Rób to, co najbardziej lubisz

 

 

KIEDY POPRAWIŁO SIĘ MOJE samopoczucie, wróciło zainteresowanie pracą. Tracy powtarzała mi, żebym przestał się uganiać za hitami ekranowymi i dużymi pieniędzmi. Uważała, że już zapracowałem na prawo robienia tylko tego, co mnie naprawdę pasjonuje.

Moi agenci znaleźli mi rolę w komedii Woody Allena kręconej dla telewizji. Zarobek był mikry i nawet nie zapewniali mi osobnej garderoby. To była jednak robota, którą kochałem.

Później zagrałem drugoplanową rolę w filmie Prezydent - miłość w Białym Domu reżyserowanym przez Roba Reinera. Nieważne, że nie była główna - Michaelowi Douglasowi, który grał prezydenta i Annette Bening w roli jego dziewczyny warto było partnerować. Każda scena, każdy dzień na planie sprawiały mi frajdę.

Najpierw ograniczyłem zadania aktorskie tylko do tych, które mi naprawdę odpowiadały, potem zamierzałem ograniczyć je jeszcze bardziej - do tych, które filmowane są w Nowym Jorku i które nie kolidują z moim życiem rodzinnym. W branży filmowej to nierealne. Ale w telewizji... mogło się udać.

I tak zacząłem grać w Spin City. Znów współpracowałem ze starym znajomym Garym Goldbergiem. Serial wszedł na ekrany we wrześniu 1996 roku. Recenzje były doskonałe, a oglądalność dawała nadzieję na długie powodzenie. I rzeczywiście, grałem w nim cztery lata, nakręciłem sto odcinków, ale w końcu choroba zmusiła mnie do rezygnacji.

Pod koniec drugiego roku w Spin Ciry rozmawiałem z lekarzami o operacji, która mogłaby osłabić objawy choroby. Doktor Bruce Cook uważał, że gra w serialu nie jest wystarczającym powodem do tak poważnej interwencji chirurgicznej. Dopiero niedawno przyznał mi się, co go przekonało, by mnie jednak operować.

- Opowiadał mi pan o Samie - powiedział. - O tym, że trudno panu czytać mu książki, bo nie może ich pan utrzymać i przewracać kartek. Rolę w telewizji może zagrać wiele osób, ale tylko pan może być ojcem swojego syna. Gdy przedstawił mi pan sprawę w ten sposób, uznałem, że warto spróbować.

Uprzedziłem ludzi z telewizji o swoich planach. Przyjęli to ze zrozumieniem, bo na szczęście na początku poinformowałem ich o swojej chorobie.

Niedawno nasza rodzina powiększyła się i to od razu o dwie dziewczynki. Wieczorem przed wyjazdem do Bostonu na operację przytulałem je wyjątkowo długo, chociaż były jeszcze za małe, by zrozumieć, na co się decyduję. Samowi mogłem wyjaśnić, co zrobią chirurdzy - w zasadzie swoją metodą odtworzą naszą starą zabawę ze ściskaniem kciuka. Tym razem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziemy mogli liczyć nie do pięciu, ale znacznie dłużej. Lekarze wywiercą mi dziurkę w czaszce i mikroelektrodą zniszczą w mózgu te komórki, które wywołują moje drgawki.

Dostałem dużą dawkę środka uspokajającego, lecz wyraźnie czułem, jak golą mi głowę. Prosiłem - to pamiętam - żeby zostawili mi grzywkę, by potem choć trochę włosów wystawało mi spod bejsbolówki. Pamiętam też szczypiące ukłucia śrub, gdy mocowano mi do głowy aluminiową ramę.

Poczułem lekkie drganie i nacisk, ale żadnego bólu, gdy wiercono mi w ciemieniu otworek. Przypominam sobie także, jak ktoś mnie prosi, bym pokazał, jak mi się trzęsie ręka. Spróbowałem, ale dłoń mnie nie posłuchała. Poruszyłem nią znowu, ale nie mogłem wywołać drżenia.

Zdenerwowałem się. Wydawało mi się, że jestem złym pacjentem.

- Ale ona nie chce. Nie chce się trząść. Nie da rady.

- Świetnie. O to chodzi. Udało się - powiedział lekarz. Po operacji polecieliśmy całą rodziną na Karaiby, wypocząć i odzyskać siły. Pewnego ranka poszedłem na plażę i usiadłem na miękkim piasku. Położyłem ręce na kolanach. Tuż przy brzegu pelikany łowiły ryby. Kołowały w powietrzu i nurkowały, widok był bajkowy. Jednak ja patrzyłem na własną dłoń. Patrzyłem i czekałem. Nie minęło pięć minut i moje palce zaczęły delikatnie trzepotać. Ruch był minimalny, nikt by nie zauważył, ale był.

Tak jakbym znalazł się na początku drogi, ale z jedną ważną różnicą. To nie była lewa ręka. Operacja się powiodła, lewa strona ciała była spokojna, jak ta gładka niczym lustro błękitna zatoka przede mną. Teraz miałem problem z prawą. Drżenie przeniosło się na prawą stronę ciała.

