Błagam, stop! - krzyczałam w duchu.

Przyjechało pogotowie, zabrali Toma do szpitala. Gdy tam dotarli, skurcze mięśni nadal trwały. Lekarz zaaplikował leki znieczulające, które całkowicie obezwładniły Toma. Powiedziano mi, że przyczyną ataku było zapewne naciekania nowotworowe w nietknięty do tej pory obszar mózgu.

W poczekalni dołączyło do mnie kilkoro członków rodziny. Wuj Hank sugerował, ze może przydałaby się jeszcze jedna operacja.

- Nie będzie więcej operacji - oświadczłam kategorycznie.

Rodzina spójrzała na mnie pytająco, więc wyciągnęłam czarną aktówkę, w której trzymałam wszystkie zdjęcia z prześwietleń Toma. Pokazałam im ostatnie, mówiąc:

- Sprzed dziesięciu dni.

Gdy uniosłam zdjęcie pod światło, zaparło im dech. Na zdjęciu widać było guz, który zaczynał się tuż przed uchem Toma i sięgał aż na tył głowy. Przypominał kosmatego stwora z mackami.

- Nadal rośnie, teraz jest większy - taka była straszliwa prawda.

Chciałam zabrać męża jak najdalej od szpitala i od chemioterapii. Musiałam jednak mieć pewność, że postępuję słusznie. Poszłam do doktora Mondzaca i zadałam mu zasadnicze pytanie. Odpowiedział mi, że chemioterapia to najwyżej 30-procentowe prawdopodobieństwo zmniejszenia się guza.

- A jakie jest prawdopodobieństwo całkowitego zniknięcia?

- Bliskie zera.

- Myślę, że w domu będę mogła zapewnić mu lepszą opiekę.

- Okay. Więc wypisujemy - skwitował cicho doktor.

W domu zastałam świeżo posłane szpitalne łóżko. Rodzice Toma wszystko dla nas urządzili. Mój mąż tylko częściowo odzyskał sprawność po ataku drgawek. Prawą stronę ciała miał sparaliżowaną. Brat Toma pomógł mi go ułożyć na nowym łóżku - z widokiem na ogród.

Nazajutrz Tom czuł się silniejszy i rozmawialiśmy - co dalej. O chemii nie chciał słyszeć, ale chciał wypróbować tamoxifen - lek, o którym wcześniej czytaliśmy.Na moją prośbę doktor Mondzac wypisał receptę.

W czerwcu odwiedzili nas koledzy męża i zaproponowali wycieczkę do centrum handlowego.

Każde wyjście oznaczało ogromne przedsięwzięcie: wsadzenie Toma z wózka inwalidzkiego do auta i z auta do wózka, pomoc przy chwilowych utratach świadomości i mikroatakach, rozszyfrowanie jejego słów - ale gra była warta świeczki. Cóż to za ulga w porównaniu z jazdą na naświetlania i do różnych lekarzy.

Pierwsza połowa czerwca mijała nam całkiem przyjemnie. Do naszych ulubionych rozrywek należały wypady do parku wodnego. Korzystaliśmy z basenu, który miał około metra głębokości i długie, płaskie zejście do wody.



 


 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Atak i wielkie święto

 

 

NIM SIĘ OBEJRZAŁAM, nastał kwiecień. W ogrodzie kwitły derenie, przez otwarte okna wiosenne słońce zalewało nasz dom. Tom nie posiadał się z radości. Kłopoty z mową i koordynacja ruchów nie powróciły. Wszystkim naokoło opowiadał o cudzie operacji. Tryumfował, promieniował przekonaniem, że jest całkiem zdrów.

Wszędzie widzieliśmy znaki nadziei. Kwiaty Toma kwitły bez opamiętania, nawet krzew, który nigdy przedtem nie zakwitł. Tom uznał to za dobrą wróżbę.

Naświetlania w szpitalu w Waszyngtonie odbywały się w dni powszednie, miały trwać 7 tygodni.

W połowie kwietnia wszystko chodziło już jak w zegarku. Pobudka, joga, modlitwa, śniadanie. Potem ktoś z przyjaciół Toma odwoził go na naświetlania, a ja wychodziłam do pracy.

Wkrótce Tomowi zaczęły garściami wypadać włosy. Potem zaczął mieć kłopoty z pamięcią. Pod koniec miesiąca zupełnie wycieńczyły go wymioty.

29 kwietnia wróciłam z jogi. Tom jeszcze spał. Obudziłam go.

- Co byś zjadł?

- Daj mi win-dy.

- Wody? Czy chcesz wody?

