Jeden dzień życia

 

 

Wyniki badań zaniepokoiły doktor Shatz. Obejrzał mnie więc neuropsycholog, który po kilku testach stwierdził, że wymagam intensywnej rehabilitacji. Doradził mi Ośrodek Rehabilitacji Urazów Głowy w klinice Uniwersytetu Nowojorskiego.

Otrzymałam skierowanie na dwutygodniową obserwację i w styczniu 1989 roku wyjechałam z Detroit do Nowego Jorku. Moja koleżanka jeszcze z koledżu, Lori zaproponowała mi gościnę u siebie.

Świetnie znałam to miasto, ale nie mogłam się pozbierać. Każdy dzień wyglądał mniej więcej tak samo -rano budził mnie ryk muzyki z radia. Leżałam bez ruchu, w pełni rozbudzona i przeczesywałam wzrokiem pokój, usiłując znaleźć jakiś znajomy szczegół. Na próżno. Zwabiona do okna zgiełkiem ulicy i wzdętymi zasłonami, spoglądałam w dół. 43 piętra niżej pędziły małe postaci, małe samochodziki sunęły powoli w porannej godzinie szczytu.
- Manhattan. Jestem na Manhattanie - powtarzałam sobie.

Kartki na pomocniku przy kanapie podpowiadały mi, jak trafić do ośrodka rehabilitacji na 24 Ulicę, a na górze widniało przypomnienie wypisane wielkimi drukowanymi literami: "BĄDŹ TAM O 9.45!!!". Patrzyłam na zegar. Powinnam zacząć się szykować. Dochodziła 6.30.
- Masz klucze? Na pewno sobie poradzisz? Masz pieniądze? Trafisz? Czy zapisałaś numer mojego telefonu? - pytała Lori przed wyjściem do pracy.
- Wszystko mam. Wszystko zapisałam - odpowiadałam.

Lori wychodziła, a ja stawiałam walizkę przy łóżku. Otwierałam. Na wierzchu leżały równo ułożone bluzki. Wkładałam jedną. Potem przerwa.

Nie, najpierw muszę wziąć prysznic. Pójdę do łazienki, zdejmę bluzkę, wejdę pod prysznic. Cholera. Nie ma szamponu. Wychodzę ociekając wodą, wracam do salonu. Nie ma walizki. Co tam, wezmę szampon Lori. Wracam pod prysznic.

Po wyjściu z łazienki dostrzegam walizkę, wystaje spod łóżka. Otwieram ją i wkładam drugą bluzkę, bieliznę, pończochy, buty. Potem wyjmuję spodnie i wciągam je na siłę przez buty.

Ubierając się, wciąż zerkam do notatek na pomocniku, żeby sobie przypomnieć, po co tu jestem w tym dziwnym mieszkaniu, w tym dziwnym mieście.

Kartki, które pisała Lori, przypominały mi, że mam zjeść obwarzanek i wypić sok pomarańczowy. Szłam do kuchenki, smarowałam obwarzanek masłem, nalewałam sok. Zadowolona, że zrobiłam wszystko, jak należy zamykałam drzwi i wychodziłam.

Zostawiałam sobie prawie dwie godziny na pokonanie 3 kilometrów do centrum. Już wiedziałam, że czas ucieka mi niepostrzeżenie.

Wychodziłam na dwór. Przeraźliwie zimny wiatr szczypał w oczy. Drżałam i stawiałam kołnierz. Głowę miałam lodowatą. Pewnie nie wysuszyłam włosów. Jest za późno. Muszę to sobie zapisać na jutro.

Na przystanku autobusowym sięgam po portmonetkę. Nie mam monet do automatu. Co robić? Paraliżowały mnie ziąb i bezradność.

Uspokajałam się, znajdowałam rozwiązanie - wrócę do mieszkania po drobne. W "dawnych czasach" złapałabym taksówkę, rozmieniła banknot albo poszła piechotą. Teraz jednak takie rozwiązania nie przychodziły mi do głowy.

Wracam do mieszkania i w lustrze widzę zmierzwioną szopę loków. Zapomniałam się uczesać. Potem zauważałam, że włożyłam tylko jeden kolczyk. Znajdowałam drugi i wychodziłam pewniejsza siebie. Ale nie wzięłam pieniędzy.

Wracam znowu do mieszkania. Wreszcie wsiadam do autobusu. Przeglądam notatki. Czuję ściskanie w żołądku. Po "prysznic i ubranie" jest "obwarzanek i sok". Pewno nie zjadłam obwarzanka.

Ale nie wracam po obwarzanek. Ruszam szybko. Muszę się spieszyć.

Czerwona, spocona i zła docieram do budynku przy 24 Ulicy. Przedzieram się do wind. Zziajana wysiadam na ósmym piętrze, otwieram pchnięciem drzwi z napisem Ośrodek Rehabilitacji. Patrzę z ponurą satysfakcją na zegarek - zdążyłam.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

  • /pisane-noc/157-dzie-w-ktorym-straciam-siebie/671-dobra-i-za-wiadomo
  • /pisane-noc/157-dzie-w-ktorym-straciam-siebie/669-fatalny-bd