Nie byłem zaskoczony. To nie miało nic wspólnego z operacją. Ogarnął mnie smutek, a nie złość. Od lat wiedziałem, że to nieuniknione. Mam Parkinsona, a to choroba postępująca. Rozwija się tak jak ma się rozwijać.

Co mam więc robić? Wstałem, otrzepałem piasek i ruszyłem do domu, do żony i śpiących dzieci.

Odpowiedź była jasna. Po tym wszystkim, co przeszedłem, po tym, czego się nauczyłem i co zostało mi dane, zamierzałem robić to, co robiłem codziennie od kilku lat. Po prostu nie rezygnować.

Stawiać czoło temu, co tylko przyniesie mi los.



Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI; Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Znaczenie tików

 

 

GDY PRZESTAŁEM WALCZYĆ, krajobraz się wyklarował. W pełni świadomie przyjąłem do wiadomości, na co jestem chory. I przejmowałem kontrolę nad własnym życiem, bo przedtem rządziła nim informacja o chorobie. W Nowym Jorku zacząłem chodzić do psychologa. W lutym 1994 roku pojechałem do Bostonu, do jednego z najlepszych neurologów w kraju.

Doktor Allan Ropper zbadał mnie i przepisał nowe leki. Wyjaśnił przyczyny wielu objawów, z którymi się borykałem. Fachowo nazywał konkretne tiki i mimowolne ruchy - nawet nie miałem pojęcia, że wynikają z choroby. Podsumował, że wszystko przebiega typowo, nawet to, że objawy ograniczają się do lewej strony ciała.

Poczułem pewną ulgę. Nie byłem już zagubiony. Nie byłem osamotniony. Inni też na to chorują. Nie jestem sam.

Przedtem wydawało mi się, że dla Tracy to dobrze, że nie rozmawiam z nią o chorobie. Przecież nic mi nie pomoże, więc po co ją obciążać? Ale jeśli ma się tak ogromny problem, nierozmawianie o nim oznacza, że w ogóle nie bardzo jest o czym rozmawiać. Tej wiosny akceptując chorobę, przełamałem ponure milczenie. Tracy od razu zauważyła zmianę.

- Wróciła ci nadzieja, wróciło poczucie humoru. Znikło to straszne napięcie. Już się tak nie złościsz bez przerwy. Mam wrażenie, jakby mur, którym się otoczyłeś, zaczynał pękać.

Gdy przyjąłem do wiadomości fakt, że jestem chory, przestałem w domu tak strasznie uważać, już nie kryłem objawów choroby. Cóż to była za ulga, pozwolić sobie na taki luz. Tracy, oczywiście, nie zobaczyła nic, czego by od dawna nie wiedziała. Ale i ona odetchnęła. Było jej łatwiej, bo czuła, że znów jej ufam.

Bałem się, jak na objawy choroby zareaguje Sam. Niepotrzebnie. Nauczyłem go, że jeśli zobaczy, jak drży mi ręka, może mnie ścisnąć za kciuk.

- Potem policz do pięciu i ściśnij jeszcze raz, to uda ci się go uspokoić.

Ćwiczył to przez kilka minut. Najpierw liczył na głos, później w pamięci, kiwając głową, żebym wiedział, kiedy ściśnie. Był zachwycony, że udaje się za każdym razem. Gdy jednak zrozumiał, że drżenie zawsze powraca, trochę się zaniepokoił. Rozwiewałem jego obawy:

- Sam, to nie znaczy, że za każdym razem musisz to robić. To nie obowiązek, czy coś takiego. Zrobisz to tylko wtedy, kiedy będziesz chciał.

- Możesz to sobie też sam zrobić, prawda?

- Pewnie - rozchmurzył się, a po chwili zastanowienia dodał: - Ale ja to robię lepiej.

- O, bez wątpienia - roześmiałem się. - A poza tym lubię, jak trzymasz mnie za rękę.

Wkrótce siedzieliśmy z Tracy na trawniku i patrzyliśmy, jak Sam bawi się w ogrodzie.

- Samowi na pewno spodoba się rola starszego brata - powiedziała Tracy z uśmiechem.




Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI; Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Czarno na białym

 

 

RAZEM z DIAGNOZĄ w 1991 ROKU nadeszła zmiana w moim stosunku do alkoholu. W latach 80., gdy rozmiary mojego sukcesu przekroczyły me najśmielsze oczekiwania, alkohol stał się podstawowym składnikiem nieustających przez 10 lat obchodów zwycięstwa. Teraz umożliwiał mi ucieczkę od rzeczywistości.

Gdy Tracy zwracała mi na to uwagę, złościłem się i obrażałem. Jak miałem jej to wszystko wytłumaczyć? Nic nie miało sensu.

- Nie rozumiesz! - z rzadka używane wyrażenie stało się zaklęciem, w kółko powtarzaną mantrą.

Ona nie rozumiała. Nikt nie rozumiał. Po kielichu łatwiej mi było tym się nie przejmować. Wszedłem na równię pochyłą i to na pewno skończyłoby się źle. Jednak w czerwcu 1992 roku postanowiłem skończyć z piciem.

