Mozart w Mahlangeni

 

 

Kobus, jako jeden z 22 strażników Parku Narodowego Krugera, odpowiadał za ochronę rezerwatu przed niszczącym działaniem sił przyrody i człowieka. Musiał bronić parku przed takimi wrogami, jak susza, choroby, pożary, powodzie i kłusownicy. Często wyjeżdżał na wiele dni, a nawet tygodni. Kiedy dziewczynki były w szkole, sporo czasu spędzałam sama.

Stwierdziłam, że prowadzenie domu w głuszy wymaga nie lada pomysłowości i zacięcia.

Nie byłam w tym dobra. Żony innych strażników radziły sobie lepiej. Tworzyły ogrody jak z bajki, rzeźbiły, tkały, robiły kołdry i szyły. Przygotowywały przetwory, dżemy i galaretki z najrozmaitszych dzikich owoców jadalnych, i miały pełne spiżarnie domowych pyszności.

Ja też oczywiście uprawiam ogród, piekę i szyję, ale bez tego kunsztu. Nie miałam jednak wyboru. Do miasta dotrzeć trudno, łatwiej już wytwarzać własne jedzenie i ubrania.

Ale wymagało to sporo wytrwałości. Na przykład mnóstwo energii kosztowało mnie odstraszanie krzykiem pawianów i innych małp pustoszących mój warzywnik, a musiałam też strzec swoich kurek, żeby nie zjadły ich orły, dzikie koty, cywety lub pytony. Ponieważ kury niosły się po całym ogrodzie, sporo czasu zabierało mi szukanie jajek.

Podobnie jak inne żony nauczyłam się sama rozwiązywać problemy pod nieobecność męża. Nie chodzi tylko o drobne kłopoty domowe, na przykład brak prądu, lecz również sprawy związane z osadą dla personelu - wypadki, choroby, spory międzyludzkie, a także naszą częścią parku - pożary buszu, powodzie i uchodźcy z sąsiedniego Mozambiku.

Do samotności trzeba było przywyknąć, ale właściwie rzadko miałam czas, żeby czuć się samotna. Towarzystwa dotrzymywały mi dwa psy, a później konie i kury, oraz rodzina wiewiórek i wiele dzikich ptaków zamieszkujących nasz ogród.

No i był stary Filemoni, nasz dozorca. Zawsze się gdzieś krzątał - albo podlewał warzywnik, albo łowił ryby nad rzeką. Jeżeli bardzo pragnęłam towarzystwa, zawsze mogłam się przejść do osady dla personelu na brzegu potoku Shibyeni.

Najczęściej czytałam i słuchałam muzyki. Poza tym, jak wszyscy samotnicy z prawdziwego zdarzenia, prowadziłam pamiętnik i mówiłam do siebie. A czasem goście wprowadzali miłą odmianę.

Pewnego razu byłam sama w domu. Cały ranek pracowałam w ogrodzie i słuchałam muzyki. Nastawiłam adapter w domu na pełen regulator, żeby piękne dźwięki symfonii Mozarta wypełniły cały ogród. Nieoczekiwanie od tyłu domu nadjechał nieznany samochód. Wysiadł z niego młody człowiek. Zgubił drogę.

Przedstawił się nieśmiało i wyjaśnił, że prowadzi badania do pracy naukowej na temat inżynierii ekologicznej. Dostał zgodę na wyprawę do tamy Shimuwini na Letabie.
- Ale chyba zabłądziłem - dodał stropiony.
- Owszem - odparłam. - Chodźmy do gabinetu męża. Jest tam duża mapa okolicy. Pokażę panu, jak dojechać do Shimuwini.

Ale młody człowiek nie ruszał się z miejsca, najwyraźniej urzeczony muzyką.
- To jest Czterdziesta Symfonia Mozarta - powiedział ze zdumieniem.

Kiedy przyniosłam kawę, zastałam go siedzącego na huśtawce, to znaczy połówce opony samochodowej zawieszonej na drągu między dwoma drzewami.

Razem wysłuchaliśmy koncertu. Ciepłe, soczyste dźwięki wypełniły ogród i niosły się przez rzekę, w której nawet hipopotamy wydawały się zahipnotyzowane. Z nieba spadł rybołów, a gdy szybował z wdziękiem nad wodą, jego wołania wibrowały echem w wypełnionej muzyką okolicy.

Kiedy umilkły ostatnie tony, młody człowiek, patrząc w dno pustego kubka po kawie, powiedział cicho, że u niego w Pretorii, ten koncert nie brzmiał tak samo. Potem odjechał.

Jakiś miesiąc później dostałam pocztą taśmę z nagraniem Mozarta. Potem mniej więcej co dwa miesiące przychodziła jedna taśma z Mozartem. Po znaczkach poznawałam, że to przesyłka z Pretorii. Nietrudno było zgadnąć, kto jest nadawcą.

Nigdy nie czułam się samotna. Ale Mozart nadal rozbrzmiewa w Mahlangeni.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/952-poar-lasu
  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/950-uwaga-na-sonie