Nowe życie

 

 

Pod koniec grudnia 1983 roku Emily i ja wzięliśmy cichy ślub w małym wiejskim kościółku. Katie i Aimee były druhnami.

Sprawy układały się tak dobrze, że w czerwcu następnego roku urządziliśmy huczne wesele na świeżym powietrzu, na które zaprosiliśmy wszystkich krewnych i przyjaciół. Oboje właśnie uzyskaliśmy dyplomy, Emily - magisterski z pedagogiki, ja - doktorski.

Osiedliśmy razem w stanie Vermont i tam, w październiku 1985 roku, przyszła na świat Angela Cara. W trakcie porodu okazało się, że trzeba zrobić cesarskie cięcie, pozwolono mi jednak pozostać przy Emily. Co za szczęście! Targany niepokojem, starałem się robić dobrą minę.

Operacji nie mogłem widzieć, ponieważ stół otoczono parawanem, więc tylko trzymałem rękę Emily i pilnie wypatrywałem, czy na twarzach lekarzy nie dostrzegę jakiegoś niepokojącego sygnału. Napięcie przerwał wesoły okrzyk doktora:
- No nareszcie! Śliczna dziewczynka! - Podniósł małą i już po chwili trzymałem ją w ramionach.

W poczekalni 7-letnia już Katie i 10-letnia Aimee nie posiadały się z radości. Chciały koniecznie zobaczyć i potrzymać, nowo narodzoną siostrzyczkę. Pobiegły do sali noworodków, gdzie wkrótce za szybą pojawiła się Angela.

Przypomniałem sobie o rodzinie - obiecałem do nich zadzwonić. Pognałem więc szpitalnym korytarzem do telefonu i nagle, za zakrętem, stanąłem jak wryty.

Uświadomiłem sobie, że jestem w szpitalu w Springfield. Drzwi. Te same połyskujące metalem wahadłowe drzwi, którymi pięć lat temu wchodziłem tu w asyście policji. Te same białe ściany, ta sama wyłożona kafelkami podłoga.

Znajdowałem się w tym samym korytarzu, którym biegłem wtedy - rozdygotany, nieprzytomny z bólu wrak człowieka.

W ułamku sekundy moje życie rozdzieliło się jakby na dwa różne, ustawione pod światło obrazy.

Ja - jakim byłem wtedy, i ja - dziś.

Tym razem pójdę do telefonu nie po to, by urywanymi zdaniami przekazać wieść o tragedii, która dotknęła moich najbliższych, lecz by pochwalić się, że znów zostałem ojcem.

Jaskrawy kontrast tych dwóch obrazów uzmysłowił mi, że najostrzejszy ból utraty ulotnił się gdzieś w ciągu minionych 5 lat i dziś w tym samym korytarzu szpitala w Springfield stoi inny człowiek.

W grudniu 1988 roku urodził się Matthew Christopher DiGiulio. Z tej okazji zrobiliśmy sobie w szpitalu pierwsze rodzinne zdjęcie - Katie, Angela, mama, tata oraz dumna starsza siostra Aimee z nowo narodzonym braciszkiem na rękach - wszyscy w białych kitlach.

W 1989 roku ukazała się moja książka Wdowieństwo - i co potem?, dając mi krótkotrwałą sławę bohatera kilku radiowych i telewizyjnych audycji, zaś kochanej babci DiGiulio - okazję do opowiadania wszystkim członkom rodziny, plus listonoszowi, lekarzowi z przychodni oraz każdemu napotkanemu emerytowi o swoim "sławnym synu".

Jeździmy co jakiś czas na cmentarz, gdzie Katie i ja posadziliśmy stokrotki i leśne fiołki - ulubione kwiaty Chrissie. Na cmentarzu stoją groby. Nadal robią na mnie przemożne wrażenie. Jest w nich pochowana cząstka mnie. Ale zarazem uświadamiają mi, jak bardzo się od nich oddaliłem.

Życie rozpoczęło się od nowa.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

  • /pisane-noc/197-y-od-nowa/968-list-do-chrissie