Obudziłem się wtedy skacowany, a mój 3-letni Sam, ukochany synek tatusia, coś gadał mi prosto do ucha. Miałem ochotę szczeniakowi przyłożyć i zepchnąć go z siebie.

I wtedy zrozumiałem, co tu nie gra - uważałem alkohol za sojusznika w walce z Parkinsonem. Ale teraz, leżąc, pojąłem, że to nieprawda. Alkohol stał się następnym wrogiem. Wrogiem, który może mi zabrać wszystko, na czym mi zależy. Na Parkinsona nic nie poradzę. Z alkoholem inna sprawa. Tu mam przynajmniej wybór. I tego dnia go dokonałem.

Myślicie może, że wejście na drogę trzeźwości daje siłę i spokój ducha, ale życie jest bardziej skomplikowane. Robiłem coś bezdyskusyjnie pozytywnego, zrywając z piciem, lecz nadal byłem opętany strachem, zablokowany w tym samym miejscu, w którym znajdowałem się w dniu, gdy usłyszałem diagnozę.

Starałem się nie myśleć o przyszłości z chorobą Parkinsona. Wolałem tak kombinować, by stale coś robić. Podpisałem w Los Angeles umowę na kolejny film. Wróciłem do ćwiczeń, budowałem muskulaturę, zdrowiej wyglądałem, ale objawy choroby się nasilały.

W grudniu 1993 roku sięgnąłem dna. Kochałem Sama, ale nie miałem serca do zabaw z nim. Byłem miły dla Tracy, ale zdawało mi się, że wyrządzę jej krzywdę, jeśli okażę, jak ją kocham. Przestałem siadać z rodziną do kolacji. Chowałem się w łazience, gasiłem światło i zanurzałem w gorącą wodę. Wanna stała się moim schronieniem.

W Wigilię Bożego Narodzenia usiadłem w salonie z piórem w dłoni i sporządziłem życiowy bilans. Napisałem o mamie i tacie. Wyznałem miłość Tracy. Czy ona mnie jeszcze kocha? - pisałem. A jeśli tak, to Jak to możliwe? Po przyjściu na świat Sama rozmawialiśmy wiele razy o tym, że będziemy mieli więcej dzieci, ale przestała o tym wspominać. Jakim ojcem mógłbym być? Jakim ojcem jestem? W końcu zmęczyło mnie pisanie. Nie miałem siły. Popatrzyłem na to, co napisałem i się rozpłakałem. Zdałem sobie sprawę, że patrzę na akt kapitulacji.



Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI; Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Nie zgadzam się na tę chorobę

 

 

SZCZĘŚCIE NIE OPUSZCZAŁO mnie przez następne 6 lat. Obok roli w Więzach rodzinnych grałem też w innych produkcjach. Czasem w jednej przerwie mieściłem nawet dwa filmy. Byłem wiecznie zajęty i nie miałem czasu na głębsze refleksje. Mój sukces był tak nagły i wielki, że żyłem z poczuciem, że kuszę los.

I oto w październiku 1991 roku snułem się korytarzami szpitala w Nowym Jorku. Diagnozę znałem od tygodnia czy dwóch, ale nie powiedziałem o niej prawie nikomu spoza rodziny. Właściwie zachowywałem się tak, jakby tego rozpoznania nie było. Powiadomienie Tracy, mojej matki i najbliższej rodziny było bolesne - z mnóstwem łez i uścisków. No, ale potem, co właściwie miałem z nim robić? Oczywiście, gdyby było prawdziwe i gdybym chciał w nie uwierzyć.

Nikt nie lubi posłańców przynoszących złe wieści - dlatego nigdy więcej nie zgłosiłem się do tego neurologa, który rozpoznał moją chorobę. To nielogiczne, ale byłem na niego wściekły. Jak on śmiał odczytać mi wyrok? Pójdę do drugiego lekarza, a jak i on nie skończy z tą farsą, to znajdę trzeciego.

W tym czasie uznałem, że warto by też poczytać coś o chorobie Parkinsona. Nie po to, by dowiedzieć się czegoś użytecznego, ale by sobie udowodnić, że jej nie mam.

Kurczowo trzymałem się informacji, że Parkinson zazwyczaj ujawnia się koło pięćdziesiątki. A u mnie przed trzydziestką? Niemożliwe, żebym miał chorobę starych ludzi!

Jednak im więcej czytałem, tym wyraźniej widziałem, że jej opis jak ulał pasuje do mnie. Objawia się napięciem mięśni, spowolnieniem ruchowym, drżeniem rąk - mówi encyklopedia. To wszystko bez wątpienia pasowało, zwłaszcza do lewej połowy mojego ciała. Właśnie owo spowolnienie ruchowe tak wstrząsnęło Tracy, gdy podczas wakacji na wyspie kazała mi zrezygnować z biegania.

Przed pojawieniem się typowych objawów mogą wystąpić inne oznaki. Zdałem sobie sprawę, że tak było, że odczułem je w pracy. Moim ulubionym fragmentem w pierwszej części (tej z 1985 roku) Powrotu do przyszłości jest ta, gdy naśladuję gwiazdy rock and roiła. Kręcenie tej sceny było ciężką, wyczerpującą pracą, ale byłem młody i nie padałem na pysk ze zmęczenia.
W Powrocie do przyszłości 2 musiałem powtórzyć ten sam numer. Tym razem było mi znacznie trudniej, jeszcze po miesiącu bolały mnie wszystkie gnaty. Stwierdziłem wtedy, że jestem o 4 lata starszy i dlatego tak cierpię. Jednak 4 lata nie mogły sprawić aż takiej różnicy.

