Pięć słów

 

 

RICK STAFFORD: O dzieciach zacząłem myśleć po wypadku autobusowym. Po godzinie jazdy z Cincinnati szosą I-71 w Carrollton mija się znak: "Miejsce katastrofy". W 1988 roku w kraksie szkolnego autobusu zginęło tu 24 dzieci.

Przejeżdżając obok, odmawiam modlitwę za nie i ich rodziny. Robię to zawsze, gdy wyjeżdżam z Cincinnati do klientów w Louisville - moja firma zajmuje się handlem samochodami.

Tego ranka pocałowałem śpiącą żonę i wyszedłem z domu około siódmej. Diana zaczynała zajęcia dopiero około dziesiątej.


Skończenie studiów było spełnienieniem jej marzeń. Cieszyłem się, że jest szczęśliwa i że robi to, co zawsze chciała, szczególnie po tych ciężkich latach, które na szczęście mieliśmy za sobą. Czasami podczas jazdy słucham muzyki. Jednak tym razem włączyłem radio na stację NPR. Akurat nadawano reportaż z Rosji o projektach ograniczenia zagranicznych adopcji. W tle głosu dziennikarki słychać było szczebiot małego chłopca.

Nie miałem pojęcia, co on mówi, ale zahipnotyzował mnie jego głos, więc nastawiłem radio nieco głośniej. Reporterka mówiła, że chłopiec jest wesoły i inteligentny. Choć urodził się ze zdeformowanymi kończynami, żartuje z opiekunkami w sierocińcu i rozwesela je, gdy są smutne.

Pamiętam, że uśmiechałem się, wyobrażając sobie gadatliwego malca podnoszącego na duchu wychowawczynie. Reporterka wspomniała, że chłopiec powinien być w placówce dla starszych dzieci, ale personel robi wszystko, by go nie przeniesiono.

Wtedy chłopiec zaczął śpiewać rosyjską piosenkę. Uwielbiam muzykę, a w jego czystym wysokim głosie usłyszałem prawdziwą moc. Chyba też trochę smutku.

Szkoda tego dzieciaka! - pomyślałem. Coś mnie ścisnęło za serce.

O adopcji nie rozmawialiśmy z Dianą już od paru lat. Przeszliśmy prawdziwe piekło starając się o dzieci. Po latach nieudanych prób i starań zaakceptowaliśmy fakt, że nasze małżeństwo pozostanie bezdzietne.

Sięgnąłem po telefon komórkowy, by zadzwonić do stacji NPR w Waszyngtonie, której numer podawali zainteresowanym tą sprawą. Co mi szkodzi zamówić taśmę z nagraniem audycji?

Wybierałem numer, gdy nagle zaświtało mi w głowie: to nasze dziecko.

Bateria w telefonie się wyczerpała, wiec pół godziny później zatrzymałem się przy automacie. Przez ten krótki czas porzuciłem pomysł, by pomagać w znalezieniu nowej rodziny dla chłopca. To my go adoptujemy. Dzwoniąc do domu, wstrzymałem oddech. W ciągu kilku sekund, nim uzyskałem połączenie, uświadomiłem sobie, że Diana uzna mnie za wariata. Gorączkowo myślałem, co powiedzieć, by zabrzmiało sensownie.

Podniosła słuchawkę po trzecim lub czwartym dzwonku.
- Co słychać?
- Kochanie, właśnie usłyszałem w radiu głos naszego syna.

Po drugiej stronie zapadła cisza.
- O czym ty mówisz? - spytała po długiej chwili milczenia.

Starałem się wyjaśnić najlepiej, jak umiałem.
- Jak sądzisz, może tylko dowiemy się czegoś więcej o tym malcu? - zaproponowałem .

Musiało to brzmieć jakbym postradał zmysły, ale nie wpadła w panikę.
- Jasne, spróbujmy się czegoś dowiedzieć - rzekła.

Żadne z nas nie miało pojęcia, jak bardzo te pięć słów zmieni nasze zycie.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

List w butelce

 

 

LISTOPADOWYM RANKIEM 1994 roku Brook Gladstone, korespondentka amerykańskiej publicznej sieci radiowej NPR, jechała do miasta Włodzimierz, jakieś 200 km na zachód od Moskwy. Miała tam przeprowadzić wywiad z kierownictwem sierocińca na temat prawa adopcyjnego w Rosji. Najpierw spotkała się z dyrektorką.

Doktor Sonia Basłowiak i wychowawczynie oprowadzały reporterkę po zatłoczonych pokoikach.
- Musi pani koniecznie poznać Wowę - wciąż powtarzały.

Było już popołudnie. Dzieci właśnie budziły się z drzemki. W sali stało kilkanaście łóżeczek, każde z identyczną, wytartą różową narzutą. W łóżku w najdalszym rogu siedział chłopczyk, o którym jej opowiadały - Władimir. Wowa, jak go zdrobniale nazywały, czekał, by ktoś go zabrał.

Wyglądał na czterolatka, ale doktor Basłowiak zapewniła, że ma 7 lat. Spod sterczących kosmyków jasnych włosów spoglądały piwne oczy. Słodkie usta amorka kontrastowały z wyrazistymi rysami twarzy.

Jednak uwagę przyciągało przede wszystkim jego ciało. Ręce sterczały do przodu,łokcie miał sztywne. Dłonie wykrzywione w nadgarstkach tak mocno, że nieomal płasko leżały na przedramionach. Palcami poruszał jak kleszczami. Kolana też miał sztywne, a stopy tak mocno podwinięte do dołu, że kiedy go stawiano, opierał się o ziemię grzbietami stóp, a nie podeszwami.

Jego sztywne i wykręcone stawy to wynik rzadkiej, wrodzonej choroby. Reporterka usłyszała, że dotknięte nią osoby mogą poruszać się w bardzo ograniczonym zakresie lub wcale.

Doktor Basłowiak powiedziała jej, że już dwa lata temu, kiedy Wowa skończył 5 lat, powinna go przenieść do sierocińca dla starszych dzieci, ale było to ponad jej siły. Bała się, że nikt nie poświęci mu tam tyle uwagi, a poza tym wszyscy tu bardzo się do chłopca przywiązali.

Dlaczego? Brook Gladstone zrozumiała to kilka godzin później.

Długim korytarzem doszła do pokoju zabaw, gdzie na podłodze bawiło się kilkoro dzieci, w tym Wowa. Usiadła przy nich, a obok postawiła magnetofon. Wowa zobaczył mikrofon i natychmiast zaczął czołgać się w kierunku reporterki. Pełzał jak foka, podciągał się na przedramionach i wyrzucał biodra do przodu, by pociągnąć nogi i stopy. Cały czas szczebiotał po rosyjsku.

- Jak masz na imię? Jak to podłączysz? Czy mogę coś powiedzieć do mikrofonu? Mogę zaśpiewać? - zasypywał ją pytaniami. Po chwili siedział jej na kolanach, jakby od dawna się znali.

Bawili się, a on powtarzał, że chce zaśpiewać. Reporterka pokazała mu, jak włączyć mikrofon i Wowa słodkim głosikiem zaśpiewał piosenkę, którą nauczyły go opiekunki: "Nie wie nikt, czemu jest mi tak wesoło dziś". Kiedy Brook Gladstone zaczęła zbierać się do wyjazdu, Wowa spytał:
- Kiedy znów przyjdziesz?

Wyjaśniła mu, że już tu nie wróci. Światło w oczach chłopca zgasło, jakby wszedł w cień. Tylko po zaciśniętych wargach było widać, że walczy, by się nie rozpłakać.

Wieczorem dziennikarka opowiadała mężowi o Wowie, o jego inteligencji i silnej woli. Sama była zdziwiona, jak nią poruszył i czuła, że coś powinna dla niego zrobić. Jej reportaż miał pokazać, jaki wpływ mają polityczne zmiany w Rosji na adopcje dzieci za granicę. Kiedy jednak usiadła do komputera, by spisać nagrany materiał, pomyślała, że warto spróbować zrobić także coś innego - poszuka domu dla Wowy. Da ogłoszenie w jego sprawie.

Postanowiła wykorzystać nagranie piosenki chłopczyka. To było tylko tło, ale pozwoliła zabrzmieć mu przez kilka sekund, zanim wchodził jej głos z informacją, że personel rosyjskiego sierocińca marzy o zagranicznej wróżce dla tego malca.

Wyobraziła sobie, że reportaż jest listem w butelce, którą wrzuca w morze radiosłuchaczy.

30 grudnia 1994 roku, miesiąc po wyemitowaniu reportażu, siedziała w swoim biurze, gdy pocztą elektroniczną nadeszła wiadomość z USA od jednego z redaktorów NPR.

"Ktoś chce adoptować chłopca z twojej audycji".

Była jak ogłuszona. Ktoś wyłowił butelkę.




Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000

  • 1
  • 2