Dzieci z głuszy

 

 

Kiedy sprowadziliśmy się do rezerwatu, moja córka Karin miała niecałe dwa lata. Jako 5-latka umiała już rozpoznać wszystkie dzikie zwierzęta w parku i większość ptaków. Byliśmy bardzo dumni z naszej bystrej córeczki. Ale czasem zapominaliśmy, że to dość niecodzienna edukacja.

Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy do Johannesburga z wizytą do moich rodziców, zobaczyliśmy pasącą się przy drodze krowę. Karin krzyknęła do ojca, żeby się zatrzymał.
- Co to jest? - spytała zdumiona. - Osioł czy co?

Później, w warsztacie samochodowym, dostrzegliśmy na pobliskim drzewie zwykłego czarnego kota.
- O, jeju! - zawołała oczarowana Karin. - Ale dziwne zwierzę!

Poczułam się bardzo winna i zaraz kupiłam jej książki z obrazkami przedstawiające zwierzęta domowe, żeby nie okazała się taką ignorantką, kiedy pójdzie do szkoły.

Nauczyciele mówili mi, że moje córki pisują niezwykłe wypracowania. Kiedy Hettie dostała temat o spokoju i równowadze w przyrodzie, opisała nasz biwak nad potokiem Tsendze, kiedy to hiena ukradła nam w nocy koc i garnek, a następnego dnia pawiany splądrowały obóz. Zakończyła wypracowanie wnioskiem, że być może w przyrodzie jest piękno i równowaga, ale nie ma w niej zbyt wiele spokoju, a już na pewno porządku i ładu.

Kiedy Sandrze zadano wypracowanie na temat nadciągającej ulewy, napisała, że jej pierwszą oznaką są hipopotamy wychodzące z wody, bo wiedzą, że niebawem rzeka wystąpi z brzegów, a nie chcą utonąć.

Moje córki z pewnością znają busz jak własną kieszeń. Rozumieją zachowania dzikich zwierząt, umieją tropić ślady, rozszyfrowywać zapachy i dźwięki buszu oraz poznawać sygnały ostrzegawcze. Ich zmysły są wyostrzone na otoczenie. Wiedzą, jak unikać niebezpieczeństw.

Martwię się jednak, że za mało boją się buszu. Byłabym spokojniejsza, gdyby trakowały dzikie zwierzęta z większym respektem. Kiedyś, podczas ferii zimowych, Kobus zaprosił córki i mnie na objazd patrolowy do potoku Shipikana. Przyjechaliśmy tam pod wieczór i rozbiliśmy namiot na brzegu suchego strumienia.

Kiedy przygotowywaliśmy kolację przy ognisku, nad buszem wzeszedł księżyc w pełni i skąpał drzewa oraz sawannę w niebieskawej poświacie. Ciszę nocy rozdzierało przejmujące wycie samotnej hieny, a na zachód od obozowiska zaczęły pomrukiwać i porykiwać lwy.

Niebawem, gdzieś na wschodzie odezwało się inne stado lwów. Wkrótce przybrało to formę rywalizacji, bo jedno stado usiłowało zagłuszyć drugie.

Kiedy położyliśmy się spać, konkurs trwał nadal. Kobus i ja spaliśmy w namiocie, a dziewczynki w półciężarówce - Karin w szoferce, dwie starsze córki z tyłu. Kobus rozpostarł tam i przywiązał dla bezpieczeństwa ciężką plandekę, ale Sandra i Hettie uparły się, żeby ją zwinąć, bo chciały podziwiać niebo.

Między 3 a 4 nad ranem dwóm starszym córkom zrobiło się z tyłu wozu za ciasno. Sandra uznała, że ma dosyć. Wzięła swój materac, śpiwór i posłała sobie na ziemi przy ognisku. Zawołałam ją do nas, do namiotu, ale odmówiła. Kiedy Sandra złości się na cały świat - albo na swoją starszą siostrę - musi ochłonąć w samotności.

Byłam za bardzo napięta, żeby znów zasnąć. Lwy buszowały zbyt blisko obozowiska.

Wkrótce potem jeden ryknął tuż obok, wyraźnie słychać było, jak zaczerpnął tchu, zanim wydał głos.

Wyskoczyłam z pościeli, ale zobaczyłam, że mąż już jest na nogach. Wziął strzelbę i powiedział, że siądzie przy ognisku i popilnuje Sandry.

Tuż po wschodzie słońca Kobus wszedł do namiotu i obudził mnie filiżanką kawy. Uśmiechał się. Powiedział, że jeden z psów dobrze się wyspał. Wczołgał się pomału na materac Sandry - najpierw łbem, potem łapami, a wreszcie wlazł cały. Za każdym razem, kiedy trącał Sandrę, ta ustępowała mu potulnie miejsca, aż w końcu wylądowała na twardej ziemi.

Przyszło mi na myśl, że Sandra nie miała nic przeciwko zrobieniu miejsca psu, ale siostrze nie ustąpiłaby na centymetr. Nie przejmowałam się jednak. Tak to jest z siostrami - czasem nie mogą się dogadać, ale jak przyjdzie co do czego, zawsze mogą na sobie polegać.

Przekonałam się o tym podczas pewnego niezapomnianego pikniku.

Jakieś 10 kilometrów od naszego domu nad równinną sawanną porosłą krzewami wznosi się samotne wzgórze pełne głazów. Ze szczytu rozciąga się wspaniały widok na okoliczne równiny i na wielką nieckę trochę na południe. Nie ma ładniejszego miejsca na piknik w leniwe niedzielne popołudnie.

Kilka lat temu nasi przyjaciele z miasta - Louis, Joan i ich troje dzieci - przyjechali do nas na weekend. Postanowiliśmy ich zabrać na nasze ulubione piknikowe miejsce.

Podjechaliśmy półciężarówką do stóp wzgórza. Hettie, wówczas 15-letnia, 13-letnia Sandra i 8-letnia Karin oraz córka naszych przyjaciół Thelma, 6-letnia, zeskoczyły z tyłu ciężarówki i rozpierzchły się po zboczu. Mój mąż i ja wraz z Louisem, Joan i dwoma młodszymi synami podążyliśmy za nimi, tyle że nieco wolniej.

Tamtego dnia Kobus nie zabrał strzelby. Wcale się tym nie przejęłam, bo wiele razy wspinaliśmy się na to wzgórze i spotykaliśmy po drodze tylko miłe zwierzaczki podobne do krótkouchych królików - góralki.

Dziewczynki dotarły na szczyt na długo przed nami. Joan i ja byłyśmy pochłonięte rozmową, gdy wtem Kobus podniósł rękę. To sygnał ostrzegawczy.

Po chwili wszyscy usłyszeliśmy głęboki, niski warkot ze zbocza nad nami. Pomyślałam, że to stoczył się jakiś głaz. Ale ze szczytu dobiegł nas krzyk Sandry:
-Lampart!

Kobus puścił się pędem w stronę dziewcząt, wołając, żeby zbiegły na dół. Rzuciłam się za nim bez zastanowienia. Chciałam tylko za wszelką cenę być przy dziewczynkach przed lampartem.

Znów rozległ się gardłowy charkot i mimo grozy chwili zaświtała mi w głowie myśl, że to nie lampart, ale rozjuszony lew.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/954-spotkanie-oko-w-oko
  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/952-poar-lasu