Oznaki są drobne, pojawiają się stopniowo przez lata, bo - dziś już to wiem - wynikają z pewnego schorzenia ośrodkowego układu nerwowego. Otóż komórki nerwowe mózgu wytwarzające neuroprzekaźnik o nazwie dopamina - jej zadaniem jest przekazywanie sygnałów w mózgu - stopniowo obumierają. Dopaminy robi się więc coraz mniej i do pewnych komórek - ważnych z punktu widzenia funkcji motorycznych - nie docierają z mózgu sygnały sterujące. Komórki zaczynają więc wysyłać impulsy w sposób niekontrolowany. W efekcie właściciel mózgu (w tym przypadku - ja) przestaje być najważniejszym dyrygentem ruchów swego ciała.

Niewykluczone, że chorowałem na Parkinsona już od 5-10 lat, zanim tamtego ranka na Florydzie zauważyłem dygoczący mały palec. Naukowcy twierdzą, że pierwsze drobne drżenia zauważamy dopiero, gdy zginie już 80 procent komórek wytwarzających dopaminę. Straty są nieodwracalne.

Nim skończyłem w szpitalu testy, te wszystkie pukania palcami i dotykanie nosa, wiedziałem, że poszły mi fatalnie. Nie zdziwiłem się więc, kiedy lekarz poprosił mnie, bym usiadł, bo chce mi coś powiedzieć.

- Bardzo mi przykro, ale uważam, że ma pan objawy parkinsonizmu - oświadczył.

Uparcie czepiałem się myśli, że to mnie nie dotyczy, że to pomyłka. Właściwie to chciałem tylko pozbyć się tych objawów, bym mógł nie myśleć o całej sprawie najdłużej jak się da.

Miałem bardzo mieszane uczucia, gdy pierwszy raz brałem tabletki. Po półgodzinie drżenie ustało i nie wróciło przez 5 godzin. Zła wiadomość: skoro pomaga mi lekarstwo na Parkinsona, to znaczy, że go mam. Dobra wiadomość: będę mógł ukryć chorobę.




Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI; Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Królewskie kłopoty

 

 

PRZEZ NASTĘPNE TRZY LATA żyłem tak, że lepiej nie można. Miałem pracę, którą uwielbiałem, która uczyła mnie aktorskiego rzemiosła. A gdy oglądalność serialu poszybowała pod niebiosa (dotarliśmy na drugie miejsce, tuż za show Billa Cosby'ego), nadeszła też pewność finansowego zabezpieczenia.

W trzecim sezonie kupiłem swój pierwszy dom - parterowy, z 3 sypialniami i basenem. Nie targowałem się zbytnio. Mój księgowy tłumaczył, że powinienem mądrze negocjować i nie okazywać zbytniego zainteresowania. Nic z tego nie wyszło.

Gdy wszedłem do salonu, aż rzuciłem na środek podłogi kluczyki mojego nowego nissana 300 ZX.

- To jest to! Muszę mieć ten dom! - zawołałem.

Jesienią 1984 roku przerwaliśmy kręcenie serialu, bo Meredith Baxter była w ciąży. Szukałem więc nowego zajęcia i zagrałem główną rolę w filmie Wilczek - niskobudżetowej niezależnej produkcji. Nie mam pojęcia, co mnie napadło, żeby w tym wystąpić.

Ale tuż po świętach Bożego Narodzenia zaprosił mnie do siebie Gary Goldberg. Miał dla mnie dużo lepszą propozycję.

- Muszę ci coś wyznać. Dość dawno temu Steven przysłał mi scenariusz. Gary był dobrym znajomym Spielberga, więc gdy mówił "Steven", wiedziałem, że to jego ma na myśli.

- Chciał cię wziąć do głównej roli i pytał, czy nie zwolniłbym cię z mojego serialu. Nie mówiłem ci tego wtedy, bo nie mogłem cię puścić i nie chciałem, żebyś miał do mnie żal. Mam nadzieję, że rozumiesz.

Rozumiałem. Gary musiałby upaść na głowę, żeby narażać serial, wycofując z niego postać, która od pewnego czasu była głównym bohaterem.

- Steven nie znalazł nikogo, kto by mu odpowiadał - ciągnął Gary. - Im dłużej myślą o tym w producji, tym bardziej są przekonani, że pierwszy wybór, czyli ty, był najlepszy. Jednak nie możesz zrobić sobie przerwy w Więzach rodzinnych. Będziesz musiał rano być u nas w serialu, a potem możesz już ruszać na plan do Stevena. Skończysz pracę o drugiej, trzeciej nad ranem.

Później się okazało, że kończyłem o 5-6 rano.

- Jeśli sądzisz, że dasz radę, to ja się zgadzam - oświadczył Gary.

- Tak... No... Chyba... Na pewno podołam - wyjąkałem.