- Tak. O mój Boże, znowu afazja! - pomyślałam. Przez cały dzień Tom prawie nic nie jadł i nie ruszył się z łóżka. Wpadłam w rozpacz. Wieczorem z owoców zmiksowałam koktajl. Wypił go jednym haustem. Po chwili dostrzegłam na jego twarzy przerażenie.

- Och, nie.

Prawa ręka zaczęła dygotać, stolik drżał jak przy trzęsieniu ziemi.

- Nie! - wrzasnął dziko Tom.

Jego ciało nagłym szarpnięciem wyprężyło się w fotelu do tyłu. Prawą stroną wstrząsały gwałtowne konwulsje. Krzyczał.

Tomografia wykazała postępujący obrzęk mózgu. Podano Tomowi sterydy, by zmniejszyć obrzęk i dilantin zapobiegający nawrotowi drgawek.

Odesłano nas do domu.

W pierwszych dniach maja przyjaciele wożący Toma na naświetlania zaczęli mieć z nim coraz większe kłopoty. Zdarzało się, że zapominał słów "w lewo" czy "prosto". Nieraz upierał się, że dojdzie sam do budynku, po czym się przewracał. Ataki wracały coraz częściej.

Zadzwoniłam do doktora Malkina do Nowego Jorku. Kazał, żeby przefaksować mu ostatnie zdjęcia Toma i nie wpadać w panikę. Obiecał zadzwonić w poniedziałek.

Tej nocy spałam niespokojnie, przytłoczona strachem i smutkiem. Przebudziłam się.

- Kochanie, przytul mnie - szepnęłam do Toma.

Nie zareagował. Podniosłam jego prawą rękę i wsunęłam się pod nią.

Sądziłam, że znajomy dotyk obudzi w nim odruch objęcia mnie. Poczułam tylko martwy ciężar. Ciężar bez granicznej samotności.

w poniedziałek po południu zadzwonił doktor Malkin, który już obejrzał zdjecia Toma.

- Od marca zaszła niewątpliwa zmiana, jednak w tej chwili w mózgu Toma dokonuje się wiele zmian. Proszę pamiętać, że naświetlania dadzą rezultat dopiero sześć tygodni po zakończeniu terapii - wyjaśniał.

- Co więc robić?

- Trzeba kontynuować naświetlania - powiedział Malkin...

Pod koniec maja Tom czuł się lepiej, a ja nabierałam nadziei, że guz obumiera. Czekaliśmy na bardzo ważne wydarzenie: pierwszą rocznicę ślubu.

W niedzielę wieczorem Tom uparł się, bym poszła po zakupy. Po powrocie z dwiema torbami zieleniny wkroczyłam do jadalni. Zobaczyłam stół przykryty białym obrusem, a na nim naszą najlepszą zastawę, kryształowe kieliszki i srebrne sztućce. Tom był w kuchni, Z dumnym uśmiechem otwierał styropianowe pudła z nalepką wspaniałej francuskiej restauracji. Podszedł i mnie pocałował.

- Niespodzianka! Nie mogliśmy pójść do L'Auberge, więc L'Auberge przyszła do nas - oznajmił.

- Jak to zrobiłeś? - zatkało mnie. Okazało się, że tę niespodziankę pomogli mu zorganizować przyjaciele z pracy.

Bawiliśmy się wspaniale. Rozkoszowaliśmy się smakiem potraw, przy świecach wspominaliśmy ślub, miodowy miesiąc i wspólne wyjazdy. Rozmawialiśmy też o przyszłości: w tym tygodniu skończą się naświetlania (już tylko trzy razy!) i moglibyśmy wyjechać do jakiegoś uzdrowiska. Na koniec zjedliśmy czubek weselnego tortu - czekoladę nadziewaną malinami.

W poniedziałek rano tuż po przebudzeniu złożyliśmy sobie życzenia. Śniadanie zjedliśmy w łóżku, po czym Tom wręczył mi pudełeczko owinięte papierem w kwiatki i przewiązane wielką niebieską kokardą. W środku znalazłam rzeźbioną drewnianą szkatułkę na biżuterię.

- Zdaje się, że nadaliśmy nowy sens staremu porzekadłu: "W małżeństwie najtrudniejszy jest pierwszy rok". Nasz drugi rok będzie lżejszy - powiedział Tom, opierając się plecami o wezgłowie łóżka.

- Nie wyobrażam sobie, żeby mógł być cięższy - odparłam.



 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Druga szansa

 

 

W NIEDZIELĘ przyszłam do Toma do szpitala i zastałam go pałaszującego jajka na grzance. Uniosłam do góry lewą rękę.

- Co to jest?

- Obrączka - odparł.

Juhu! - ucieszyłam się. Zauważyłam jednak, że nie miał pełnej władzy w prawej ręce. Wyglądał na zmęczonego i chwilami szukał słów. W karcie choroby zapisano "umiarkowana afazja" (afazja to utrata zdolności mówienia).

