Cuda się zdarzają

 

 

Żonie wystarczyło jedno: fotografia uśmiechniętego malca z rozczochraną czupryną siedzącego w wózku inwalidzkim z pluszowym misiem w objęciach. Z raportu wyczytaliśmy, że chłopiec ma artrogrypozę, czyli wrodzoną sztywność stawów, proces zwyrodnieniowy rozpoczął się jeszcze w okresie płodowym.

Przecież od poczatku wiedzieliśmy, że jest chory.

Najwyraźniej wiele małżeństw w podobnej sytuacji boryka się z trudnościami finansowymi, bo w pakiecie z Kołyski Nadziei znaleźliśmy wskazówki, jak zbierać pieniądze oraz przykładowe listy do sponsorów.

Wkrótce po otrzymaniu przesyłki z dokumentami Wowy rozmawiałem ze swoim przyjacielem Johnem Quigleyem o szukaniu sponsorów. John, facet z długimi włosami związanymi w kucyk, wyglądał raczej na członka zespołu rockowego niż człowieka interesu.

Zaproponował, bym wziął udział w popołudniowej audycji radiowej Gary'ego Burbanka. Nim zdążyłem coś powiedzieć, John już z nim rozmawiał i ustalił datę. Na antenie przez 2 minuty mówiłem o Wowie, jego chorobie i o tym, jak chcemy mu pomóc.

Wkrótce zaczęty przychodzić kartki, listy i czeki od radiosłuchaczy, którzy usłyszeli mój apel. Dziesiątki ludzi przesłały pieniądze na jego adopcję.

John pomógł nam raz jeszcze. Skontaktował nas z Davidem Weckerem, felietonistą w dzienniku Post ukazującym się w Cincinnati. Wecker odwiedził nas w domu. Opowiedzieliśmy mu o Wowie, odegrałem mu z taśmy piosenkę, którą śpiewał chłopiec i pokazałem jego zdjęcia.

Po felietonie, który ukazał się w Post 11 marca 1995 roku, napłynęły kolejne datki. Organizacja Easter Seals niedrogo wypożyczyła nam na wyjazd wózek inwalidzki dla chłopca. Napisałem do prezesa Linii Lotniczych Delta i przyznał nam zniżkę na bilety do Moskwy. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy świadkami jednego cudu za drugim.

W połowie kwietnia byliśmy prawie gotowi do wyjazdu. Dokumenty były zgromadzone, zrobiliśmy też album ze zdjęciami nas obojga, naszego domu i oczekującego na Wowę pokoju.

Gdy Diana włożyła ostatnią fotografię do foliowej kieszonki, uścisnąłem ją.
- Chyba naprawdę nam się udało.
- Tak, to cud - potwierdziła.

Termin wyjazdu się zbliżał, a nam wciąż brakowało 4-5 tysięcy dolarów, by móc przywieźć Wowę do domu. Prosiłem moją firmę o wsparcie finansowe, ale usłyszałem, że nie mają funduszu na adopcję.

Wkrótce potem wyjechałem służbowo do Kalifornii. Byłem w nie najlepszym nastroju.

Podczas wieczornego przyjęcia na plaży rozmawiałem z wiceprezeską mojego regionalnego oddziału Trish Klosterman i jej dwoma szefami. Towarzyska konwersacja na moment ucichła i wtedy Trish rzuciła pytające spojrzenie swym przełożonym.
- Mogę mu już powiedzieć? Obaj skinęli potakująco.
- Rozmawiałam z panem Ryanem. Obiecał 5 tysięcy dolarów z własnej kieszeni na adopcję chłopca - oznajmiła z uśmiechem.

Zaniemówiłem. Trish, w tajemnicy przede mną, zwróciła się do naczelnego dyrektora naszej firmy Patricka Ryana. Nigdy nie spotkałem go osobiście. Nikomu też nie mówiłem, jakiej sumy mi brakuje. I nagle dostałem właśnie 5 tysięcy dolarów.

Cuda się zdarzają.




 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000

  • /pisane-noc/155-piosenka-wowy/650-to-nie-sen
  • /pisane-noc/155-piosenka-wowy/648-jest-liczny