Natia

 

 

W ciągu następnych dwóch tygodni z przerażonego chłopca zmienił się w małego mężczyznę stojącego mocno na ziemi. Opierając się na balkoniku, przesuwał sztywną nogę kilkanaście centymetrów do przodu, potem drugą, jak ołowiany żołnierzyk.

Patrzyliśmy na niego i godziliśmy się z bolesną prawdą. Ze względu na sztywne stawy kolanowe i łokciowe Wowa spędzi większość życia w inwalidzkim wózku. Zawsze ktoś będzie musiał mu pomóc włożyć długopis w dłoń, by mógł pisać, pokroić na talerzu mięso i go ubrać.

Mimo to byliśmy z Dianą ogromnie dumni z synka. W ciągu tych dwóch lat, które Wowa spędził z nami, bezustannie stawiał czoło cierpieniu i strachowi. Zdobył ogromną nagrodę - możliwość poruszania się, choć tak daleką od doskonałości. Brakowało mu tylko jednego.

Przed operacją wciąż mówił o jeździe na rowerze. Sztywne stawy kolanowe nigdy mu na to nie pozwolą. Jednak Wowa wciąż marzył o rowerze.

Zasięgnąłem języka i dowiedziałem się, że istnieją rowerki napędzane rękami. Produkuje się je dla konkretnego klienta, więc są bardzo drogie.

Mielibyśmy nie dać Wowie czegoś, co ułatwiłoby mu poruszanie się? O nie! Zacisnęliśmy więc zęby i po raz kolejny zadłużyliśmy się po uszy.

Zanim przysłano nam rowerek, Wowa miał już kask. Nauka jazdy zabrała trochę czasu, ale wkrótce radził sobie doskonale. Widok jego uśmiechu od ucha do ucha, gdy robił kółka po podwórzu, a potem wyjeżdżał na chodnik, wynagradzał nam wszystko. Nareszcie miał to, o czym zawsze marzył: mamę, tatę, możliwość chodzenia i
rower.

Od czasu do czasu prosił o braciszka lub siostrzyczkę. Jak gdyby w odpowiedzi na jego modlitwy pewnego dnia dostaliśmy list od organizacji adopcyjnej Kołyska Nadziei.

Znaleźliśmy w nim zdjęcie uroczej, ciemnowłosej dziewczynki, nieco młodszej od Wowy. Miała na imię Natia i urodziła się ze zdeformowanymi rękami i stopami.

Postanowiliśmy ją adoptować. Zamieszkała u nas w styczniu 1997 roku. Choć Natia cierpi na inną chorobę niż Wowa, lekarze z organizacji Shrinerów zaproponowali nam identyczną terapię. Córeczka przeszła już pierwsze operacje i - odpukać- czuje się doskonale.

Natia i Wowa wciąż się razem bawią. Od czasu do czasu kłócą - jak to brat z siostrą - ale szybko się godzą.

Nadal uwielbiam słuchać śpiewu Wowy, to jedna z rzeczy, które się nie zmieniły. Codziennie przed położeniem dzieci spać śpiewamy z nimi.

Niestety, nasz syn nie pamięta już słów piosenki, którą kilka lat temu zaśpiewał Brooke Gladstone na drugim krańcu świata. Być może kiedyś mu się przypomną, ale dla Diany i dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.

Piosenka Wowy i tak dokonała więcej niż jakakolwiek inna. Na zawsze odmieniła życie czworga ludzi.




Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

Pierwsze kroki

 

 

Wieczorem ostatniego dnia pobytu Wowy w szpitalu podjąłem temat, którego unikałem przez tydzień. Spytałem go, jak się czuje bez stóp.
- W porządku, pewnie czekają na mnie w niebie - odparł.
- Na pewno - zapewniłem go cicho.

Na wizycie kontrolnej doktor Walker obwieściła, że można już Wowie pobrać miarę na protezy. Wayne Cottle, specjalista z organizacji Shrinerów, umówił się z nami za dwa tygodnie na ich odbiór.

Wayne powtórzył to, co zaleciła doktor Walker: syn powinien już zacząć ćwiczyć w domu stanie i chodzenie. Może to skrócić czas, który będzie musiał spędzić w szpitalu na nauce chodzenia.

Wowa z ochotą wyraził gotowość, ale okazało się to wcale nie takie proste. Nie mógł pokonać strachu. Biedne dziecko przecierpiało w ciągu ostatnich dwóch miesięcy więcej niż większość ludzi przez całe życie.

Pewnego dnia przed pójściem do pracy udało mi się go namówić na wstanie. Spuścił nogi z kanapy i wsparł się na ortopedycznym balkoniku, podczas gdy ja wsunąłem mu ręce pod pachy, by go podtrzymywać.

Gdy był już w pionie i całą wagą ciała nacisnął na kikuty, jęknął z bólu. Błagał, bym pozwolił mu usiąść. Jednak wiedziałem, że jeśli ulegnę, przez wiele dni nie namówię go na następną próbę. Dlatego zrobiłem jedną z najtrudniejszych rzeczy w moim życiu. Zmusiłem go.
- Jesteś odważnym i wspaniałym chłopcem. Wiem, że potrafisz to zrobić. Zrób krok w kierunku łazienki - nalegałem.
- Dobrze - powiedział, biorąc głęboki oddech.

