Szczerze przepraszam

 

 

Mniej więcej w tym samym czasie grupa wyczerpanych i przemoczonych poszukiwaczy wyłaniała się z mokrego lasu niecałe 5 kilometrów od niego. 70-osobowa grupa złożona z przyjaciół, członków rodziny i nieznajomych szła w deszczu przez las od sobotniego świtu. Strzelali w powietrze, krzyczeli, trąbili klaksonami, znaczyli swoją drogę, żeby potem móc trafić z powrotem. Ani śladu Johnsona.

Gdy grupa poszukiwaczy wyszła z lasu, temperatura spadała, a deszcz przeszedł w grad. Zaginiony nie miał szans na przeżycie najbliższej nocy.

Johnson gwałtownie obudził się w niedzielny poranek. Leżał na gołej ziemi, tam gdzie wczoraj upadł. Po raz pierwszy od początku tułaczki po lesie zaświeciło słońce.

Doszedł do wniosku, że do tej pory nie postępował zbyt rozsądnie. Powinien był nie ruszać się z miejsca i czekać aż znajdą go inni. A on udawał chojraka, tracąc orientację i rozum, aż ostatniej nocy znalazł się na granicy obłędu. Albo się zmusi do jasnego myślenia, albo umrze.

Z trudem stanął na nogach. Zorientował się, że do tej pory chodził tylko w kółko. Omijając przeszkody, zmieniał kierunek, ale nie posuwał się do wyjścia.

Musiał zwolnić tempo i upewnić się, że idzie w linii prostej. Odpoczywać i pić wodę w regularnych odstępach czasu, a także przygotować się do nocy długo przed zapadnięciem ciemności. A jeśli nie uda się dzisiaj - przyrzekł sobie - uda się jutro. Albo pojutrze.

Po raz pierwszy mógł orientować się według słońca. Wypatrzył wyniosłe drzewo i poszedł w jego kierunku. Potem następne.

Gdy po południu cienie zaczęły się wydłużać, wprowadził w życie kolejną część swojego planu -- zawczasu rozpoczął przygotowania do zimnej nocy. Scyzorykiem naciął dziesiątki miękkich gałązek. Część rozpostarł na porośniętej mchem ziemi, by powstał prowizoryczny materac, resztę potraktował jako kołdrę. Gałązki stanowiły wątpliwą ochronę przed zimnem i całymi chmarami komarów. Gorzej, że nie mógł w żaden sposób odpędzić przerażających wizji, które pojawiały się nieustannie.

Przymknął oczy. Zasnął rozedrgany, ale już po chwili obudziła go dudniąca burza. Zdezorientowany i wiedziony poczuciem winy zaczął się modlić: Cokolwiek złego uczyniłem... szczerze przepraszam.

Świtem przywitało go przyjazne słonko, ale prócz tego nie miał powodów do radości. Bolały go kolana, miał poranione usta, stopy były jak kloce drewna, komary nie dawały spokoju. Wysilił resztki woli, by ruszyć się z miejsca.

Wystrugał z cedrowej gałęzi kijek do podpierania, odwrócił się ku promieniom słońca i ruszył w drogę. Kiedy dostrzegł lilie wodne, pierwszy raz pomyślał o jedzeniu. Cienkie białe łodyżki były chrupiące i smakowały jak dymka, ale nie były specjalnie pożywne.

I wtedy usłyszał dochodzący z daleka donośny warkot. Helikopter! Wybiegł na małą polankę i dostrzegł odlatujący śmigłowiec. Wiedział, że nikt z góry na pewno go nie zauważył.

Jeszcze tu wrócą. Trzeba coś zrobić! Zdjął zszarganą koszulę i powiesił na wierzchołku niskiego drzewa. Łudził się, że dostrzegą znak. Ale warkot ucichł. Helikopter odleciał.

Przygnębiony przygotował się do czwartej samotnej nocy, którą znów nawiedziły koszmary. Po niej nastąpiła jeszcze jedna. Potem kolejna. I jeszcze dwie. Nadeszła sobota.

Przeżył 8 nocy nękany niedolą i przerażającymi koszmarami.





 



Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: Michał Ignar

  • /pisane-noc/194-koszmary-w-lenej-gstwinie/941-koniec-koszmarow
  • /pisane-noc/194-koszmary-w-lenej-gstwinie/939-promyk-nadziei