- Film nosi tytuł Powrót do przyszłości - skończył i rzucił scenariusz.

Nie miałem wątpliwości - to na tę rolę czekałem od pierwszego dnia w branży. Byliśmy więc umówieni.

Nie minął tydzień, a ja po całym dniu w Wiązach rodzinnych pędziłem na plan Powrotu do przyszłości.

Dwie godziny po północy stałem już na filmowym parkingu między palącymi się śladami opon i wygłaszałem swoją kwestę:

- Wehikuł czasu zbudowany ze zwykłego samochodu?

Powrót do przyszłości okazał się kinowym hitem numer 1, a Wilczek nie wiadomo dlaczego - numerem 2. No i w ten sposób 6 lat po przyjeździe do USA stałem się sławny.

Sukces mnie zaskoczył, nie bardzo umiałem sobie z nim radzić. Uważałem, że osiągnąłem go przez przypadek. Czy szczęście będzie mi dalej sprzyjać? Nie śmiałem o tym marzyć.

W 1985 roku wyjechałem do Wielkiej Brytanii na premierę Powrotu do przyszłości, w której brali udział członkowie rodziny królewskiej. Zaszczyciła ją też księżna Diana. Pod wypożyczonym frakiem zlewał mnie zimny pot. Miałem więcej powodów do nerwów niż inni z naszej delegacji. Jako Kanadyjczyk byłem przecież poddanym korony brytyjskiej.

Kiedy czekaliśmy w barze aż nas zaprowadzą i formalnie przedstawią, popełniłem błąd - chlapnąłem sobie dla kurażu dwa piwa. Nie upiłem się, ale piwo ma też inne działanie.

Księżna była serdeczna i z bliska piękniejsza niż się spodziewałem. Zaprowadzono nas na widownię, a kiedy wskazano mi miejsce, omal nie dostałem zawału. Miałem siedzieć obok Diany.

Kilka chwil przed rozpoczęciem seansu zajęła nam lekka rozmowa zainicjowana przez księżnę. Zgodnie z protokołem nie wolno się do niej odezwać pierwszemu. Jeśli siedzi, nie wolno też wstać. No i nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno odwrócić się do niej plecami.

Wszystko szło świetnie, póki nie zgasło światło. Wtedy mnie dopadło. Nieodparta potrzeba.

Chce mi się siku. Bardzo. Co robić? Byłem więźniem etykiety. Nie mogłem po prostu wstać i wyjść.

I tak spotkanie z księżną z bajki zmieniło się w dwie najpotworniejsze godziny mojego życia. Matka natura przypominała, że nie wolno o niej zapomninać.




Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI; Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Skok w nieznane

 

 

JESIENIĄ TRAFIŁA MI SIĘ rola w teatrze z Vancouveru. To oznaczało codziennie pracę do północy. I w listopadzie miałem w szkole zawalone już niemal wszystkie przedmioty. Powiedziałem rodzicom, że naprawdę chciałbym skończyć naukę, ale nie kosztem tak obiecującej kariery, jaka się przede mną otwiera. Z początku mama była przeciwna, ale w końcu oboje rodzice poparli moją decyzję. Rzuciłem szkołę. Postanowiłem przeprowadzić się do Hollywood, zrezygnować z dalszych propozycji pracy w Kanadzie.

Do Los Angeles przyjechałem w kwietniu 1979 roku. I poszło mi niewiarygodnie dobrze. Co spotkałem agenta, to chciał mnie reprezentować. Wysyłali mnie na przesłuchania i po każdym, dokładnie po każdym, zaczynały się dalsze rozmowy. Trzy przyniosły konkretne oferty. Wydawało mi się, że w Hollywood będzie mi szło jak po maśle.

Pierwszy film zaczynałem już w czerwcu. Był to fabularny Midnight Madness Disneya. Lepiej o nim zapomnieć, ale to była moja pierwsza rola w USA. Byłem zachwycony, że ją dostałem.

Moje mieszkanie miało 3,5 na 5,2 m razem z mikroskopijną łazienką. Zlew był tak mały, że talerze zmywałem pod prysznicem. Nie raz i nie dwa włosy potraktowałem płynem do naczyń, a talerze szamponem.

Zelówki zdzierałem, byle tylko dostać nowe role. Przez 3 lata pojawiłem się w kilku serialach oraz w filmikach instruktażowych i reklamowych. Dostawałem minimalną stawkę, ledwo starczało mi na utrzymanie - mieszkanie, ubranie, jedzenie - i pokrywało koszty związane z wykonywanym zawodem. Szybko stałem się znany we wszystkich agencjach aktorskich, poznałem też gorycz porażki.

Niektóre niepowodzenia były tak upokarzające, że aż komiczne - jak ten wrzeszczący na mnie producent reklamówki gumy do żucia. Nie złożyłem listka tak jak było na rysunkach w scenariuszu, ale bezceremonialnie wepchnąłem go sobie do ust. Jednym ruchem! I mam czelność nazywać siebie aktorem? Następny, proszę!