Podróż samolotem była dla Toma niewskazana, więc jego rodzina wynajęła kierowcę, by zawieźć nas do Nowego Jorku. Wyjechaliśmy w poniedziałek rankiem. Po 5 godzinach wysiedliśmy na Manhattanie.

W niewielkim gabinecie poznaliśmy doktora Arbita - człowieka o surowej twarzy, ale oczach pełnych współczucia.

- Guz jest bardzo groźny. Ale po operacji, naświetlaniach i chemioterapii ma pan szansę znaleźć się wśród tych niewielu ludzi, którzy żyją latami. Po operacji może pan mieć sparaliżowaną prawą połowę ciała. Jeżeli wyraża pan zgodę, możemy operować jeszcze w tym tygodniu - mówił Arbit.

Tom bez słowa skinął głową.

Ulokowaliśmy się w hotelu, potem postanowiliśmy wyjść na kolację. Recepcjonista polecił nam modną włoską restaurację w pobliżu hotelu. Kelner przyjął zamówienie, a ja spojrzałam na Toma. Miał wygoloną połowę głowy, po trepanacji bliznę w kształcie litery U i kruszył chleb po całym stole. Miał kłopoty z posługiwaniem się lewą ręką.

- Ale się śmiesznie porobiło, Tom. Parę tygodni temu byliśmy przebojowymi ludźmi po 30. Chodziliśmy do knajp w modnych ciuchach. A teraz patrz: byle jak ubrani trzymamy się za ręce i rozwalamy jedzenie po stole - powiedziałam.

Mój mąż się uśmiechnął.

- Jak zapatrujesz się na ewentualność mojej... - przełknął ślinę - ... niepełnosprawności?

- Kochanie, jesteś całym moim życiem. Chcę, żebyś był ze mną i nic więcej. Poradzę sobie ze wszystkim - mówiłam z przekonaniem.

- Ja też. Ta decyzja w sprawie operacji nie wymagała wielkiego główkowania - rzekł Tom.

Pochłaniając kopiaste porcje makaronu, rozprawialiśmy o przyszłości. Może zdecydujemy się na dziecko? Ja poszłabym do pracy, a Tom zająłby się nim. Obojgu nam by to pasowało. Tej nocy zasnęliśmy objęci, spokojnie i bez lęku.

W środę rano Tom już był na sali operacyjnej. Chciałam usiąść w holu i czekać na wiadomość o operacji, ale dostrzegłam obok kaplicę.

Była mała. Pięć, może sześć krótkich ławek stało przed prostym, drewnianym ołtarzem. Usiadłam w jednej z nich, przymknęłam oczy i pozwoliłam swobodnie płynąć zachowanym w pamięci obrazom.

Tom bawi się z dwoma siostrzeńcami. Tarzają się po podłodze, pękają ze śmiechu. Chłopcy piszczą z uciechy, a Tom śmieje się na całe gardło. Inny obraz: górska wspinaczka. Tom w uprzęży z lin porusza się zwinnie jak kot. Wsuwa dłoń w szczeliny skały...

Na koniec wyobrażam sobie Toma leżącego bez ruchu na stole operacyjnym. Doktor Arbit robi najlepszą operację w swoim życiu: wycina guz całkowicie.

Usłyszałam pielęgniarkę wywołującą moje nazwisko.

- Operacja pani męża się skończyła - powiedziała.

Prawie biegłam korytarzami do sali, w której leżał Tom - zmizerniały, z podkrążonymi oczami. Pogłaskałam go po ramieniu.

- Słoneczko, jestem tutaj. Otworzył oczy.

- Cześć. Głowa mnie boli.

Serce podskoczyło mi z radości. Mówi! Pielęgniarka podała mi słuchawkę, dzwonił doktor Arbit.

- Mam świetną wiadomość. Operacja się udała wręcz znakomicie.

Zapytałam, ile guza usunął.

- Ponad 90 procent, prawdopodobnie co najmniej 95. Mąż jest w świetnej formie.



 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Ruszamy na wojnę

 

 

TOM BYŁ BARDZO zainteresowany różnymi metodami leczenia. Rich i ja przedzieraliśmy się przez medyczne teksty i przekazywaliśmy mu informacje o nowych teoriach.

W końcu - o wiele za wcześnie - Rich musiał wracać do żony i dzieci w Kalifornii. Po jego wyjeździe dom wydawał mi się ogromny i pusty. Czułam się rozczarowana. Wydawało mi się, że jeśli dobrze poszperam, na pewno znajdę rozwiązanie - ale nie znaleźliśmy niczego szczególnie obiecującego.

W piątek rano zadzwonił doktor Mark Malkin ze szpitala Sloan-Kettering, do którego wysłaliśmy dokumentację. Krzyknęłam do męża, żeby podniósł drugą słuchawkę.

Doktor Malkin powiedział nam, że w każdą środę lekarze wspólnie przeglądają karty choroby.

- Omawiając waszą sprawę, doszliśmy jednogłośnie do wniosku, że konieczna jest druga operacja.

Poczułam ulgę słysząc te słowa, dziwiąc się sama sobie, że tak odbieram wiadomość o następnej operacji.

- Skoro można wyciąć więcej, to dlaczego nie uczyniono tego od razu? - zapytałam.

- Chirurdzy mają w tej kwestii różne zdania. Nasi neurochirurdzy operują guzy mózgu codziennie. Większość nie ma takiego doświadczenia - Malkin skończył rozmowę, podkreślając, że powinnam zgłosić się z mężem jak naszybciej.

Natychmiast zadzwoniliśmy do Nowego Jorku do Sama, przyjaciela-chirurga. Obiecał, że dowie się czegoś więcej i po godzinie oddzwonił.

- Dobre wieści. Uważają, że można wyciąć więcej, nie czyniąc Tomowi krzywdy. Polecam doktora Arbita. Pracowaliśmy razem, jest fantastyczny.

Jeszcze tego piątku umówiłam męża z doktorem Ehudem Arbitem na poniedziałek.

W sobotę wybraliśmy się z Tomem i Owsleyem na długi spacer groblą wzdłuż kanału. Wdychaliśmy świeże powietrze i rozmawialiśmy o wyjeździe do Nowego Jorku, o perspektywie drugiej operacji.

- Uważam, że to słuszna decyzja. Paskudnie się czułem przed tym jego telefonem. Jeszcze ta pełnia... - powiedział Tom. Dwa dni wcześniej była pełnia księżyca, a ja wierzę, że wtedy coś się musi zdarzyć - czasem dobrego, czasem złego, ale zawsze niezwykłego.

- Na ogół nie należę do tych, co wierzą w... - Tom urwał i zacisnął powieki, usiłując się skupić.

Czekałam, aż dokończy. Zaczął śpiewać piosenkę Stevie Wondera.

- Gdy wierzysz w rzeczy, których nie rozumiesz... Zabo-gony.

Zrobiło mi się duszno.

- Ciepło, ciepło - zachęciłam go jak w zabawie.

Nie mogłam sobie pozwolić na wpadnięcie panikę.

- Zabo-gony - powtórzył z wysiłkiem Tom.

- Zabobony. Powtórz. Możesz? - poprawiłam go w końcu.

- Zabo. Gony. Zabogony. Jezu!

-- Nic się nie stało. Wracajmy - wzięłam go za rękę i w milczeniu wróciliśmy do domu.

Drżałam na całym ciele. Nim doszliśmy do naszej ulicy, Tom zaczął tracić równowagę. W domu zwalił się na kanapę. Zadzwoniłam do jednego z naszych lekarzy z pytaniem, co oznacza nagły kłopot z wymową. Kazał natychmiast zawieźć Toma na ostry dyżur. W szpitalu wyrecytowałam szczegóły choroby Toma dyżurnemu neurochirurgowi w białym kitlu. Dawał Tomowi proste polecenia: unieść nogę, dotknąć nosa. Lewa strona ciała była posłuszna -- prawa nie.

- Czy pamięta pan, który mamy rok?

- Ten... tego... tysiąc dziewięćset. Trzeci albo szósty.

- Okay, a kto jest prezydentem USA?

Tom parokrotnie otworzył usta, nie wydając dźwięku. Następnie zamknął oczy i się uśmiechnął.

- Hillary - oświadczył.

Lekarz zerknął na mnie niepewny, czy w tej sytuacji może pozwolić sobie na żarty. Skinęłam głową i zachichotaliśmy wszyscy troje. Tom jest sobą, nadal żartuje - pomyślałam. Brakuje mu tylko słów.

- No dobrze, Tom, co to jest? - lekarz uniósł lewą rękę i pokazał złoty krążek na palcu.

Tom skupił się z całych sił.

- Rączka.

Doktor wykonał tomografię, kolejne zdjęcia wyciągał pospiesznie z aparatu i przyczepiał do podświetlonej tablicy. W końcu powiedział:

- Wokół guza jest znaczny obrzęk, który uciska mózg.

- Co pan sądzi o nowej operacji?

- Doradzałbym, aby na razie pani mąż został u nas. Podamy środki, które zmniejszą obrzęk i wzmocnią go przed podróżą - odparł.

Podniosłam się na duchu po tej rozmowie na dyżurze w szpitalu i poczułam, jak na nowo budzi się we mnie duch wojownika.

 

 

Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Centrum dowodzenia

 

 

ZDROWIEJE mniej niż 10, ale zwykle więcej niż 1-2 procent ludzi - Sam informował nas o szansach przeżycia chorych z glejoblastomą. Ten kolega Toma ze studiów przyleciał z Nowego Jorku. Niedźwiedziowaty chirurg z bujną brodą i nieśmiałym uśmiechem podtrzymywał nas na duchu, dodawał odwagi. Podkreślał atuty Toma: młody wiek - 38 lat - i ogólnie dobry stan zdrowia.

- Szkoda, że chirurg nie zdołał usunąć więcej tego guza - dodał.

Zapytał, czy znamy nazwiska lekarzy, których moglibyśmy poprosić o drugą opinię, konsultację. Polecił nam szpital onkologiczny Sloan-Kettering w Nowym Jorku.

- Nie traćcie czasu. Musicie się spieszyć. Guz wymaga agresywnego leczenia. Trzeba działać metodą inwazyjną - ostrzegł.

Już wcześniej zaczęłam zbierać literaturę o guzach mózgu. Dzwoniłam do działu informacji Krajowego Instytutu Onkologicznego i zamówiłam u nich wybór najnowszych publikacji prasowych o tej odmianie guza, którą miał Tom.

Po kilku dniach pocztą przyszedł gruby na 8 centymetrów plik kartek. Segregator opatrzono nalepką: "Glejoblastoma wielopostaciowa dla Toma Gherleina" - zupełnie jakby guz był upominkiem.

Przekartkowałam papiery i dowiedziałam się, że wielopostaciowa forma glejoblastomy (w skrócie GBM) jest najczęstszą odmianą guza mózgu u dorosłych. Rozrasta się szybko i swymi wypustkami wnika do leżących w pobliżu struktur mózgu. Zdarza się, że podwaja objętość co 7-8 dni. Standardowe leczenie to chirurgiczne usunięcie guza, naświetlania i chemioterapia. Po samej operacji średnia długość życia wynosi 12-16 tygodni, po operacji i naświetlaniach - około 40 tygodni, a po operacji, naświetlaniach i chemioterapii - 50 tygodni.

We dwójkę analizowaliśmy statystyki. Zamiast biadać, że "szansa przeżycia wynosi 2 procent", mówiliśmy: "W tym roku setki ludzi zachorują na GBM i wyjdą z tego. Jednym z nich będzie Tom".

Parę dni po wyjściu Toma ze szpitala przyjechał Rich Baker, jeden z jego najdawniejszych przyjaciół. Postanowiliśmy, że mój mąż skieruje swoją energię na rekonwalescencję po operacji, a my ruszymy do boju w jego imieniu na pole medycyny. - Tu będzie nasze centrum dowodzenia - oznajmiłam wchodząc do gabinetu.

Stało tu już biurko i komputer. Dostawiliśmy regał i szafkę na akta. Publikacjami na temat guzów mózgu już mogłam zapełnić kilka półek, a szybko przybywały nowe.

Rich, siedząc na łóżku w pokoju gościnnym i wertując nasz opasły segregator o glejoblastomach, analizował sytuację Toma.

- Standardowe leczenie nie skutkuje. Trzeba załatwić mu inną terapię. Cokolwiek wybierzemy musi to zacząć się dwa tygodnie po operacji, czyli od dziś za tydzień - mówił.

Miał rację. Ściągnęłam z internetu tasiemcową listę szpitali i - wspomagani przez znajomych, którzy uruchomili swoje telefony w całym kraju - zredukowaliśmy ją do możliwych do ogarnięcia 30-40 pozycji. Wtedy zasiadłam do telefonu, aby wywiedzieć się szczegółowo o każdą z placówek.

W głosach wielu lekarzy i pielęgniarek, którym streszczałam naszą sytuację, słychać było autentyczne współczucie.

- Po głosie sądząc, jest pani strasznie młoda - zauważyła któraś z moich rozmówczyń.

- Mam 31 lat.

- O mój Boże - szepnęła.

 

 

Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Środa popielcowa

 

 

POSTANOWILIŚMY Z TOMEM, że nie będziemy mówić o operacji do czasu rozmowy z doktorem Mancinim. Przyszedł w środę wczesnym popołudniem i ponownie tłumaczył, jaki to rodzaj guza.

- Co teraz? - spytał Tom.

- Najpewniej radioterapia i chemia - powiedział doktor Mancini i powtórzył, że znał pacjentów, którzy żyli z tym lata całe.

Już miał odejść, kiedy Tom wziął głębszy oddech.

- Coś panu powiem. Życie nieraz rzucało mi kłody pod nogi. Nie takie wielkie jak ta, ale sobie z nimi poradziłem. Kocham żonę. Kocham życie - głos lekko mu się załamał.

- No to świetnie. Ma pan po co żyć, a to bardzo ważne - odparł doktor, odwrócił się na pięcie i uciekł.

Po południu Tom zapytał, czemu wielu ludzi ma na czole ciemne smugi. Wyjaśniłam, że jest środa popielcowa. Oświadczył, że chce się pomodlić. Rzadko to robiliśmy. Zaproponowałam, byśmy powtórzyli przysięgę małżeńską, którą napisaliśmy na nasz ślub. Próbowałam ją sobie przypomnieć, ale Tom ubiegł mnie.

- Ja, Tom, biorę ciebie, Mary Catherine, skarbie mego serca, najdroższa towarzyszko, za żonę, kochankę i przyjaciółkę, abym mógł z tobą odbyć podróż życia, po kres drogi i dalej. Ślubuję ci miłość, troskę i szacunek, na dobre i na złe, do końca moich dni - mówił płynnie i wyraźnie.

Tę noc spędziłam na kozetce obok łóżka Toma. Spaliśmy, trzymając się za ręce.

Rano wróciłam do domu i zadzwoniłam do ciotki Marcelli i wuja Hanka, najstarszego brata matki. Lubiliśmy z Tomem jeździć do nich na weekend. Mieszkali w Delaware przy plaży i zawsze chętnie nas u siebie witali.

Marcella przez kilkadziesiąt lat pracowała jako pielęgniarka, nieraz miała do czynienia z glejoblastomą - guzem IV stopnia. Dużo wiedziała o nowotworach, 20 lat temu sama chorowała na raka piersi.

Powiedziałam jej, że chcę się modlić, ale nie umiem.

- Najlepszą modlitwą jest to, co płynie z serca. Ujawnij to i ofiaruj. Czy odczuwasz rozpacz, czy złość, to bez znaczenia. Bóg cię wysłucha. Już cię słyszy. Ty już się modlisz - odparła.

To zapewnienie ciotki przyniosło mi wielką ulgę. Tak, ja już się modliłam. To była prawda.

Wróciłam do szpitala i zabrałam Toma na spacer.

- Dobrze się czuję. Właściwie nie boję się śmierci. Tylko tego, co może przyjść przed nią - powiedział.

- Mdłości, bólu, kalectwa, o to ci chodzi?

- Tak, tego boję się naprawdę.

- Ja też, ale jeśli się zdarzy, poradzimy sobie - obiecałam mu.

Powtórzyłam Tomowi słowa Marcelli i spytałam, czy chciałby się pomodlić. Skinął głową. Wzięliśmy się za ręce. Przymknęłam oczy.

- Boję się. Pomóż mi zachować nadzieję. Wskaż nam, co robić. Ty widzisz, jak się kochamy. Zachowaj nas razem i dopomóż. Stawimy czoło każdej konieczności, ale chcemy razem iść przez życie. Stawimy czoło również t e m u tylko błagamy - pomóż nam. Amen.



 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Trójka albo czwórka

 

 

DOKTOR PATTERSON umówił nas na konsultację ze specjalistą doktorem Edwardem Mancinim. Następnego dnia pojechaliśmy do niego do centrum Waszyngtonu. Mosiężne litery na drzwiach informowały, że jest neurochirurgiem. Rejestratorka zaprowadziła nas do jego gabinetu. Usiadłam przy drzwiach z piórem i notesem w ręku.

Po chwili do gabinetu wbiegł Mancini. Przywitaliśmy się. Wysportowany, szczupły, lekko łysiejący miał wyrazistą twarz i bystre piwne oczy. Wyjął z koperty sześć dużych czarnych negatywów i przyczepił je do wiszącej na ścianie podświetlonej tablicy. Na każdej płachcie znajdowało się 6 zdjęć pokazujących przekroje głowy mojego męża.

Wyglądały identycznie - poza jednym. W tylnej części mózgu jarzyły się dwa kółka - duże i małe. Piątka i dycha. Tom ma w mózgu dwie błyszczące monety - pomyślałam.

Doktor Mancini był zdania, że to jedno ognisko chorobowe. Choć widać dwa, to prawdopodobnie są połączone ze sobą, czego nie widać na zdjęciu. Określił je jako "wielkie".

On mówił, a ja notowałam: lewy płat ciemieniowy, w pobliżu szlaku ruchowego. Tom nerwowo przełykał ślinę, przenosząc wzrok ze zdjęć na lekarza i z powrotem. To nie dzieje się naprawdę - powtarzałam sobie.

Zapytałam, czy to nie może być infekcja. Doktor Mancini uznał to za bardzo mało prawdopodobne. Jego zdaniem był to albo przerzut nowotworu z innej części organizmu, albo glejak. Wyjaśnił, że glejaki to rodzaj guza mózgu. Stopniuje się je od I do IV w zależności od tego, czy rosną powoli (I) czy szybko (IV).

- Prawie żadne glejaki nie dają przerzutów poza mózg. To ich jedyny plus - dodał doktor.

To miało być pocieszenie? Czułam, że osuwam się w otchłań paniki, ale wzięłam się w garść. Muszę się skupić. Skoro już musimy mieć glejaka, to prosimy o numer I, najwyżej II.

- Konieczna jest operacja. Wyznaczyłem termin na początek przyszłego tygodnia. Nie możemy wykonać następnego kroku, dopóki nie mamy chorej tkanki - doktor zwrócił się do Toma.

Wyszliśmy z gabinetu jak pijani, spragnieni powietrza, światła i życia. Zeszliśmy do mrocznego podziemnego parkingu i wsiedliśmy do białego subaru Toma. Oparłam głowę na kierownicy i się rozpłakałam.

- Nie martw się - powtarzał w kółko Tom.

Zadzwonił do swego rodzeństwa i do rodziców. Potem do najbliższych przyjaciół: Richa Bakera, Wayne'a Logana i Sama Selesnicka.

Cały weekend spędziliśmy w napięciu. Krzątałam się bez przerwy, mobilizowałam siły. Zrobiłam pranie, moje ulubione i najwygodniejsze ubrania musiały być czyste - jakby ta sztuczka zapewniała mi, że we wtorek się nie rozkleję.

W niedzielę wieczorem, gdy położyliśmy się do łóżka, wskoczył między nas pies. Nim poznałam Owsleya, nie byłam miłośniczką psów, on jednak miał tyle wdzięku i serdeczności, że je polubiłam. Kiedy obaj zasnęli, wymknęłam się do gabinetu, włączyłam komputer i sięgnęłam do internetu. Znalazłam plik o guzach mózgu u dorosłych.

Podano tam wyniki 5-letnich obserwacji wszystkich czterech odmian guza. Szansę przeżycia ze stopniem III i IV wyglądały niewesoło, ale stopnień I i II napawały optymizmem. Trzeba więc trzymać się dwóch ostatnich. To będzie mała przerwa w życiorysie. Przetrwamy ją i ruszdalej - postanowiłam.

Rankiem w dniu operacji ucałowaliśmy się czule na dzień dobry i wstaliśmy z łóżka dopiero, gdy już absolutnie nie można było zwlekać. Szykowaliśmy się do wyjścia, a ja usiłowałam znaleźć właściwe słowa - "kocham cię", "niedługo tu wrócimy", "wszystko będzie dobrze".

W szpitalu pielęgniarka spojrzała na kartę Toma.

- Okay. Trepanacja. Proszę się rozebrać i założyć to - rzuciła kusy bladoniebieski fartuch zapinany z tyłu i gestem skierowała nas za zasłonę.

Mimo że byliśmy za zasłoną, denerwowało mnie, że siedzi tutaj nagi. Wyglądał tak bardzo żałośnie i bezbronnie.

Niebawem pojawił się sanitariusz i pomógł mężow wdrapać się na łóżko na kółkach. Szłam obok aż do sutereny, gdzie czekał anestezjolog.

- Do zobaczenia wkrótce. Będę tu czekać. Kocham cię - szepnęłam i pocałowałam Toma.

- Ja też cię kocham. Idź coś zjeść, nie zapomnij. Obiecujesz? - upewnił się i odwrócił wzrok.

Usiadłam w poczekalni. Około godziny 18.30 do poczekalni wszedł doktor Mancini.

- Operacja przebiegła pomyślnie. Usunąłem cały większy guz, ale mniejszego nie ruszałem, gdyż groziło to uszkodzeniem mózgu. Raport patologa będzie później, ale wygląda na czwórkę - oznajmił. Zamarłam.

- Większość pacjentów ze stopiem IV nie przeżywa dwóch lat. Znałem jednak paru takich, którzy żyli 5,7, nawet 9 lat - dodał.

Nie mogłam złapać tchu. To trwało chwile. Potem musiałam zobaczyć Toma. Leżał w grubym białym turbanie z bandaża, z maską tlenową przykrywającą nos i usta. Byłam zdumiona, że właściwie jest niezmieniony - oczy, skóra, zapach były dokładnie takie same, jak przedtem.

- Cześć, kotku - otworzył oczy.

- Cześć, kochanie. Świetnie ci idzie - powiedziałam.

Znów zapadł w sen, ale po paru minutach otworzył oczy i spytał:

- Rozmawiałaś z Mancinim?

- Tak, ale teraz najważniejsze, żebyś odpoczywał.

- Co to jest? - nalegał Tom. Wpadłam w panikę, ale pomyślałam - nie wolno kłamać.

- Jedynka, dwójka?

- Nie - byłam konkretna.

- Trójka albo czwórka?

- Tak - musiałam to powiedzieć.

Tom znów zasnął.

Kiedy w końcu siostra Toma wyciągnęła mnie ze szpitala, panowała noc. Świat był zimny i obcy, zupełnie inny niż ten, który dotąd znałam.

 


 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

Myśleliśmy, że los usłał na drogę różami

 

 

Znam ludzi, którzy tuż po poznaniu się uznali, ze są dla siebie stworzeni i po roku "chodzenia" wzięli ślub. Ze mną i Tomem było inaczej. Spotkaliśmy się w roku 1987 - Tom, inżynier ochrony środowiska, przeprowadzał ze mną rozmowę kwalifikacyjną do pracy. Pamiętam, jak stał przede mną z nogą opartą na krześle i rękami założonymi na kolanie, przypatrując mi się z błyskiem w oku. Miał na sobie kraciastą koszulę - tworzyła barwną plamę na tle książek o gospodarce ściekami. Dostałam tę pracę.

- Próbowałem ją sprawdzać, ale przez cały czas myślałem tylko, że oto w moim pokoju siedzi najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem - Tom zwierzył się po latach koledze.

W 1990 roku byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i to zakochanymi w sobie po uszy - przyjemna kombinacja. Cztery lata później, 29 maja 1994 roku, wzięliśmy ślub, gotowi wspólnie stawić czoło życiu.

Na przedmieściach Waszyngtonu zamieszkaliśmy z Owsleyem - sympatycznym kundlem, którego Tom wziął ze schroniska. Mąż troszczył się o dom i ogród, często gotował. Troszczył się też o mnie.

Pierwszego roku wydawało się, że los usłał drogę różami dla nas, nowożeńców. Tom posadził róże i inne byliny, ja szyłam firanki, razem pomalowaliśmy i urządziliśmy nasz dom. Pracowaliśmy jako inżynierowie ochrony środowiska. Tom był wiceprezesem dużej firmy, która realizowała rządowe zamówienia i zagraniczne kontrakty. Ja się zatrudniłam w mniejszym przedsiębiorstwie i podjęłam wieczorowe studia magisterskie.

Snuliśmy fantazje o zamieszkaniu, gdzieś w egzotycznym miejscu - góry, chłodne powietrze - jakaś Boliwia, Nepal...

Szczęśliwa spodziewałam się, że w naszym życiu "wielkie zmiany" będą oznaczały narodziny dziecka. Los przyniósł nam inne.

Wszystko zaczęło się dzień po walentynkach w 1995 roku. Rano w pracy odbierałam telefony.

- Słucham? Tu Mary Catherine.

Dzwonił Tom.

- Przed chwilą stało się coś strasznie dziwnego. Byłem w barze na lunchu. Czekając na kanapkę, podszedłem do lodówki po coś do picia, ale nie mogłem unieść ręki do uchwytu. Ruszałem ręką, ale ona jakby nie była moja - opowiadał zduszonym głosem.

Uspokoiłam go, że to szalejący wirus grypy. Nazajutrz jednak poszedł do swego internisty, doktora Davida Pattersona, który kazał mu między innymi liczyć piątkami i przeliterować wspak słowo "worek". Zapisał go na badanie krwi i rezonans magnetyczny mózgu na następny tydzień.

Cały weekend Tom chodził zmartwiony, ale ja miałam za dużo pracy, by się przejmować. Byłam zresztą pewna, że cokolwiek mu dolega, przejdzie po paru dniach.

Dopiero teraz dotarło do mnie, że Tom już wcześniej zrobił się małomówny. Od paru miesięcy nie tykał gitary - chociaż odkąd go poznałam ćwiczył codziennie, grał na gitarze basowej w zespole. Powinnam była poznać, że coś jest nie w porządku.

W domu zjawił się wieczorem. Byłam wtedy akurat w kuchni, szykowałam obiad.Uściskaliśmy się jak zwykle, ale uścisk Toma był jakiś dziwny. Odsunął się i spojrzałmi w oczy.

- Po południu dzwonił doktor. Zdjęcie wykazało jakąś nieprawidłowość. Chcą je jutro powtórzyć.

- Nieprawidłowość? Co za nieprawidłowość? - zniecierpliwiłam się.

- Powiedział tylko, że to ma kształt hantli.



 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK