Zwycięstwo

 

 

Wracasz do zdrowia - oznajmiła Joan podczas którejś sesji.
- Wiem - sama to czułam.

Mogłam robić coraz więcej i znałam granice swoich możliwości.

Idąc tego październikowego ranka na zajęcia, poczułam miły, rześki zapach - zapach jesieni. Ulica tętniła życiem. Dałam się wciągnąć w ten rytm zaprzątniętych czymś ludzi, którzy wylewali się z autobusów i z metra, sunęli falą po chodniku.

Szłam rozbawiona otaczającym mnie tłumem. Wlepiałam wzrok we wszystko dokoła. Nie zwracając uwagi na tabliczki z nazwami ulic, pokonałam całą trasę bezbłędnie i bez momentów wahań.

Joan obiecywała, że zdobywane teraz przeze mnie umiejętności wsiąkną we mnie tak głęboko, że nie będę musiała skupiać się na "procedurach". Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. To był mój cel. Notatnik robił się coraz grubszy. Stanowił "pamięć dodatkową", pomagał gromadzić i czerpać informacje. Czułam się wydajna i skuteczna.

Joan poprosiła mnie o przygotowanie dla kolegów z grupy trzech półgodzinnych prelekcji o urazach głowy. Byłam podekscytowana. Wiedziałam, że te wykłady pomogą mi stwierdzić, czy mogę uczyć studentów medycyny.

Po pierwszej prelekcji zobaczyłam zdumione twarze. Padło niewiele pytań, bo mówiłam zbyt fachowym językiem i chciałam przekazać za dużo informacji. Ale wykład spodobał się wszystkim. Odniosłam sukces.

Przez następne tygodnie zauważałam, że zdobywam sporo nowych umiejętności oraz odnoszę coraz więcej drobnych sukcesów. Po raz pierwszy zaczęłam doceniać pojawiające się zalążki mojej nowej osobowości. Widziałam też wartość tego, czego dokonałam.

Siłą woli opanowywałam emocje, gdy robiłam błędy albo ponosiłam klęski - faktyczne lub urojone. Zaczęłam cenić poczucie humoru, tolerancję wobec siebie i postawę c'est la vie, której uczyli instruktorzy.

Zapisywałam porażki w notatniku, potem je analizowałam i wymyślałam sposoby ich unikania.

Kiedyś zeszłam do sutereny, żeby zrobić pranie i przez pomyłkę wrzuciłam je do zsypu na śmieci. Gospodarz domu miał osłupiałą minę, ale i tak śmiałam się wraz z nim, kiedy wygrzebywaliśmy naprawdę teraz uświnione ciuchy.

Czasem nawet dobre sposoby zawodziły w starciu z nieprzewidywalną dynamiczną rzeczywistością. To były chwile prawdziwej próby. Przeżyłam taką, szykując się do wyjazdu do Bostonu. Chciałam odwiedzić przyjaciółkę, więc w czwartek po południu wybiegłam z zajęć. Z walizką w jednej ręce i prezentem dla koleżanki w drugiej udało mi się, mimo deszczu, od razu złapać taksówkę. To dobry znak - pomyślałam.
- Proszę na stację Penn - powiedziałam, sadowiąc się w taksówce.

Źle mi wyszły plany tego dnia, nie zdążyłam zjeść śniadania ani obiadu. Czułam, że brzuch przyrasta mi do krzyża, jakby powiedziała moja babcia. Ale nie zapomniałam prezentu, no i wiedziałam, że jeśli przyjadę wcześnie na stację, to zdążę kupić kanapkę. Czułam, że wszystko dobrze mi idzie.

Taksówka jechała już kilka minut. Sięgnęłam do kieszeni i znalazłam czek, kartę kredytową oraz monety - 2,87 dolara. Zerknęłam na licznik. Wskazywał 2 dolary. Niemożliwe. A sądziłam, że już umiem zapobiegać takim wpadkom.
-- Przepraszam, czy przyjmuje pan czeki albo karty kredytowe?
- Żartuje pani?
- W takim razie proszę się zatrzymać. Chcę wysiąść.
- Przecież do dworca jeszcze daleko.
- Wiem, ale postanowiłam się przejść.

Wzruszył ramionami. Chyba nic nie zdziwi nowojorskiego taksówkarza. Dałam mu 2,5 dolara i wysiadłam z walącym sercem na deszcz.

Postanowiłam zdążyć na pociąg o 4. Dosłownie na chwilę przed odjazdem - mokra i głodna - zajęłam ostatnie wolne miejsce.

Miałam czas na analizę. Wysiadłam z taksówki bez "potopu", dotarłam w porę na stację, znalazłam kasę, kupiłam na kartę kredytową właściwy bilet i wsiadłam do dobrego pociągu. No i nie zgubiłam prezentu. Jeszcze kilka miesięcy temu nawet jedno z tych zadań by mnie sparaliżowało. I wtedy do mnie dotarło.

Wygrałam. WYGRAŁAM.

Zanim pomyślałam, co robię, wydałam głośny okrzyk radości.


W maju 1990 ROKU zakończyłam terapię i wróciłam do Detroit. Mój neurolog załatwił mi pracę wolontariuszki przy badaniu leków dla pacjentów z chorobą Alzheimera. Najbardziej odpowiadało mi to, że większość czasu miałam spędzać z pacjentami i ich rodzinami. Nie mogłam marzyć o czymś ciekawszym lub lepszym dla mojego samopoczucia.

Kiedy rozpoczęłam tę pracę, uświadomiłam sobie, że mam do zaoferowania coś szczególnego. Rozumiałam potrzeby i kłopoty chorych na Alzheimera. To pogłębiało więź z nimi oraz ich zaufanie do terapii.

Poczyniłam takie postępy, że zaczęłam - również jako wolontariuszka - uczyć studentów pierwszego roku medycyny na Uniwersytecie Michigan.

Obecnie, 9 lat po wypadku, mam tytuł profesora medycyny. Do pracy jeżdżę autem dwa razy w tygodniu po 160 kilometrów, sypiam wtedy w biurze. Chociaż nadal pracuję bez wynagrodzenia, kocham tę robotę, podobnie jak wykłady na temat urazów mózgu, które wygłaszam w całym kraju.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że uraz głowy okazał się największym wyzwaniem - a pokonanie go największym osiągnięciem. Cały czas udoskonalam sposoby i umiejętności nabyte w ośrodku rehabilitacji. Nie jest mi łatwo.

Pogodzenie się z własnymi częstymi błędami wymaga od każdego człowieka dyscypliny, wiecznego powtarzania tych samych czynności oraz psychicznej wytrzymałości. Na szczęście cierpliwości też można się nauczyć.

Ośrodek rehabilitacji pomógł mi przejść przez czas nierealnych nadziei tak, by nie sparaliżował mnie żal, lecz bym mogła stworzyć sobie nowe, możliwe do spełnienia marzenia.

Kobieta, którą byłam, umarła w 1988 roku. Zawsze będzie mi jej brakowało, ale dojrzałam w inny, satysfakcjonujący sposób i zbudowałam sobie szczęśliwe życie.

To nowe życie jest naprawdę moje, a ja gorliwie staram się dowiedzieć, co Bóg chciałby, żebym z nim zrobiła.
- To bardzo nędzny rodzaj pamięci, działa tylko w przeszłość - napisał Lewis Carroll.

Ma rację. Zdobyłam pamięć przyszłości - swoje marzenia - a wraz z nimi przyszłość.


 


Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

  • /pisane-noc/157-dzie-w-ktorym-straciam-siebie/675-powrot