Przestał płakać, ale czułem, że drży na całym ciele. Przy pierwszym kroku zajęczał, przy trzecim lub czwartym głośno płakał.
- Dlaczego mnie do tego zmuszasz? Nie potrzebowałem żadnej operacji - skamlał, połykając łzy.

Serce mi się krajało.

Doszliśmy prawie do łazienki, gdzie przystanęliśmy na chwilę, by odpocząć, a następnie ruszyliśmy w stronę kanapy, od której dzieliło nas prawie 5 m. Cały czas płakał.

Odtąd ćwiczyliśmy codziennie, rano i wieczorem. Czułem, jak mocno bije mu serce, gdy usiłuje unieść sztywną w kolanie nogę, a potem drugą.

To był ciężki, bolesny wysiłek.
- Synku, ból będzie ustępował - zapewniałem go. - Wiesz, że kiedy sportowiec ciężko trenuje, najpierw bolą go wszystkie mięśnie, ale każdego dnia ból jest mniejszy, a sportowiec coraz silniejszy. Pamiętaj, każdego dnia będzie bolało trochę mniej.
- Obiecujesz? - spojrzał mi głęboko w oczy.
- Obiecuję.
Domowy trening stawał się coraz mniej bolesny. Wkrótce Wowa pokonywał trasę kanapa - łazienka bez płaczu Jednak gdy pojechaliśmy do szpitala na dopasowanie protez, wszystko zaczęło się od nowa. Kiedy wieźliśmy Wowę na wózku do gabinetu fizykoterapii, trząsł się ze strachu.

Protezy przygotowane przez Wayne'a były pustymi plastikowymi tubami obejmującymi nogi Wowy. Kończyły się sztucznymi stopami, na które założono nowiutkie sportowe buty.

Wayne był postawnym, miłym człowiekiem. Podziwiałem, jak delikatnie jego mocne ręce obchodzą się z nóżkami Wowy. Zwykle udawało mu się rozbawić chłopca, ale dziś malcowi nie było do śmiechu. Kiedy pomogliśmy mu stanąć, zalał się łzami.
- Nogi mnie bolą! Moje nogi mnie bolą! - krzyknął.

Wayne skinął głową, powiedział coś uspokajającego i zdjął aparat.

Następnego dnia po przypięciu protez poklepał Wowę po ramieniu.
- Czy boli, kolego? - spytał.
- Nie - odparł Wowa.

Wayne usiadł na niskim taborecie przed wózkiem Wowy. Wyglądał jak sprzedawca butów przed kapryśnym klientem.
- Umówmy się, będziesz płakał tylko wtedy, kiedy cię zaboli - zaproponował Wayne. - Wtedy będziemy wiedzieli, co należy poprawić.
- Dobrze, spróbuję - obiecał Wowa roztrzęsionym głosem, ale nie potrafił powstrzymać łez.

Wayne oparł mu obie dłonie na ramionach.
- Teraz wstaniesz i zrobisz kilka kroków - powiedział łagodnie i pomógł malcowi wstać.

Spodziewając się najgorszego, Wowa wtulił twarz w szyję Wayne'a. Jednak już po chwili podniósł głowę. Z brody skąpy wały mu łzy.
- Mamusiu, tatusiu! Nogi nie bolą! W ogóle nic mnie nie boli! - krzyknął radośnie.

Na ślicznej buzi naszego synka malował się prawdziwy zachwyt. Aż jaśniał uśmiechem.

Myślę, że właśnie w tym momencie Wowa uświadomił sobie, że będzie chodzić.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000



 

Amputacja

 

 

Operacja prawej ręki Wowy odbyła się 5 lipca, dzień przed jego dziewiątymi urodzinami. Po tygodniu zabraliśmy go do domu. Doktor Burgess powiedział nam, że większość dzieci po kilku dniach przyzwyczaja się do aparatu Ilizarowa i uważa ból za znośny. Wowa zachowywał się zgodnie z oczekiwaniami. Szybko zdrowiał.

Półtora miesiąca po operacji wróciliśmy do Lexington na zdjęcie aparatu i założenie na rękę gipsu. I my, i doktor Burgess sądziliśmy, że operacja i długa rekonwalescencja były dla dziecka ciężkim przeżyciem. Jednak Wowa nie bał się bólu.
- Kiedy zajmie się pan moją drugą ręką? - pytał lekarza naglącym tonem.

Ze względu na pozytywne nastawienie malca, doktor Burgess postanowił, że założy mu aparat Ilizarowa na lewą rękę zaraz po zdjęciu gipsu z prawej, czyli za miesiąc. Wowa był szczęśliwy. Zanim się obejrzeliśmy, lato minęło i we wrześniu znów byliśmy w Lexington, by zdjąć gips.

Kiedy go usunięto, ujrzeliśmy z Dianą szczupłą, delikatną dłoń z długimi, szczupłymi palcami. Doktor Burgess uprzedził nas, że Wowa będzie musiał dużo ćwiczyć, by móc sprawnie posługiwać się rękami.

Kilka tygodni później zdjęto gips z drugiej ręki. Efekt był równie pozytywny. Wowa przyzwyczajał się do swoich nowych, prostych rąk, a my uświadomiliśmy sobie bolesną prawdę, że nigdy nie będzie brał lekcji gry na pianinie. Z trudem będzie posługiwał się rękami. Pocieszające było, że z każdym dniem jego ręce i palce stawały się coraz silniejsze i bardziej giętkie.

Teraz przyszedł czas na zajęcie się jego stopami. Też mieli to robić aparatem Ilizarowa.
- Moi koledzy uważają, że to nie jest najlepszy pomysł - tę zaskakującą wiadomość doktor Walker przekazała nam w dniu wyznaczonym na operację.

Wyjaśniła, że z kilkoma lekarzami analizowała przypadek naszego synka i uznała, że po zdjęciu aparatu Ilizarowa Wowa wciąż będzie miał maleńkie stopy i nogi sztywne w kostce.

Inna możliwość to amputowanie stóp i dopasowanie protez. Lekarze uznali, że wtedy będzie lepiej chodził niż po operacji metodą Ilizarowa.

Świat zawirował nam przed oczami. To była najczarniejsza chwila w naszej walce o wyleczenie syna. Odpowiedzieliśmy, że nie możemy podjąć decyzji bez rozmowy z Wową.

To było długie spotkanie. Doktor Walker i jej koledzy dokładnie nam opisali, w jaki sposób wyprostują nogi Wowie i amputują stopy w kostce. Potem my tłumaczyliśmy dziecku, co proponują lekarze, demonstrując mu wszystko na lalce.

Kiedy skończyliśmy, zapadła cisza, po czym Wowa spojrzał na mnie w swój typowy, przenikliwy sposób.
-Cóż, przynajmniej nie będę już musiał mieć obcinanych paznokci u nóg - skomentował.

Rzeczywiście, nie znosił tego. Jego żartobliwa uwaga rozjaśniła mrok przygnębienia.

Następnego dnia lekarze zaprosili nas do gabinetu, byśmy poznali pacjentów zoperowanych tą metodą. Byli to 6-letni bliźniacy, którzy urodzili się prawie bez kości goleni. Chłopcy pokazali Wowie, jak zakładają protezy, a następnie przebiegli się po korytarzu, kopiąc jednocześnie piłkę.

Ten pokaz ogromnie mu się spodobał. Zaczęliśmy oswajać się z myślą o amputacji.

Przez kilka następnych dni bezustannie rozmawialiśmy o operacji. Doskonale rozumieliśmy z Dianą, co czuje Wowa, jak sprzeczne uczucia nim miotają - strach przed amputacją i kusząca perspektywa chodzenia o własnych siłach.
- Moje stopy są moimi przyjaciółmi. Nie jestem pewny, czy chcę, by je odcięto - powiedział podczas jednej z takich rozmów.

W końcu obwieścił, że chce nowe stopy, lecz pod warunkiem, że wystarczy jedna operacja. Lekarze zapewnili nas, że wystarczy.

W końcu nadszedł ten dzień. Wniosłem Wowę na salę operacyjną, tak jak przed poprzednimi zabiegami, po czym usiadłem przy Dianie na korytarzu. Skomplikowany zabieg trwał prawie 12 godzin.

Wczesnym wieczorem w drzwiach sali operacyjnej pojawiła się doktor Walker. Zabieg się udał. Chyba setny raz przechodziłem koło drzwi sali, w której miał leżeć Wowa, gdy około godziny 20.30 ujrzałem na wózku jego wątłe ciałko w plątaninie rurek. Kiedy wózek mnie mijał, Wowa otworzył na chwilę oczy.
- Cześć, tatusiu - szepnął.

Nie słyszałem czegoś piękniejszego. Gdy z pielęgniarkami przenosiłem go na łóżko, spojrzałem na Dianę. Wzrok miała wbity w gips, który gwałtownie kończył się na kostkach.

Później żona wyznała mi szlochając, że choć wydawało jej się, iż jest doskonale przygotowana psychicznie, na widok kikutów Wowy omal nie zemdlała. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że to dla naszego synka najlepsze rozwiązanie.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

Rosyjskie rozwiązanie

 

 

W szpitalu Shinerów prześwietlano Wowę od stóp do głów. Gdy później weszliśmy do sali, na ścianie, na podświetlanej tablicy ujrzeliśmy zdjęcia rentgenowskie układające się w kształt jego ciała.

Przygnębiło mnie eksponowanie tak bardzo zniekształconych stawów. Kątem oka zauważyłem, że Diana czuje się tak samo. W ciszy wpatrywaliśmy się w zdjęcia.

Podeszła do nas lekarka i się przedstawiła - nazywa się Janet Walker, jest chirurgiem ortopedą i będzie operować stopy Wowy.

Miała proste, kasztanowate włosy i okulary w drucianych oprawkach. W pierwszym momencie sprawiała wrażenie oschłej, ale gdy się uśmiechnęła, jej twarz zmieniła się nie do poznania. Przedstawiła nam kolegę - doktor Ronald Burgess specjalizował się w operacjach dłoni. Miał starannie przystrzyżone szpakowate włosy i bezpośredni sposób bycia.

Oboje dokładnie zbadali Wowę.
- Nigdy nie widziałem nadgarstków w tak okropnym stanie, tak bardzo wygiętych. Na szczęście palce ma dość sprawne. Jeśli nadgarstki zostaną wyprostowane, powinien mieć dłonie sprawne, choć w ograniczony sposób - stwierdził doktor Burgess. Miałem ochotę go uścisnąć.

Lekarze wyjaśnili nam, że spróbują wyprostować nadgarstki Wowy urządzeniem zwanym aparatem Ilizarowa. Stworzył go w latach 50. rosyjski lekarz Gawrił Ilizarow, wykorzystując zdolność tkanek do regeneracji.

Do kości po obu stronach złamania wprowadza się druty tworzące rodzaj rusztowania. Gwintowane bolce łączą ze sobą górną i dolną część rusztowania. Cztery razy dziennie lekarz przekręca nakrętkę na bolcach o ćwierć obrotu, w celu rozwarcia brzegów złamania. Przestrzeń między nimi wypełnia nowa tkanka kościotwórcza.

Aparat stosuje się z powodzeniem do przedłużania kończyn, które są zbyt krótkie z powodu wady wrodzonej lub uszkodzenia. Nasi lekarze mieli zamiar za pomocą tego urządzenia stopniowo wygiąć kości Wowy do właściwej pozycji.

Jakaż ironia losu - nasz syn przebył tak długą drogę, by być leczony metodą wynalezioną w jego ojczyźnie.

Gdy wieczorem kładłem go spać, Wowa zadawał mi mnóstwo pytań na temat operacji. Starałem się odpowiadać tak dokładnie jak umiałem. Na koniec cmoknąłem go w czółko, życząc dobrej nocy. Byłem wyczerpany, ale miał jeszcze tylko jedno pytanie.

Miałem mu już powiedzieć, by poczekał z nim do rana, ale on był szybszy.
- Dlaczego Bóg mnie takiego stworzył? Czy zrobiłem coś złego? Albo moja mamusia?

Na całe szczęście byliśmy z Dianą przygotowani na takie pytania. Opowiedziałem Wowie biblijną opowieść o niewidomym od urodzenia, którego Jezus uzdrowił.

"Kto zgrzeszył - on czy jego rodzice?" - pytali Jezusa uczniowie. Jezus odpowiedział, że ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice. Stało się tak, "aby się na nim objawiły sprawy Boże".
- Bóg wie, że jesteś silny i poprzez ciebie chce pokazać nam wielkie rzeczy. Takie jak cud, że jesteś tu z nami. I wiem, że Bóg ma jeszcze w zanadrzu mnóstwo wielkich rzeczy dla ciebie - powiedziałem, odgarniając mu włosy z czoła.

Wowa słuchał uważnie, po czym objął mnie swymi sztywnymi rączkami i wtulił mi twarz w ramię.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

Wowa naszych marzeń

 

 

Ani ja, ani Diana nie spodziewalismy się, ze rodzicielstwo moze tak wyglądać. Z dnia na dzień z zapracowanej pary zmienialiśmy się w zapracowaną parę z niepełnosprawnym dzieckiem, które nie zna angielskiego i nie rozumie naszej kultury.

Siedzieliśmy na emocjonalnej huśtawce, wpadaliśmy w skrajności od poczucia odpowiedzialności po miłość, od uniesienia po wyczerpanie, od strachu po radość.

Fizycznie byliśmy zmęczeni codzienną opieką nad Wową. Sam nie był w stanie nic zrobić. Kąpaliśmy go więc, ubieraliśmy, nosiliśmy na rękach do wózka i z samochodu.

Nie zaskoczyło nas to, co powiedziała o nim Sonia - że jest bystry i inteligentny. Pod koniec lata znał angielski na tyle dobrze, że mógł pójść do pierwszej klasy, choć jako kaleka wymagał pomocy fizycznej.

Wowa zdawał sobie sprawę ze swej niepełnosprawności, ale chyba się nią zbyt nie przejmował. Pewnego dnia w szkółce niedzielnej w drodze do kuchni kościelnej przystanąłem przy jego klasie i zajrzałem do środka. Na podłodze był Wowa i czarnoskóra dziewczynka. Stanąłem tak, by mnie nie widzidzieli i podsłuchiwałem.
- Uwaga! Ustawcie się wszyscy za mną! - dźwięczał radosny głosik.

Uśmiechnąłem się, rozpoznając głos syna. Po kilku sekundach pełzł po podłodze, a obok czołgała się jego ciemna koleżanka. Pozostałe dzieci szły w parach za nimi. Co to był za widok! Wychodzili z klasy, a za nimi nauczycielka. Podszedłem do niej.
- Powiedział, że chce iść w pierwszej parze - wyjaśniła, rozkładając ręce, jakby chciała powiedzieć: Przecież nie jestem w stanie go powstrzymać.
- A ta dziewczynka? - spytałem.
- To Księżniczka. Zaprzyjaźnili się od pierwszej chwili - wyjaśniła i dodała, że mała bardzo lubi pomagać, gdy Wowa ma kłopoty, na przykład z cięciem papieru nożyczkami.

Którejś niedzieli spytała go, jak on to robi, że tak szybko pełznie po podłodze. Pokazał jej, a ona położyła się na ziemi w swej różowej, plisowanej, odświętnej sukience i naśladowała jego ruchy. Od tamtej pory czasami czołga się razem z nim, zamiast chodzić.

Wowa nie tylko zdobywa przyjaciół, on sprawia, że chcą być tacy, jak on - pomyślałem z dumą.

Choć nasz syn nie wstydził się kalectwa, jego największym pragnieniem było samodzielne chodzenie, pisanie ołówkiem bez niczyjej pomocy, wybiegnięcie z kolegami na dwór po lekcjach. Po prostu - chciał mieć normalne ręce i czuć się jak inne dzieci.

Czy zdołamy to zrobić? Nie byliśmy pewni. Zdobycie pieniędzy na adopcję było tylko początkiem. Od przyjazdu Wowy nasze wydatki znacznie wzrosły. Z trudem płaciliśmy rachunki.

I wtedy zdarzył się kolejny cud.

W sierpniu 1995 roku David Wecker zamieścił w Post drugi felieton o nas. Opisał to, co Wowa uwielbia robić: całować ludzi, odmawiać modlitwę przed obiadem. Wspomniał też, jak bardzo pragniemy, by mógł przejść operację kończyn.

Tydzień po ukazaniu się tego artykułu otrzymaliśmy cudowny list - Larry Sowder z dobroczynnej organizacji Shrinerów proponował Wowie operację w szpitalu Shrinerów w Kentucky, specjalizującym się w chirurgii ortopedycznej. Czytałem list i część moich finansowych zmartwień wyparowała - za leczenie w szpitalach tej organizacji nie płaci się ani grosza. Zadzwoniłem do niej, by podziękować, a potem do szpitala, by ustalić termin operacji. Wyznaczono ją na początek grudnia, czyli za kilka miesięcy. Dawało to Wowie czas na nauczenie się angielskiego na tyle, byśmy mogli wytłumaczyć mu, na czym polega zabieg.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

Nareszcie rodzina

 

 

Pierwsze dni naszej nowej rodziny były w większości okresem radosnych odkryć. Przez tydzień miałem jeszcze urlop, spędzałem czas w domu, więc bardzo szybko rodziły się codzienne zwyczaje. Co rano jedliśmy razem śniadanie, ucząc się jednocześnie, jak po angielsku i rosyjsku nazywają się rzeczy na stole. Wowa pokazywał pierwszy, my wymawialiśmy angielską nazwę. Staraliśmy się mówić bardzo wyraźnie, poprawnie wymawiać wyrazy, ale było przy tym mnóstwo śmiechu.

Wiecznie ciekawy Wowa sprawił, że innymi oczami patrzyliśmy na świat. Zachwycał się naszym osiedlowym basenem. Podtrzymywałem go w wodzie, a on machał rękami i nogami.

Uwielbiał całować i być całowany. Dawał słodkiego buziaka tym, których uważał za przyjaciół. Codziennie rano obejmował mnie za szyję i dawał całusa na drogę do pracy.

Wkrótce po przyjeździe zajęliśmy się jego zdrowiem. Okazało się, że jak na 7-latka Wowa wzrost i wagę (19,5 kg i 109 cm) ma poniżej normy. Pediatra zaaplikowała mu szczepienia i skierowała do dentysty. Wtedy odkryliśmy, że nikt go nie uczył prawidłowego szczotkowania zębów. Choć wił się jak piskorz, zęby zostały oczyszczone z kamienia, a szczęka prześwietlona.

Następny na liście był okulista. Zapisał naszemu synkowi szkła korygujące dalekowzroczność i astygmatyzm.

Przez ogólne podniecenie i radość pierwszych dni przebijała się niepokojąca nuta. Wowa przytulał się do mnie, a Dianę traktował tak, jakby była pracownicą domu dziecka.
- Przynieś mi ubranie! Dlaczego nie ma śniadania? - rzucał sucho.

To nie było zachowanie kochającego syna, nie takiego oczekiwała.

Władimir to ten, który włada mirem - światem. Początkowo żartowaliśmy, że Wowa traktuje swoje imię dosłownie.

W pewnym sensie trudno było się dziwić takiemu zachowaniu - jako sierota nie miał pojęcia, jak odnosić się do rodziców, a kobiety traktował jak zawodowe opiekunki do dzieci.

Musieliśmy mu wytłumaczyć, w jaki sposób dziecko z normalnej rodziny powinno traktować mamę i tatę. Cierpliwie i z czułością uświadamialiśmy mu, w których momentach zachowuje się niewłaściwie wobec Diany i jak ona czuje się w takich chwilach. Chcieliśmy, by powoli zrozumiał, czego od niego oczekujemy.

Żona jednak postanowiła nie czekać, aż Wowa poczuje potrzebę przytulania się do niej. Chwytała go w ramiona i sadzała sobie na kolanach, gdy oglądaliśmy film na wideo lub kiedy czytała mu książkę. Początkowo opierał się, ale Diana, choć delikatnie, upierała się przy swoim. Przełom nastąpił pewnego dnia, gdy siedzieli obok siebie na kanapie, a żona głaskała go po glowie. Zamiast odsunąć się, jak to dotychczas miał w zwyczaju, niespodziewanie powiedział:
- Możesz to robić, mamusiu.

Diana rozpłakała się i chwyciła go w ramiona.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

To nie sen

 

 

Przylecieliśmy W piątek 2 czerwca 1995 roku. Parę dni potem siedzieliśmy w aucie jadącym z Moskwy do sierocińca.

Podjechaliśmy pod ładny budynek z białej i czerwonej cegły. W drzwiach powitała nas kobieta w białym fartuchu i poprowadziła długim, pełnym słońca korytarzem. Usadziła nas w pomieszczeniu, które wyglądało na świetlicę. Po chwili do środka wbiegła korpulentna Rosjanka. Była mniej więcej mojego wzrostu i miała krótkie, siwe włosy.

Podeszła do nas z szerokim uśmiechem. Przedstawiła się po rosyjsku:
- Sonia Basłowiak, dyrektorka.

Już po chwili wybiegła z pokoju, by przyprowadzić Wowę. Czekaliśmy z Dianą w napięciu. Siedzieliśmy w obcym pomieszczeniu, tysiące kilometrów od domu, wiedząc, że za moment poznamy kogoś, kto będzie dla nas najważniejszą osobą do końca naszych dni.

Po paru chwilach wśród kilku dorosłych głosów dochodzących z korytarza wyróżniłem szczebiot dziecka. Natychmiast poznałem głos Wowy.
- Nie chce wam się pokazać na wózku inwalidzkim. Powtarza "Nie w wózku, nie w ten sposób" - szeptała nam tłumaczka.

Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, w drzwiach stała Sonia podtrzymując drobnego blondynka z przylizaną czupryną. Malec rozejrzał się po pokoju bez obawy lub nieśmiałości.
- Wowa, to jest twoja mamusia, a to twój tatuś - powiedziała Sonia po rosyjsku.

Twarz dziecka rozjaśnił szeroki uśmiech. Wyciągnął do nas ręce, nieomal wyrwał się Sonii prosto do nas.
- Mama, tata, kocham was - mówił kalekim angielskim, obejmując Dianę, a potem mnie.

Klęczeliśmy na podłodze^z twarzami na wysokości jego buzi. Śmialiśmy się przez łzy. Sonia podała mu ogromny bukiet peonii dla mamy. Już miał je podać Dianie, gdy nagle się zawahał.
- Połowa kwiatów dla tatusia, dobrze? - spytał po rosyjsku.

Uśmiechnęliśmy się, wzruszeni jego naturalnym, dziecięcym poczuciem sprawiedliwości.

Rozmawialiśmy, a gdy na moment zapadła cisza, Wowa zaczął o coś wypytywać Sonię.
-Kiedy możemy jechać? - wyjaśniła nam tłumaczka, a Wowa, oczywiście po rosyjsku, zwrócił się wprost do nas:
-- Gdzie jest wasz samochód? Ile macie aut? Mogę pojechać do Ameryki już dziś?

Wyjazd do domu był trochę bardziej skomplikowany niż proste pytania Wowy. Czekał nas jeszcze przynajmniej jeden dzień załatwiania formalności w rosyjskich urzędach oraz wizyta w ambasadzie USA. Na razie daliśmy mu kurtkę z Myszką Miki na plecach. Sonia uklękła na podłodze.
- Wowoczka, nawet nie wiesz, jak bardzo cieszę się twoim szczęściem - powiedziała, zakładając mu kurtkę.

Potem wstała i spojrzała na nas. W jej oczach błyszczały łzy.
- Teraz już wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze - szepnęła bardziej do siebie niż do nas.

We wtorek po południu skończyliśmy załatwianie formalności i pojechaliśmy do sierocińca na pożegnalne przyjęcie. Wowa rozdał dzieciom przywiezione przez nas słodycze i zabawki, wycałował przyjaciół i wyściskał opiekunki. Kiedy ustawiliśmy się do zdjęcia pamiątkowego, Sonia wygłosiła krótkie przemówienie.
- Rick, Diano! Życzę wiele szczęścia. Jak widzicie Wowa jest bystry i inteligentny. Brak mu tylko możliwości ruchowych. Pomożecie mu to pokonać. Jesteście wspaniali. Wszystkiego najlepszego!

Wyściskaliśmy Sonię, a potem obejmowaliśmy z Dianą wszystkie opiekunki. Kiedy nieśliśmy naszego synka do auta, personel i wychowankowie zebrali się przed wejściem. Niektóre opiekunki płakały. Sonia nachyliła się do okna samochodu.
- Do widzenia, Wowoczka.
- Do widzenia, kiedyś tu wrócę - odpowiedział tak beztrosko, jakby wyjeżdżał tylko na biwak.

Zatrzasnęliśmy drzwi.
- To nie sen. On naprawdę wyjeżdża - dobiegł nas głos z grupy żegnających nas osób.
- Tak, jedzie do domu - dodał drugi głos.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

Cuda się zdarzają

 

 

Żonie wystarczyło jedno: fotografia uśmiechniętego malca z rozczochraną czupryną siedzącego w wózku inwalidzkim z pluszowym misiem w objęciach. Z raportu wyczytaliśmy, że chłopiec ma artrogrypozę, czyli wrodzoną sztywność stawów, proces zwyrodnieniowy rozpoczął się jeszcze w okresie płodowym.

Przecież od poczatku wiedzieliśmy, że jest chory.

Najwyraźniej wiele małżeństw w podobnej sytuacji boryka się z trudnościami finansowymi, bo w pakiecie z Kołyski Nadziei znaleźliśmy wskazówki, jak zbierać pieniądze oraz przykładowe listy do sponsorów.

Wkrótce po otrzymaniu przesyłki z dokumentami Wowy rozmawiałem ze swoim przyjacielem Johnem Quigleyem o szukaniu sponsorów. John, facet z długimi włosami związanymi w kucyk, wyglądał raczej na członka zespołu rockowego niż człowieka interesu.

Zaproponował, bym wziął udział w popołudniowej audycji radiowej Gary'ego Burbanka. Nim zdążyłem coś powiedzieć, John już z nim rozmawiał i ustalił datę. Na antenie przez 2 minuty mówiłem o Wowie, jego chorobie i o tym, jak chcemy mu pomóc.

Wkrótce zaczęty przychodzić kartki, listy i czeki od radiosłuchaczy, którzy usłyszeli mój apel. Dziesiątki ludzi przesłały pieniądze na jego adopcję.

John pomógł nam raz jeszcze. Skontaktował nas z Davidem Weckerem, felietonistą w dzienniku Post ukazującym się w Cincinnati. Wecker odwiedził nas w domu. Opowiedzieliśmy mu o Wowie, odegrałem mu z taśmy piosenkę, którą śpiewał chłopiec i pokazałem jego zdjęcia.

Po felietonie, który ukazał się w Post 11 marca 1995 roku, napłynęły kolejne datki. Organizacja Easter Seals niedrogo wypożyczyła nam na wyjazd wózek inwalidzki dla chłopca. Napisałem do prezesa Linii Lotniczych Delta i przyznał nam zniżkę na bilety do Moskwy. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy świadkami jednego cudu za drugim.

W połowie kwietnia byliśmy prawie gotowi do wyjazdu. Dokumenty były zgromadzone, zrobiliśmy też album ze zdjęciami nas obojga, naszego domu i oczekującego na Wowę pokoju.

Gdy Diana włożyła ostatnią fotografię do foliowej kieszonki, uścisnąłem ją.
- Chyba naprawdę nam się udało.
- Tak, to cud - potwierdziła.

Termin wyjazdu się zbliżał, a nam wciąż brakowało 4-5 tysięcy dolarów, by móc przywieźć Wowę do domu. Prosiłem moją firmę o wsparcie finansowe, ale usłyszałem, że nie mają funduszu na adopcję.

Wkrótce potem wyjechałem służbowo do Kalifornii. Byłem w nie najlepszym nastroju.

Podczas wieczornego przyjęcia na plaży rozmawiałem z wiceprezeską mojego regionalnego oddziału Trish Klosterman i jej dwoma szefami. Towarzyska konwersacja na moment ucichła i wtedy Trish rzuciła pytające spojrzenie swym przełożonym.
- Mogę mu już powiedzieć? Obaj skinęli potakująco.
- Rozmawiałam z panem Ryanem. Obiecał 5 tysięcy dolarów z własnej kieszeni na adopcję chłopca - oznajmiła z uśmiechem.

Zaniemówiłem. Trish, w tajemnicy przede mną, zwróciła się do naczelnego dyrektora naszej firmy Patricka Ryana. Nigdy nie spotkałem go osobiście. Nikomu też nie mówiłem, jakiej sumy mi brakuje. I nagle dostałem właśnie 5 tysięcy dolarów.

Cuda się zdarzają.




 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000

Jest śliczny

 

 

Brook Gladstone podała mi numer telefoniczny do Jamee Cretal z Agencji Adopcyjnej Kołyska Nadziei. Wyjaśniła, że ta agencja ma kontakty w regionie, w którym mieszka Wowa.

Odkładając słuchawkę, byłem niemal w euforii. Słyszałem, jak trudne są zagraniczne adopcje, ale jak dotychczas szło mi nieźle. To naprawdę takie trudne? Przesada!

Kiedy dodzwoniłem się do Jamee Cretal, wróciła twarda rzeczywistość.
- Nie załatwiamy adopcji w ten sposób. Zwykle najpierw zatwierdzamy rodzinę do adopcji, a dopiero potem szukamy dla niej dziecka - wyjaśniła, gdy opowiedziałem jej, że usłyszałem głos Wowy w radiu.

Zgodziła się jednak wysłać przedstawiciela agencji do sierocińca, by sprawdzić, czy Wowa wciąż tam jest i czy jest przewidziany do adopcji. Obiecała też przysłać przepisy dotyczące zagranicznych adopcji.

Kilka dni później trzymałem w ręku grubą kopertę z Kołyski Nadziei. No proszę, jak łatwo nam idzie - uradowałem się. A potem mina mi zrzedła. To bardzo trudne. I bardzo drogie.

Już wiele razy wypełnialiśmy z Dianą formularze adopcyjne, ale były one jak kaszka z mleczkiem w porównaniu z tym, czego wymagano przy zagranicznej adopcji.

Musimy dostarczyć mnóstwo zaświadczeń z Urzędu Imigracyjnegp oraz wielu innych urzędów, agencji i biur. Wszystkie dokumenty muszą być poświadczone przez notariusza, a następnie podpisane przez sekretarza stanu Ohio.

Potem każdy z nich trzeba przetłumaczyć na rosyjski i wysłać do Kołyski Nadziei. Wtedy dopiero agencja sprawdzi papiery i wyśle je do swojego pracownika w Moskwie. On zaś skieruje je do właściwych ropsyjskich urzędów.

Uważnie przeczytałem każdą kartkę z przesyłki od Jamee Cretal, włożyłem je z powrotem do koperty i położyłem na kuchennym stole. Potem wziąłem głęboki oddech, by uporządkować myśli.

Kilka tygodni temu ogromnym problemem wydawało się odnalezienie Wowy. Teraz zaczynało do mnie docierać, że adoptowanie go wymaga ogromnej pracy. Nie ma sensu teraz się tym martwić. Poczekaj na jego zdjęcie i raport medyczny - przekonywałem sam siebie.

I właśnie ta przesyłka miała odmienić wszystko. Nim nadeszła, działaliśmy z żoną po omacku.

Mniej więcej w tym samym czasie musiałem wyjechać do Nowego Jorku na kurs dla solistów kościelnych chórów. Któregoś dnia właśnie zacząłem śpiewać z męskim chórem, gdy usłyszałem cichy pisk mojego pagera. Natychmiast go wyłączyłem.

Podczas przerwy wyjąłem pager. Spojrzałem na malutki ekranik. To była wiadomość tekstowa od Diany. Jest śliczny. (..) Załatwiamy adopcję.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

Początki poszukiwań

 

 

Po ślubie zadecydowaliśmy, że chcemy jak najszybciej mieć dzieci. Mijały miesiące 1983 roku, a Diana nie zchodziła w ciążę. Nie martwiliśmy się, miała dopiero 23 lata. Mieliśmy mnóstwo czasu.

Jednak minęło 6 lat, a nasze marzenia wciąż były niespełnione. Rozpoczęliśmy leczenie bezpłodności, ale po 4 miesiącach uciążliwej terapii i rozczarowań nadzieja prysła. Zaczęliśmy oddalać się od siebie. Wpadłem w depresję, a na jesieni wyprowadziłem się z domu. Sądziłem, że to koniec naszego małżeństwa.

Po kilku miesiącach zaczęliśmy się spotykać. Staraliśmy się ratować nasz związek. Tuż przed Bożym Narodzeniem umówiliśmy się, by wręczyć sobie prezenty. Najpiękniejszy z nich to decyzja, że zamieszkamy razem.

Wróciłem na studia muzyczne i zdobyłem dyplom. Jesienią 1991 roku znów zaczęliśmy myśleć o powiększeniu rodziny. Zwróciliśmy się do agencji adopcyjnej sponsorowanej przez nasz kościół.

Pewnego dnia wracając z pracy, zatrzymałem się przy domu, w którym właściciele urządzili na podwórku wyprzedaż. Między starymi tosterami i plastikowymi kubkami stała solidna kołyska z ciemnego drewna, wyglądała jak nowa. Kupiłem ją i postawiłem w nieużywanej sypialni. Tak powstał pokój dziecinny.

Na Dzień Matki kupiłem Dianie pięknie udekorowany tort z napisem "Wszystkiego najlepszego w Dniu Matki". Dołączyłem do niego kartkę z życzeniami, by były to ostatnie święta bez dziecka. Roześmiała się i powiedziała, że podobają się jej moje marzenia, ale jak zwykle starała się być realistką.

I słusznie. Dwie kolejne matki, które wybrały nas na rodziców swych niechcianych dzieci, w ostatniej chwili zmieniały zdanie. Po tym drugim razie byliśmy rozczarowani, zrozpaczeni i wściekli. Zlikwidowaliśmy pokój dla dziecka.

Dwa lata później usłyszałem audycję radia NPR o małym Rosjaninie. Kilka tygodni zastanawialiśmy się, czy powinniśmy brać niepełnosprawne dziecko. Modliliśmy się o wskazanie właściwej drogi. Radziliśmy się pracowników opieki społecznej, naszych rodziców i przyjaciół. Wszyscy mówili mniej więcej to samo: Poczekajcie.

- Jeśli już zdecydowaliście się na adopcję, przynajmniej weźcie sobie zdrowe dziecko z tego samego kręgu kulturowego -- dodawali. Mnie jednak cały czas dźwięczał w uszach słodki głosik malca 30 grudnia 1994 roku chwyciłem za słuchawkę. Tylko trochę popytam - powiedziałem sobie. Boba Duncana redakcji zagranicznej NPR w Waszyngtonie pytałem, jak mogę dotrzeć do Wowy. Bob przekazał moje pytanie e-mailem do Brook Gladstone, która 31 grudnia zadzwoniła do mnie z Moskwy. Była równie ostrożna, jak nasi krewni i przyjaciele.

- On jest bardzo kaleki. Nie wiem nawet, czy operacja mogłaby coś zmienić - ostrzegała. Spytałem, czy jest też upośledzony umysłowo.
- Ależ skąd. Jest bystry, inteligentny, otwarty i ciekawy świata - odparła.

Nie musiałem się zastanawiać.
- To wszystko, co chciałem wiedzieć. Brzmi wspaniale.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

  • 1
  • 2