List 01 - Jak mogłem jej to zrobić

 

 

 

Kochana Emmo,

Około dwóch tygodni temu, na początku maja, czytałem Ci opowiadanie, a potem położyłem Cię spać. Nic szczególnego nie wydarzyło się tamtego wieczora, aż do godziny trzeciej nad ranem, kiedy włączył się alarm detektora dymu. Mama i ja zostaliśmy wyrwani z głębokiego snu. Z bijącym sercem wygramoliłem się z przerażony, że się pali. Okazało się, że to tylko wina baterii. Wyjąłem je i znów się położyłem, ale nie mogłem się uspokoić. Serce mi waliło, a w głowie czułem pulsowanie.

Zasnąłem, lecz przed świtem zacząłem się rzucać na łóżku. Mama nie rozumiała z początku, co się dzieje. Przestań - powtarzała. - To nie jest zabawne.

A ja rzucałem się coraz bardziej. Nieprzytomnie wymachiwałem nogami i rękami. Dopiero wtedy Mama zdała sobie sprawę, że mam jakiś atak.

Wezwała pogotowie. Kiedy sanitariusze weszli do domu, zaczynałem już tracić przytomność. Mama myślała, że umieram.

Po chwili wydało się, że powoli znów zaczynam dochodzić do siebie. Usiadłem na brzegu łóżka i szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w ścianę.
Proszę - powtarzałem wystraszony. - Proszę.

Sanitariusze pozwolili mi pójść do łazienki. Tam znów dostałem konwulsji. Upadłem na podłogę wyłożoną kafelkami z takim impetem, że pękł mi krąg. Sanitariusze zanieśli mnie na noszach do ambulansu.

Wtedy dopiero zauważyłem, że jesteś blisko. Wyłoniłaś się z mgły, tuż przy mnie w ambulansie. Miałaś na sobie tę różową aksamitną sukieneczkę, a na Twojej buzi malowało się przerażenie.

Potem pamiętam tylko, że znalazłem się w łóżku w Centrum Medycznym DePaul w Norfolk, w stanie Wirginia. Przywieziono mnie tu na ostry dyżur i leżałem za białym parawanem.

Pamiętam, że znów Cię zobaczyłem. Nadal miałaś na sobie tę aksamitną sukieneczkę. Wydawałaś się taka malutka i taka bezradna. Stałaś i swoimi ślicznymi piwnymi oczkami wpatrywałaś się we mnie przypiętego pasami do łóżka. Tak strasznie chciałem Cię wtedy przytulić.

Kiedy trochę oprzytomniałem, zacząłem narzekać na ból pleców. Neurochirurg, doktor Jonathan Partington, zalecił przeprowadzenie badania MR - rezonansu magnetycznego, rodzaju prześwietlenia mózgu, które daje obraz wnętrza czaszki. Doktor Partington sądził, że badanie to pomoże ustalić przyczynę moich ataków.

O świcie przyszedł do mnie i do Mamy, miał na nosie zsuwające się okulary w oprawce z szylkretu. Starał się podtrzymać nas na duchu. Uniósł do góry jedną z klisz z wynikami badań MR i w sposób rzeczowy i spokojny oznajmił, że mam w mózgu dość często spotykany guz. Pamiętam, jak wielką ulgę sprawiło mi słowo "często spotykany".

Widziałem ten guz na kliszy. Był mniej więcej wielkości kurzego jajka, biały i nie wyróżniający się niczym szczególnym. Tkwił wewnątrz mojej czaszki. Lekarz powiedział nam, że jest to prawdopodobnie nowotwór niezłośliwy, opisał też rodzaj i kształt komórek, z których jest zbudowany. Powiedział nam wszystko, co lekarz powinien powiedzieć pacjentowi, lecz wszystkie jego wyjaśnienia, wszystko, co mówił, sprowadzało się do jednego słowa - nowotwór. Dla Mamy i dla mnie zabrzmiało to jak wyrok śmierci.
- Co mamy robić?

Doktor stwierdził, że muszę zostać w szpitalu na oddziale intensywnej opieki. Zastosuje leki hamujące wzrost guza. Następnie, za kilka dni, odpiłuje mi kawałek czaszki i usunie guz. Dla pewności będzie zmuszony wyciąć też nieco zdrowej tkanki. Może to spowodować upośledzenie funkcjonowania prawej części ciała lub wywoła trudności w mówieniu, ale operacja jest konieczna. Nawet jeśli guz jest łagodny, może urosnąć do tego stopnia, że mnie zabije.

Gdy lekarz wyszedł, razem z Mamą usiłowaliśmy przetrawić to, co usłyszeliśmy. Choć jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ta uprzejma, krótka pogawędka miała w sposób dramatyczny odmienić nasze życie. Przez następne kilka dni starałem się zachować fason. Wszystkim odwiedzającym opowiadałem to samo.

Guz jest łagodny. Wyjdę z tego. Nie ma powodu do zmartwienia. Mama i ja wmówiliśmy sobie, że czeka mnie kilka dni w szpitalu, a potem jeszcze parę miesięcy rekonwalescencji i będę zdrów.

Dobrze pamiętam ten ranek, kiedy mnie operowano. Leżałem na stole operacyjnym, a Mama stała obok, potem przypominam sobie tylko, że znalazłem się na oddziale intensywnej opieki i oddychając przez plastikową maskę tlenową, patrzyłem na podłączoną kroplówkę i monitory pracy serca. Mama trzymała mnie za rękę.

Po narkozie było mi sucho w ustach, więc Mama podawała mi rozkruszony lód.
- Mogę się poruszać - powiedziałem w końcu wymawiając powoli każde słowo i poprosiłem Mamę, żeby mnie pocałowała.

Parę dni później przyszedł doktor Partington. Zapewne skończył właśnie operacje. Widziałem wyraźnie, jak zmęczony oparł się o ścianę naprzeciw mojego łóżka i jadł loda. Był nieogolony.

Łagodnie poinformował, że patolog zbadał mój guz usunięty podczas operacji. Sądzi, że część jego jest złośliwa. Mama stanęła obok mnie i wzięła mnie za rękę.

Mówił dalej. Niezupełnie zgadzał się z diagnozą. Widział guz podczas operacji i jego zdaniem nie wydawał się złośliwy. Czasami, wyjaśnił, trudno jest to ocenić. Mama i ja słuchaliśmy w osłupieniu. Doktor Partington powiedział nam, że wysłał wycinki do badania w Wojskowym Instytucie Patologii w Waszyngtonie. Tam są najlepsi specjaliści, stwierdził.

Gdy wyszedł, czułem się tak, jakbym zdradził Ciebie i Mamę. Mama płakała, a ja myślałem: jak mogłem jej to zrobić? Albo Tobie.





Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

  • /pisane-noc/127-listy-do-emmy/437-list-02-zawsze-jak-tamta-starsza-para