Bardzo potrzebowałem kogoś, kto mógłby mi pomóc i wierzyłby w mój talent. Na szczęście znalazłem takie oparcie w Garym Davidzie Goldbergu - scenarzyście i producencie, który przygotowywał pilotowy odcinek serialu komediowego Więzy rodzinne z Meredith Baxter w roli głównej.

Do tego nowego serialu miałem przesłuchania w 1982 roku. Po miesiącu mnie wezwali. Próbowałem udawać pewnego siebie, lecz jestem przekonany, że po moim głosie można było poznać, jak bardzo jestem zdesperowany.

- Mam jedną uwagę - zapowiedziała szefowa obsady Judith Weiner. - Proszę się postarać, by pana bohater był nieco sympatyczniejszy.

Sympatyczniejszy? Ten nastolatek, co pozjadał wszystkie rozumy? Ten sztywniak zawsze pod krawatem, który ceni tylko pieniądze? Powinni o tym pomyśleć wcześniej, pisząc scenariusz.

- Nie ma sprawy - oświadczyłem jednak.

Musiałem dostać tę robotę. Głośno przeczytałem tekst. Od razu wiedziałem, że mam ich w garści. Śmiali się do rozpuku. Nie tylko z dowcipnego tekstu. Śmiali się z postaci, którą stworzyłem.

Gary Goldberg miał kilka uwag, więc powtórzyłem całą scenę od początku. Później ten brodaty, niedźwiedziowaty facet rozparł się w fotelu i próbował ukryć swoje ukontentowanie pod maską oburzenia, głośno krzycząc:

- Dlaczego nikt dotychczas nie pokazał mi tego chłopaka!




Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI;  Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Skąd tu się wziąłem?

 

 

URODZIŁEM SIĘ i DORASTAŁEM w Kanadzie. Jako dziecko obiecywałem mamie i tacie, że gdy dorosnę, kupię każdemu z nich samochód, a dla całej rodziny wielki dom, żebyśmy mogli razem mieszkać. Uśmiechali się i kiwali głowami. Jak chciałem dojść do takich pieniędzy? Jak większość chłopców w Kanadzie grałem w hokeja na lodzie. Tylko tak mogliśmy stać się sławni i bogaci. Ale ja byłem mały i wciąż obrywałem (kilkadziesiąt szwów na twarzy, a połamanych zębów nikt nie zliczy).

Naprawdę byłem mały. Kiedy miałem 5-6 lat, a moja siostra Kelli 2-3, wyglądaliśmy jak równolatki. Tylko głowę miałem większą, nieproporcjonalnie dużą, jak dynia. Nie zapomnę, jak sąsiedzi pytali nas, czy jesteśmy bliźniakami.

Jednak nie traciłem wiary w swoje możliwości, bo wiele rzeczy łatwo mi przychodziło. Nauka w szkole okazała się pestką. Muzyka - pasją.

Mordowałem rodziców o gitarę i wreszcie znalazłem pod choinką błyszczącą podróbkę Fendera. Słuchając płyt brata, nauczyłem się grać i wkrótce grałem w zespole. Występowaliśmy w szkołach, bazach marynarki, a raz czy dwa w lokalach zakazanych dla niepełnoletnich.

Później kółko teatralne. Występowałem w szkolnych przedstawieniach. Okazało się, że zapamiętanie tekstu nie sprawia mi żadnych trudności.

Upajałem się śmiechem i oklaskami publiczności. Zbuntowanemu nastolatkowi scena dawała wolność. Mogłem się na niej wyżyć, robić, co zechcę, byle z korzyścią dla roli.

W 1977 roku - miałem wtedy 16 lat - nauczyciel prowadzący zajęcia kółka teatralnego wcisnął mi do ręki wycinek z gazety. Było to ogłoszenie o castingu do serialu komediowego kanadyjskiej stacji telewizyjnej CBC.

- Szukają inteligentnego 12-latka. Pomyślałem sobie, do licha, że byłbyś najinteligentniejszym 12-latkiem, jakiego w życiu widzieli - stwierdził.

Od dawna mi mówił, że niski wzrost i młodociany wygląd okażą się kiedyś moim atutem.

- Już z nimi rozmawiałem, chcą cię obejrzeć w tym tygodniu - dodał.

Zatkało mnie, ale byłem też bardzo ciekaw, co z tego wyniknie i - co może zabrzmi dziwnie - od razu czułem, że mi się uda. Przesłuchanie wypadło dobrze i ludzie z CBC zadali mi parę pytań. Przyznałem się, że niedawno oblałem egzamin na prawo jazdy - już drugi raz. Im bardziej wstydliwe szczegóły ujawniałem, tym bardziej ich moja historia bawiła. Kogo obchodzi, ile chłopak ma lat, musieli sobie pomyśleć. Rozbawić to on umie.

Oprócz roli w serialu zaproponowano mi też główną rolę w pełnometrażowym filmie telewizyjnym. Miałem dostawać 600 dolarów tygodniowo. Tego lata nakręciłem 8 półgodzinnych odcinków serialu i film - i zarobiłem prawie 6 tysięcy. W 1977 roku dla kanadyjskiego 16-latka z robotniczej rodziny 6 tysięcy dolarów to była kupa forsy.

 

 

 

Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI
Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

 

Dwa straszne słowa

 

 

Po POWROCIE DO NOWEGO JORKU posłusznie znalazłem dobrego lekarza medycyny sportowej. Był bardzo skrupulatny, skierował mnie na rentgen, tomografię komputerową mózgu i w końcu do neurologa. Zaoponowałem. Przecież neurolog badał mnie na Florydzie.

- Moim zdaniem to konieczne - upierał się.

Nawet w najbardziej obłędnych rojeniach nie brałem pod uwagę ciosu, który wymierzył mi neurolog: choroba Parkinsona Trudno mi sobie dokładnie przypomnieć, jak wtedy zareagowałem, w moich wspomnieniach są luki. Chyba nic nie powiedziałem. Chyba nic nie czułem.

Lekarz coś tam jeszcze mówił: bardzo wczesne stadium, postępująca nieuleczalna, rzadka. W pana wieku, nowe leki, nadzieja... Uszło ze mnie całe powietrze, lewa ręka trzęsła mi się aż od barku.

Jedyne, co wyraźnie pamiętam, to zdumienie. Dlaczego on mi to robi? Co ja powiem Tracy?

Wyszedłem z przychodni na zlane deszczem ulice Manhattanu. Jakbym wkroczył w jakiś inny świat, tyle że głęboka zmiana dokonała się nie w otoczeniu, lecz we mnie. Oszołomiony, otępiały, mógłbym tak stać godzinami, aż zmierzch ustąpi nocy, aż ucichną klaksony aut. Jednak w strugach deszczu ruszyłem do domu.

Otworzyłem drzwi. W kuchni gotowała się kolacja, w dużym pokoju chichotał Sam. Tracy przywitała mnie w korytarzu, skierowałem do sypialni. Od razu wyczuła, że nie przynoszę dobrych wieści. Szła za mną, a ja czułem, jak jej ciekawość przeradza się w paniczny lęk.

W końcu korytarza powiedziałem jej. Rozpłakaliśmy się i objęliśmy.

Nie mieliśmy pojęcia, co to za bestia. Wyobrażaliśmy sobie mgliście, że miną lata, nim pokaże swe kły i pazury. Staraliśmy się dodać sobie otuchy. Tracy - przerażona i wstrząśnięta - była kochana. Mocno czułem, że jest przy mnie... Pamiętam jak szeptała "w zdrowiu i chorobie", pamiętam jej mokry policzek na moim.

Jak to bywa, w pierwszym odruchu szukałem sposobów wyjścia. Przecież nie może być tak tragicznie. Przez następne dni i tygodnie konsultowałem się z innymi lekarzami. Postanowiłem nigdy więcej nie iść do tego neurologa. Leki przepisywał mi internista, nosiłem je luzem w kieszeni.

Brałem te pigułki tylko z jednego, jedynego powodu: żeby się nie wydało. Postanowiłem, że nikt poza rodziną, najbliższymi przyjaciółmi i współpracownikami nie może wiedzieć o mojej chorobie. Tak to było przez 7 lat.

 

 

 

Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI
Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Nie ma sprawy

 

 

ZADZWONIŁEM DO MOJEJ asystentki Brigette i od niechcenia wspomniałem, że mam mały kłopot z odruchami. Opowiedziałem jej, co się dzieje z małym palcem. Przeraziła mnie śmiertelnie, bo stwierdziła, że wygląda jej to na jakąś przypadłość neurologiczną i zaproponowała, żebym zgłosił się do jej brata w Bostonie, który jest neurochirurgiem.

- Nie, nie, to nic takiego - powiedziałem. - Nie sądzę, żeby to było coś poważnego. Zadzwonię lepiej do Tracy.

Brat Brigette może sobie być neurochirurgiem, ale moja żona równie dobrze może mi coś poradzić, bo jest hipochondryczką.

Zastałem Tracy na siłowni. Kazała mi opisać objawy. Nie pasowały do żadnej znanej jej choroby czy urazu. Odetchnąłem z ulgą i uczepiłem się jej pocieszającego stwierdzenia, że do wieczora "się zagoi".

Wymieniliśmy pożegnalne "kocham cię i tęsknię", jednak gdy już miałem się rozłączyć, rzuciła:

- Wiesz, brat Brigette jest neurochirurgiem. Może byś z tym do niego zadzwonił?

Niech to szlag.

Dziesięć minut po tej rozmowie Brigette była już u mnie w pokoju i dzwoniła do brata. Jeszcze raz musiałem opowiedzieć całą historię o małym palcu. Lekarz rzucił garść możliwości, jedna gorsza od drugiej: udar mózgu, tętniak, guz mózgu. Pytał, czy ostatnio nie miałem jakiegoś wypadku. Przypomniałem sobie parę urazów na planie. Uznał, że to może być przyczyną. Proponował wizytę u neurologa.

Producent filmu Doktor Hollywood jeszcze tego samego dnia zorganizował mi wizytę u lekarza i ten zrobił mi całą serię testów podobnych do tych, które przeprowadzają policjanci z drogówki sprawdzający trzeźwość kierowcy: chodzenie po linii prostej, wyciąganie rąk i dotykanie palcem wskazującym czubka nosa, podskakiwanie na jednej nodze.

Lekarz nie wyglądał na zaniepokojonego. Sugerował, że powodem skurczów palca jest najprawdopodobniej jakiś drobny uraz łokcia.

- Czyli to przez łokieć?

Kiwnął głową i zażartował, że mam taką pozycję w zawodzie, że nie muszę się już rozpychać łokciami. Wróciłem więc do roboty.

Doktora Hollywood skończyłem kręcić w lutym 1991 roku. Drżenie małego palca nie ustało, a wkrótce do akcji dołączyły serdeczny i środkowy. Słabła mi lewa dłoń, sztywniała ręka, czułem bóle po lewej stronie klatki piersiowej.

Jednak byłem przekonany, że uporam się z tymi dolegliwościami za pomocą fizjoterapii. I że mogę z tym poczekać do końca wakacji.

Sierpień spędzałem z Tracy i naszym synem Samem na wyspie Martha's Vineyard w letnim domu teściów. Jest to niewielka, ale przytulna chałupa rybacka na wydmach. Całymi dniami wylegiwaliśmy się na plaży, jeździliśmy na rowerach i oglądaliśmy z werandy zachody słońca. Postanowiłem, że się za siebie wezmę: ograniczę piwo, zrzucę parę kilogramów, codziennie pobiegam.

Pod koniec pobytu wybrałem się na 8-kilometrową przebieżkę. Wystartowałem doskonale, ale w drodze powrotnej osłabłem. Niecały kilometr od domu spotkałem żonę w aucie. Zatrzymała się. Miała wystraszoną minę.

- Dobrze się czujesz? - spytała.

Zapewniłem, że tak, tylko trochę się przeliczyłem z siłami. Przecież zbliżam się do trzydziestki. To miał być żart, ale ona się nie rozchmurzyła.

- Wyglądasz okropnie - powiedziała. - Prawie nie ruszasz lewą stroną ciała. Nie wymachujesz ręką przy biegu. Sądzę, że musisz przestać biegać, póki nie obejrzy cię lekarz.

 

 

Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI
Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003

Pobudka

 

 

NIE BARDZO WIEDZIAŁEM, co się ze mną dzieje. Od tygodnia kręciliśmy plenery do filmu Doktor Hollywood i mieszkałem w hotelu pod Gainesyille na Florydzie. Pastelowe barwy apartamentu każdego ranka trochę mnie drażniły. No, a tego dnia miałem dodatkowo okropnego kaca.

Mimo szczelnie zaciągniętych zasłon do pokoju dostawało się stanowczo za dużo światła. Zacisnąłem powieki i lewą ręką osłoniłem twarz przed blaskiem. Na prawym policzku czułem jakby trzepot skrzydła ćmy - tak mi się wydawało. Otworzyłem oczy, żeby przepędzić gadzinę. Wtedy zauważyłem, że to mój mały palec.

Drżał, dygotał. Od jak dawna? Nie wiem. Ale ze zdumieniem stwierdziłem, że nie mogę powstrzymać tego ruchu.

Dziwne. Może zdrętwiał, bo na nim spałem? Zacisnąłem lewą dłoń w pięść, potem energicznie nią potrząsnąłem. Splotłem palce obu rąk, uniosłem je za głowę i przycisnąłem do poduszki.

Puk, puk, puk. Czułem, jak delikatnie puka mnie w potylicę. Jeśli ten palec chciał na siebie zwrócić uwagę, to mu się udało.

Obejrzałem całą lewą dłoń - kciuk w porządku, trzy następne w porządku, a na końcu ten zwariowany "latający" mały palec.

Może to z powodu kaca albo przez alkohol? Sporo piwa się w życiu wypiło, ale nigdy nie obudziłem się z drgawkami. Może to jest to, co nazywają delirium tremens? Ale kto dostaje delirki w jednym palcu? Cokolwiek to było, nie wyglądało na skutek nadużycia alkoholu.

Stwierdziłem, że gdy chwycę mały palec prawą ręką, niekontrolowane drżenie ustaje. Gdy puszczę, jest nieruchomy przez 4-5 sekund, a potem, niczym nakręcana zabawka, znów budzi się do życia. Ciekawe. Ale zainteresowanie szybko przerodziło się w prawdziwy niepokój.

Poszedłem do łazienki, znalazłem paracetamol i przełknąłem bez popicia dwie tabletki. Utknęły mi w przełyku, więc poczłapałem do kuchni i wyciągnąłem z lodówki piwo imbirowe.

Łażąc z pokoju do pokoju, testowałem skuteczność najróżniejszych metod poskromienia palca. Szczypałem go i szarpałem. Położyłem na szafce nocnej i przygniotłem Biblią. Zaciskałem pięść i trzymałem ją przy piersi. Wszystko z tym samym skutkiem. Palec podporządkowywał się każdej sile, ale 4-5 sekund po ustaniu jej działania zaczynał znowu swoje.

Rany boskie, Mikę, to tylko twój zwariowany palec - mówiłem sobie.

Ale właśnie z tym był problem, bo on był jakby nie mój, ale cudzy. Najwyraźniej został przez coś opętany.

 

 

Przegląd Reader's Digest, sierpień 2003 ; Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI