Kolorowa jesień

 

      Jeśli uważasz, że najlepsze lata masz już za sobą, przedstawimy ci wystarczająca liczbę powodów, abyś poczuł się młodziej. Podpowiemy, jak zmobilizować siły witalne, poprawić nastrój, kondycję i zdrowie. Sa sposoby, aby oszukać czas.

 

      Byłoby miło się nie zestarzeć... Niestety, tego obiecać się nie da. Pewną pociechą jest to, że spośród ssaków lądowych i tak człowiek żyje najdłużej, choć może niektórzy chcieliby pójść w ślady żółwi i dożyć 150 lat. Zresztą stulatków przybywa na całym świecie; w Polsce na koniec 2008 r. żyło ich 3694.

 

      Ze wszystkich kobiet najdłużej żyją Japonki (przeciętnie 86 lat) i wśród nich - jak ogłosiło na początku września tamtejsze ministerstwo zdrowia - jest najwięcej stulatek, bo aż 35 tyś. Mają po 100, 105, 110 lat, arekordzistka nawet 114. Mieszka na Okinawie, gdzie stulatków jest proporcjonalnie dwa razy więcej niż na całym japońskim archipelagu. To potwierdza spostrzeżenia badaczy: zdrowe odżywianie i łagodny klimat sprzyjają długowieczności.

      Ostatni raport GUS na temat długości życia Polaków, opublikowany latem tego roku, pokazuje, że mężczyźni żyją przeciętnie już 71,3 lata, a kobiety 80 lat. To całkiem niezły wynik. Co prawda wśród 45 krajów Europy zajmujemy pod tym względem daleką lokatę (patrz wykres na s. 86), ale w porównaniu z początkiem lat 50. ubiegłego stulecia (rocznikowe rodziły się wtedy dzisiejsze 50- i 60-latki), przeciętna Polka żyje dziś 18 lat, a mężczyzna 15 lat dłużej. Czemu zawdzięczamy ten postęp?

      Analiza danych zebranych przez GUS nie prowadzi do jednoznacznych wniosków. Bo z jednej strony kobiety miejskie żyją dłużej niż mieszkanki wsi, ale u mężczyzn wygląda to odwrotnie (przez ponad 20 lat zarówno mężczyźni jak i kobiety mieszkający na wsi żyli dłużej niż mieszczuchy, teraz zaczyna się to zmieniać). W Łodzi i na Śląsku wciąż najtrudniej dożyć sędziwego wieku, natomiast najdłużej żyją mieszkańcy Podkarpacia i Podlasia. Z pewnością niewiele łączy oba te regiony z japońską wyspą Okinawa, ale może to tylko kolejny dowód na to, że długowieczność można sobie zapewnić pod każdą szerokością geograficzną. Bo niezależnie od tego, jakie mamy geny, wiele zależy od nas samych - na przykład od trybu życia i diety.

      Świadczą o tym doświadczenia plemienia Indian Pima, którego przodkowie w średniowieczu rozdzielili się na dwie grupy: jedna osiadła w Meksyku i do dzisiaj trudni się tam pracą na roli, a druga zamieszkała w południowej Arizonie i jej kolejne pokolenia stopniowo porzucały rolnictwo przechodząc na styl życia białych Amerykanów. Już od kilkunastu lat w tej grupie notuje się największy na świecie odsetek otyłych, a połowa zapada na cukrzycę przed ukończeniem 35 roku życia. Kuzyni z Meksyku, których geny niewiele różnią się od amerykańskich pobratymców, są od nich o wiele zdrowsi.

      Czy widział ktoś otyłego stulatka? Rekordziści długowieczności pokazywani w mediach mają zawsze pogodne choć poorane zmarszczkami twarze, schludnie obcięte włosy, a nierzadko trzymają w ręku kieliszek dobrego trunku (to pewnie przypadek, ale czy zauważyliście, że nagabywani w wywiadach o ulubiony alkohol stuletni Europejczycy najczęściej odpowiadają, że regularnie popijają małe ilości porto, koniaku lub sherry; ciekawe, w czym gustują mieszkanki Okinawy?).

      Co zaś się tyczy genów, to nie czujmy się zanadto zwolnieni z odpowiedzialności za własne zdrowie.

      Geny biologicznego zegara

      Prof. Ewa Bartnik z Instytutu Genetyki i Biotechnologii Uniwersytetu Warszawskiego byłai nadal jest sceptyczna wobec pojawiających się co pewien czas doniesień o odkryciu genów mogących mieć wpływ na długość życia. Przy czym chodzi tu o konkretne geny, których posiadanie lub wadliwa budowa bezpośrednio wpływałyby na jego skrócenie lub wydłużenie. - Wątpię, czy kiedykolwiek uda sieje odkryć, bo nie sądzę, by w ogóle istniał taki jeden gen, którego podstawowym zadaniem byłoby regulowanie długości życia - mówi prof. Bartnik. - Nie, to raczej niemożliwe.

      Całkiem obiecująco wygląda natomiast badanie genów odpowiadających za konkretne choroby przewlekłe lub predysponujących do ich ujawnienia się w dorosłym życiu. Na ten temat można już sporo powiedzieć, choć wiedza genetyków nie wydaje się specjalnie odkrywcza, skoro o skłonności do niektórych chorób najwięcej mówi historia własnej rodziny. Zresztą sami genetycy to przyznają.

      Rok temu opisaliśmy w tekście „Modny gen", że wiele prywatnych placówek medycznych wprowadza do swojej oferty tzw. ocenę osobistego profilu genetycznego, za którą trzeba zapłacić ponad 1 tys. zł. Wykonując taki profil można po zbadaniu próbki krwi powiedzieć pacjentowi, np. jakie ma prawdopodobieństwo zachorowania na chorobę wieńcową (że jest ono, powiedzmy, 1,7 razy wyższe niż średnie ryzyko w polskiej populacji). Poproszona wtedy o komentarz do tych wyników prof. Ewa Bartnik wydała bardzo krytyczny osąd i do dzisiaj go nie zmieniła: - Taka analiza szacuje jedynie względne prawdopodobieństwo, z którego dla przeciętnego Kowalskiego niewiele wynika. Bo może posiada on również geny osłabiające działanie genów ryzyka i w sumie wychodzi na zero? Tego nie jesteśmy w stanie dokładnie określić.

      Na świecie nie brakuje naukowców, którzy chcieliby nas odmłodzić, sumuje prof. Ewa Bartnik. - Ale za tym idzie pokusa, by pokazać się w mediach. Dlatego wiele wyników badań sztucznie się wzdyma, by przyciągnąć uwagę publiczności i ewentualnych sponsorów. W dużej mierze nasze nadzieje są więc na wyrost. Ale wierzyć trzeba.

      Morał z tych genetycznych rozważań należy wyciągnąć jeden: mamy w swoich komórkach bardzo skomplikowany aparat programujący nasze życie i wiele czynników od urodzenia do późnej starości może go przyspieszać lub zwalniać. W dużej mierze sami te czynniki wyzwalamy - odżywiając się byle jak lub paląc papierosy. To jeszcze pieśń przyszłości (choć nie tak wcale odległej!), by rodzice po narodzinach dziecka dowiadywali się od lekarzy, czy w zestawie genów, jakimi je obdarowali, nie ma takich, które predysponowałyby je na przykład do raka płuc lub czerniaka. Taką wiedzę mogliby przekazać mu, gdy dorośnie, bo raczej wtedy nie powinno sięgać po papierosy lub przesadnie się opalać.

      Wystarczy znów jednak zagłębić się w historię własnej rodziny, by bez wsparcia genetyki wiedzieć, jakie choroby przewlekłe zdarzały się w niej częściej lub w każdym pokoleniu. Oczywiście nie wszystko to, co doprowadziło do śmierci naszych przodków, musi być groźne również dla nas - dlatego w poradniach genetycznych można już wykrywać nieprawidłowości (tzw. mutacje) w genach warunkujących np. niektóre choroby nowotworowe. Choćby cieszące się największym rozgłosem BRCA1 i BRCA2 w nowotworach piersi i jajnika albo MSH2 w nowotworach jelita grubego. Tego rodzaju diagnostyka zalecana jest zwłaszcza osobom dziedzicznie obciążonym takimi chorobami, u których prawdopodobieństwo wykrycia szkodliwej mutacji rzeczywiście jest wysokie. Bo są to wciąż badania na tyle nieidealne, że wykonane w całej populacji tracą swą precyzję. Ujemny wynik, czyli brak wykrycia mutacji, po prostu nie wyklucza ryzyka rozwoju raka i innych chorób przewlekłych. Ślepa wiara w swoje DNA może sporo kosztować, choć z drugiej strony nie ma lepszego kapitału niż kod genetyczny odziedziczony po przodkach, którzy w zdrowiu dożywali stu lat. ^


      Sporo hałasu wokół nieśmiertelności narobiły swego czasu w mediach telomery - specyficzne zakończenia nici DNA w jądrach komórkowych (greckie telos- koniec, meros- część), które skracają się po każdym podziale komórki. Naukowcy sugerowali (ale niecierpliwi dziennikarze podawali to jako pewnik!), że rozmiar determinuje długość życia i będzie wkrótce pomocny w jej przewidywaniu. Oczywiście tak się nie stało. Długość telomerów ma niezaprzeczalny związek ze starzeniem się komórek, ale do udowodnienia hipotezy o skracaniu życia i wprowadzeniu metod sztucznie je wydłużających droga jeszcze daleka.

      Badania nad starzeniem komórek zostaną pewnie przyspieszone po tym, jak w ubiegłym tygodniu Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny przyznano trójce amerykańskich odkrywców telomerazy - enzymu, który wydłuża telomery. Eli-zabeth Blackbum, Caroi Greider i Jack Szostak dowiedli w latach 80., że dzięki telomerazie komórki mogą dzielić się w sposób właściwie nieograniczony, ale ta nadmierna liczba podziałów może je wprowadzić na niebezpieczny szlak nowotworowy. Być może receptą na przedłużenie życia byłoby odkrycie sposobu, jak powstrzymać telornerazę w komórkach raka i jak ją uaktywnić w komórkach zdrowych - na razie nikt nie potrafi jednak tego dokonać.

      Hormonalny klucz do młodości

      Jeśli nie geny można nazwać współczesnym eliksirem młodości, to może są nim hormony? Dzięki estrogenom skóra kobiet jest gładka i elastyczna. Dzięki testosteronowi mężczyźni wyglądają jak młodzi herosi, I nawet nie tylko wyglądają, ale też mają skąd czerpać życiowy napęd. Mężczyzna, u którego poziom testosteronu spada (po 50 roku życia przeciętnie co rok o 1 proc.), odczuwa depresję, gorzej śpi, wiotczeją mu mięśnie, zaczyna mieć problemy z erekcją. „Starzejesz się" - słyszy od partnerki i jeśli są w podobnym wieku, może się zrewanżować podobną uwagą. Brak estrogenów kobieta odczuwa boleśnie - nie tylko w wyglądzie zewnętrznym (zmarszczki się pogłębiają, skóra traci sprężystość, a kości swoją masę), ale także w zmianach nastroju, nastroju, temperaturze ciała, zwiekszonym ryzyku chorób serca. Bez wątpia czas starzenia nie jest łaskawy dla obu płci właśnie z winy hormonów. Czy zatem ich wpływ na nasze życie jest decydujący?

      Zdaniem endokrynologa prof. Stefana Zgliczyńskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Medyzyny Prewencyjnej i Przeciwstarzeniowej, proces starzena zależy nie więcej niz w 20 procentach od genów, w 80 procentach - od czynników środowiskowych (tutaj właśnie zawiera się nasz tryb życia). Gdzie zatem miejsce na hormony? - Z matematycznego punktu widzenia miejsca nie ma - ironicznie odpowiada profesor, ale zaraz udowodni, że medycyna i biologia to nie matematyka, więc 20 plus 80 nie muszą równać się 100 procentom.

      Okazuje się, że to, co kojarzymy z wpływem środowiska na nasz organizm, może wynikać z subtelnej gry hormonalnej. - Niedostatek witaminy D w naszej szerokości geograficznej, wynikający z niedoboru słońca, to również potężny czynnik sprzyjający starzeniu - mówi prof. Zgliczyński. Co ciekawe, w opinii endokrynologa witamina D (która powstaje w skórze pod wpływem światła słonecznego) to też hormon, bo jej aktywne pochodne mają konkretny wpływ np. na mineralizację kości. Lista hormonów, których ubywa nam wraz z wiekiem, jest dłuższa - są na niej również: estradiol, hormon wzrostu, substancja IGF (insu-linopodobny czynnik wzrostu). Im mniej testosteronu krąży w męskiej krwi, tym większe jest ryzyko, że rozwinie się tzw. zespół metaboliczny, a więc: otyłość, cukrzyca i miażdżyca.

      Ale na starość nie zawsze wszystko się kurczy. Pojawia się również problem ze zwiększonym zapotrzebowaniem na insulinę lub z nadmiarem parathormonu wydzielanego przez przytarczyce (to niewielkie gruczoły położone tuż przy tarczycy). Jest go więcej u starszych osób na skutek zmniejszonej filtracji nerek i ich coraz większej niewydolności; ajaki wpływ ma parathor-mon na starzejący się organizm? - Powoduje zwapnienie niektórych organów - mówi prof. Stefan Zgliczyński. - Takie są najnowsze odkrycia: to, co niektórzy nazywają miażdżycą w aorcie, nie musi być wcale spowodowane odkładaniem cholesterolu, lecz zwapnieniem nasilonym z winy parathormonu.

      Nawet jeśli nie uda się z matematyczną precyzją ustalić odpowiedzialności hormonów za nasze starzenie, to i tak warto się zastanowić, czy nie uzupełniać deficytu tych substancji lub nie obniżać ich nadmiaru. Do przeciwdziałania otyłości zachęcają nas od dawna kardiolodzy, ale skoro wiadomo, że przyczynia się ona do zwiększonego zapotrzebowania na insulinę - co może przyspieszać starzenie komórek - warto zdwoić wysiłki, by utrzymać właściwy ciężar ciała.

      Przymierze kardiologów z endokrynologami ma jednak swoje granice. Bo jeśli chodzi o hormonalną terapię zastępczą, zalecaną kobietom w okresie menopauzy, wciąż o porozumienie trudno. Po tym, jak w 2002 r. przeciwnicy tej kuracji dostali do ręki potężny argument w postaci wyników wieloletnich badań amerykańskich wskazujących na szkodliwość podawania hormonów kobietom po 50 roku życia - entuzjazm na temat kuracji odmładzających przycichł. Ostatni okres na nowo przywrócił hormony do łask, choć z pewnymi zastrzeżeniami. - Zajmuję się tym problemem od ponad 50 lat i uważam, że można hormonalną terapię zastępczą podać kobiecie, która na niej zyska - zapewnia prof. Zgliczyński. Cała sztuka polega na tym, by wiedzieć: komu, kiedy, co oraz ile. Trudność bierze się stąd, że estradiol wchodzący w skład takiej hormonalnej kuracji zwiększa ryzyko powstawania zakrzepów krwi, które mogą prowadzić do udarów i zawałów. - To, czy kobieta miała podczas ciąży żylaki, może być ważnym ostrzeżeniem, by hormonalnej terapii jej nie zlecać, bo może mieć skłonność do zakrzepicy - mówi profesor. -Innym sygnałem zakazującym podawania estradiolu jest występowanie raka piersi w jej rodzinie.

      To ciekawe, że starsi mężczyźni mają w swoim organizmie nieraz więcej estradiolu niż ich rówieśniczki, ale w niczym to im nie pomaga - gdy zaczyna brakować testosteronu (norma wynosi od 2,8 do 9 ng/ml), jest tylko jedna metoda, by go uzupełnić: dostarczyć z zewnątrz. Gdy 25 lat temu prof. Zgliczyński usiłował wprowadzić wśród Polaków modę na testosteron -miał więcej przeciwników niż zwolenników, a urolodzy straszyli pacjentów rakiem prostaty, który pod wpływem podawanego testosteronu miał się u nich rozwijać. Teraz złagodzono opinie i nawet urolodzy nie są już tak bezwzględnie sceptyczni. Oczywiście należy wykluczyć rozmaite choroby, które dyskwalifikują tę kurację u niektórych mężczyzn (m.in. powikłania nadciśnienia tętniczego, rak prostaty, schorzenia hematologiczne), ale u reszty efekty po podaniu testosteronu są spektakularne: poprawia się nastrój, zwiększa energia i siła mięśni, polepsza uwapnienie kości i szybciej ginie „zły" cholesterol. Na rynku są już preparaty wygodne w stosowaniu, bo w żelu (mają tę przewagę nad zastrzykami, że nie obciążają wątroby), choć ich minusem dla niektórych jest z pewnością wysoka cena (ok. 300 zł kosztuje taka miesięczna kuracja) oraz fakt, że po nałożeniu preparatu na skórę przez 6 godzin należy unikać kontaktu cielesnego z drugą osobą.

      Co do hormonu wzrostuu i jego roli w procesie starzenia - pinie nie są jednoznaczne. Wiadomo, że hormon ten zwiększa skuteczność testosteronu, ale nie ma pewności, jak niebezpieczne mogłyby być długotrwałe kuracje odmładzające tym związkiem, gdyby wprowadzić je do szerokiej praktyki. Hormon wzrostu pozostał więc lekiem zarezerwowanym dla wąskiej grupy chorych dotkniętych karłowatością i tzw. zespołem Turnera.

      Specjaliści medycyny przeciwstarzeniowej i orędownicy młodości muszą jak widać czasami poskromić swoje apetyty. Mogłyby je zaspokoić tzw. suplementy niektórych hormonów - zwłaszcza DHEA lub melatoniny, okrzyknięte kilka lat temu eliksirem przedłużającym życie. Cóż, nawet dawni entuzjaści nie widzą już specjalnych korzyści z zażywania tego rodzaju preparatów, ale być może dlatego, że dopuszczone do sprzedaży bez żadnej kontroli medycznej (można je kupić bez recept nie tylko w aptekach, ale też w sklepach ze zdrową żywnością), mają dawki hormonów tak niskie, że trudno spodziewać się błyskotliwych efektów. Nawet jeśli chcesz samemu je wypróbować, powinieneś wcześniej skonsultować się z lekarzem, a przynajmniej zbadać poziom testosteronu, bo taka suplementacja może okazać się kompletnie niepotrzebna.

      Ruch receptą na zdrowie

      W tekście „Jak się starzejemy i jak to opóźnić" wymieniamy niekorzystne procesy, których na ogół doświadczamy podczas starzenia i jak widać jest tego sporo. Ale czy nie zadziwiające jest to, że można im przeciwdziałać w tak mało konkretny i właściwie dość prosty sposób: ćwiczyć umysł, jeść ryby i warzywa, zrzucić nadwagę, rozciągać mięśnie.

      Na ile skuteczne są te metody? Naukowcy studzą nadzieje, że witaminy, minerały lub aktywność fizyczna w cudowny sposób mogą cofnąć upływający czas, ale mimo wszystko nie odmawiają im udowodnionych korzyści dla zdrowia oraz pozytywnego wpływu na kondycję. A to już coś!

      - W siódmej dekadzie życia silą mięśni maleje 30-krotnie- zauważa prof. Stefan Zgliczyński. To właśnie dlatego większość staruszków z trudem wchodzi po schodach, a czasem - z trudem podnosi się z fotela. Unieruchomienie sprzyja dalszej degradacji mięśni i kości. Zresztą pierwsze cechy odwapnienia kośćca zauważalne są dużo wcześniej - po 50 roku życia osteoporoza występuje u 30 proc. kobiet i - uwaga, na to wciąż zwracamy zbyt mało uwagi! - u co dziesiątego mężczyzny. 20 października przypada Światowy Dzień Osteoporo-zy, ustanowiony po to, by uświadamiać zagrożenie. W ubiegłym roku szacunkowa liczba osób, które w Polsce uległy złamaniom z tego powodu, wyniosła 2,6 min (było w tej grupie prawie pół miliona mężczyzn).

      Starzenie się społeczeństwa nieuchronnie prowadzi do wzrostu liczby złamań, ale lekarze nie tracą nadziei, że skoro młody wygląd dla tylu osób stał się priorytetem, to zrobią wszystko, by zapobiegać zwiększonej łamliwości kości. Na przykład poprzez ruch - jesienna aura nie powinna nikogo odstraszać od spacerów czy marszruty z kijkami znanej pod nazwą nordic walking. Tylko mróz przekraczający minus 10 stopni, silny wiatr i ulewny deszcz są usprawiedliwieniem dla tych, którzy nie chcą wyjść z domu. Zalecany przez lekarzy ruch nie ma nic wspólnego ze sportem wyczynowym. Wystarczy pamiętać o zasadzie 3x30x130, która oznacza, że ktoś, kto nie pracuje fizycznie i większość czasu spędza za biurkiem lub przed telewizorem, powinien ćwiczyć (maszerować, pływać, jeździć na rowerze albo na przykład tańczyć) 3 razy w tygodniu przez 30 minut i jego tętno podczas treningu powinno wynosić ok. 130 uderzeń na minutę (po przekroczeniu 50 roku życia - 120).

      Dostarczanie organizmowi preparatów wapnia czy witaminy D3 (poza codzienną dietą, w której powinny znaleźć się produkty białkowe) jest już raczej zarezerwowane dla pacjentów z osteoporozą (podobnie jak konkretne leki stosowane w kuracji tej choroby). Warto więc, by po 50 roku życia sprawdzić gęstość i rusztowanie swojego kośćca, co umożliwia tzw. densytometria. Od niedawna ryzyko złamań można także ocenić wykorzystując tzw. kalkulator FRAX, do którego wprowadza się swój wskaźnik BMI (Body Mass Index; obliczany na podstawie wzrostu i ciężaru ciała: BMI=kg/m2) oraz inne czynniki ryzyka: przebyte złamania, palenie papierosów, leczenie sterydami, tzw. choroby współistniejące. Kalkulator FRAX dostępny jest w Internecie pod adresem www.shef.ac.uk/FRAX i choć w uwzględnionych tam wersjach nie ma jeszcze modelu dla Polski, to zdaniem naszych ekspertów można wykorzystać dane dla Wlk. Brytanii (polska wersja ma być opracowana wkrótce).

      Wygląd zwierciadłem czasu

      Marząc o przedłużeniu życia najczęściej już zdajemy sobie sprawę, że będzie ono miało tylko wtedy swoją wartość, gdy pozostaniemy zdrowi i samodzielni. Dermatolodzy zgłaszają zastrzeżenie: a co z wyglądem? Czy on się nie liczy? Nasza skóra starzeje się właściwie od drugiego dnia po urodzeniu, po 30 roku życia pojawiają się już pierwsze tego widoczne oznaki, a po pięćdziesiątce - wtedy, gdy zaczyna brakować wspomnianych wcześniej hormonów - zmiany są już kolosalne: naskórek traci grubość, brakuje elastyny, włókna kolaj stają się coraz cieńsze.

      - W naszych gabinetach przybyw tzw. pacjentów estetycznych - mów? prof. Andrzej Kaszuba, krajowy konsultant w dziedzinie dermatologii. - Wprowadzenie do praktyki różnych technik i materiałów: laserów, wypełniaczy zmarszczek, leków, sprawiło, że możemy piękno zachowywać dłużej. Powiedzenie Zygmunta Freuda, że anatomia jest przeznaczeniem, w wielu wypadkach straciło swój sens.

      To prawda: dermatologia, czyli dziedzina medycyny zajmująca się dawniej wyłącznie chorobami skóry, ma dziś w arsenale wiele dostępnych metod poprawiających jej wygląd. Stała się nawet specjalnością zabiegową, trochę podobną do chirurgii.

      - Moim zdaniem, wielu ludzi nie potrafi odróżnić chirurgii plastycznej od medycyny estetycznej, a to błąd-twierdzi dr Barbara Walkiewicz-Cyrańska, prezes Stowarzyszenia Lekarzy Dermatologów Estetycznych. I na potwierdzenie swojej tezy pokazuje wyniki sondażu przeprowadzonego w ubiegłym roku przez TNS OBOP w ramach kampanii „Świadome piękno": 67 proc. Polaków nie potrafi wymienić żadnego zabiegu z zakresu medycyny estetycznej, zdaniem ponad połowy (60 proc.) zabiegi poprawiające kształt ciała są niebezpieczne dla zdrowia.

      - Dla mnie to dowód, że większości Polaków poprawianie wyglądu kojarzy się z chirurgią plastyczną i potrzebą użycia skalpela - mówi dr Walkiewicz-Cyrańska. A często wystarczy peeling, światło lasera lub sama igła, by wstrzyknąć toksynę botulinową, podać kwas hialuronowy albo kwas polimlekowy. Nowym i trendem w medycynie estetycznej stała się hodowla komórek macierzystych pooranych ze skrawka skóry pacjenta i ponowne wypełnienie nimi zmarszczek lub podawanie preparatów przetworzonych z jego własnego osocza, które mają rewitalizować skórę (metodę tę nazwano regeneris).

      - Choć są to zabiegi dużo prostsze niż operacje plastyczne, nie powinny ich wykonywać osoby bez odpowiedniego przygotowania medycznego - ostrzega prof. Kaszuba. Tymczasem w Polsce nikt nie jest wstanie zabronić kosmetyczkom stosowania tego rodzaju metod. Coraz częściej wchodzą więc w rolę lekarzy, bez świadomości, że nawet prosty zastrzyk z wypełniaczem na twarz może wywołać nieprzewidziane reakcje organizmu i trzeba umieć je opanować. Co gorsza, większość firm sprzedających w Polsce materiały i sprzęt wykorzystywany w medycynie estetycznej nie sprawdza kwalifikacji ani uprawnień do wykonywania takich zabiegów i wciska na nasz rynek nie zawsze produkty wysokiej jakości (a często takie, które na Zachodzie ustąpiły miejsca lepszym i bezpieczniejszym).

      We wspomnianym sondażu aż 78 proc. zapytanych Polaków stwierdziło, że w ogóle nie jest zainteresowanych poprawianiem urody, ale najpopularniejszymi zabiegami medycyny estetycznej okazały się: korekcja zmarszczek botoksem, laserowa depilacja, peelingi oraz ujędrnianie piersi za pomocą kwasu hialuronowego. Łatwo zauważyć, że nie ma na tej liście zabiegów, które mogłyby pomóc odmłodnieć panom, choć oczywiście likwidowanie zmarszczek i peelingi oferowane są i polecane obu płciom. Ale dlaczego na szczycie popularności znalazła się walka z nadmiernym owłosieniem, a nie ma nic, co byłoby pomocne w likwidacji łysienia?

      Przecież tym, czym dla kobiet są marszczki, dla wielu mężczyzn jest utrata włosów - oznaką upływającego czasu i przemijającej atrakcyjności. Wokół nie brakuje ludzi wygolonych na łyso, których przykład mógłby działać terapeutycznie. To aktorzy, piosenkarki i modele, często w młodym wieku, których decyzja o ścięciu włosów do gołej skóry ma podkreślać ich oryginalność, jednak spróbujcie wytłumaczyć to ludziom, którzy z show-biznesem nie mają nic wspólnego i zamiast przed kamerą godziny spędzają przed lustrem wpędzając się w coraz to nowe kompleksy. Łysina postarza i szpeci - utwierdzają się w swoim osądzie.
 
      Choć łysieniu mogą sprzyjać infekcje skóry, niektóre leki, a nawet wieloletnie związywanie włosów w „koński ogon" - głównym winowajcą znów są nasze hormony. I to płciowe (kastraci pozbawieni jąder nie łysieją). Ale to nie sam testosteron zdziera z mężczyzn skalp, zresztą lekarze coraz częściej obserwują ten sam typ łysienia wśród kobiet. - Sprawa wygląda bardziej skomplikowanie - objaśnia dermatolog dr Marcin Ambroziak. - Z testosteronu powstaje substancja o nazwie dihydrotestosteron (DHT) i to ona wstrzymuje odnowę włosów. Przemiana testosteronu w DHT jest możliwa dzięki enzymowi zwanemu fareduktazą, który szczególnie upodobał sobie okolice skroni.

      Naukowcy już wiele lat temu wpadli na pomysł, jak zmniejszyć stężenie DHT w skórze głowy - trzeba powstrzymać działanie enzymu alfareduktazy. Co ciekawe, blokująca ów enzym substancja o nazwie finasteryd była najpierw wykorzystywana w kuracji przerostu prostaty. I jest nadal, tyle że w dużo większej dawce. Aby zablokować alfareduktazę w celu powstrzymania wypadania włosów, wystarczy dużo mniejsza ilość finasterydu (1 mg dziennie). Co ciekawe, wszystkie leki stosowane w leczeniu łysienia wykryto przypadkowo. Przed finasterydem był to minoksidil wykorzystywany początkowo w terapii nadciśnienia.

      Okazało się, że wtarty bezpośrednio w skórę głowy, rozszerza naczynia krwionośne poprawiając ukrwienie mieszków włosowych. - Z czasem okazało się, że rola minoksidilu jest szersza i korzyścią z jego stosowania jest nie tyle rozszerzanie naczyń na głowie, co pobudzanie tzw. epidermalnego czynnika wzrostu - mówi dr Ambroziak. - Dzięki, niemu rosną włosy.

      Substancja najpierw weszław skład płukanek i szamponów, ale można ją już także wstrzykiwać bezpośrednio w skórę głowy (taki zabieg wykonywany w gabinetach dermatologii i medycyny estetycznej nazywa się mezoterapią). Pewną odmianą minoksidilu jest aminexil, który znajduje się w niektórych szamponach i preparatach kosmetycznych zapobiegających wypadaniu włosów - ma mocniej przytwierdzać korzeń włosa w skórze głowy i - dzięki zawartości glukozy oraz wielonienasyconych kwasów tłuszczowych - odbudowywać jego łodygę. -Ale na tym koniec - mówi dr Ambroziak. - Gdyby preparaty naturalne i roślinne byty tak skuteczne, jak przekonują ich twórcy, otrzymałyby status leków.

      Jak zatem odnieść się do czarnej rzepy, pokrzywy, tranu albo soku z cebuli? W żaden sposób nie regulują mechanizmu łysienia związanego z grą hormonalną lub naczyniową. Mają jednak pewien plus: wypadaniu włosów często towarzyszy łojotokowe zapalenie skóry i te naturalne mikstury mogą je niwelować.

      Nastrój poprawia kondycję

      Kiedy już zrobimy porządek ze swoim ciałem, warto zająć się psychiką. Depresja jest niemal immanentną cechą starzenia, a pogodnie usposobieni zawsze wyglądają młodziej. Czyż nie miał racji Oskar Wilde radząc w swojej powieści „Portret Doriana Graya", że chcąc odzyskać młodość, trzeba tylko powtórzyć jej szaleństwa? Odkąd na rynku pojawiła się Viagra i jej następcy, w pewnym sensie to już da się zrobić. Na horyzoncie pojawiły się także preparaty mające dostarczać podobnej satysfakcji kobietom. Tylko czy udane życie seksualne jest wystarczającym miernikiem poziomu zadowolenia z życia? Wątpią w to nawet seksuolodzy.

      Warto też uporać się z nałogami. Palenie papierosów od lat znajduje się w ścisłej czołówce czynników skracających życie, a pogląd ten da się łatwo wytłumaczyć obecnością aż czterech tysięcy związków chemicznych zawartych w dymie tytoniowym. Nie mógł tego wiedzieć w XVI w. lekarz i botanik Nicolas Monadres, który wyrażał się o tytoniu w samych superlatywach: „Ziele to oczyszcza podniebienie i głowę, usuwa zmęczenie, zapobiega dżumie, przepędza wszy, leczy stare wrzody i rany". Współcześni medycy inaczej rozkładają akcenty: palacze papierosów niszczą swoje serce, układ oddechowy, żołądek i dwunastnicę, mają zwiększone ryzyko zaćmy, osteoporozy i paradontozy, nie mówiąc już o raku płuc (bo jego związek z paleniem jest najściślejszy i udokumentowany od połowy ubiegłego wieku).

      Dziś asortyment środków ułatwiających rzucenie palenia jest całkiem spory, ale trudność nie tkwi w wyborze najlepszego preparatu. Mechanizmy powstawania uzależnień są skomplikowane, o czym doskonale wiedzą ci, którzy próbowali rozstać się z jakimkolwiek nałogiem. Chcąc rzucić palenie, trzeba przezwyciężyć psychiczne uzależnienie nie tylko zakorzenione głęboko w strukturach mózgu, ale także związane ze sposobami reagowania na różne sytuacje. Dla wieloletnich palaczy fajka czy papieros są po prostu dobrymi kompanami ułatwiającymi wykonywanie wielu codziennych czynności lub pomagającymi odreagować stres. Wierni przyjaciele, z którymi nie chcemy i nie potrafimy się rozstać. Błogostan, w jaki wprowadza nikotyna (uzależnienie jest zasługą tej właśnie substancji), i poprawa nastroju skojarzona z trzymaniem papierosa w ręku zachęcają do kontynuacji nałogu.

      A z opublikowanego właśnie sondażu TNS OBOP wynika, że z naszym nastrojem wcale nie jest najlepiej. Tylko 8 proc. Polaków stwierdziło, że nie zdarzają się im okresy gorszego samopoczucia psychicznego. Natomiast aż dla 85 proc. dobry nastrój to ważna rzecz i warto o niego zabiegać (ciekawe, że uważa tak więcej kobiet niż mężczyzn). - Kobieta pogodna jest bardziej atrakcyjna, poszukiwana, staje się swoistą ostoją bezpieczeństwa dla często zagubionych mężczyzn - komentuje prof. Henryk Gasiul, dyrektor Instytutu Psychologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. - Oczywiście płaci za to wysoką cenę - sama, nie mając poczucie oparcia i swobody, może w samotność do świadcząc załamań nastroju.

      Najlepszy lek na poprawę humoru? Bliska osoba (nie papieros!). Z wielu badań psychologicznych wynika, że znacznie lepsze samopoczucie mają osoby żyjące z partnerem niż samotne.

      Najczęściej wymienianym powodem gorszego nastroju jest odczuwany stres -dotyka on 44 proc. Polaków w wieku powyżej 15 lat. Na kolejnych miejscach znalazły się: problemy finansowe (39 proc. wskazań), osobiste i rodzinne (38 proc.). Aż co trzecia osoba podała, że przyczyną obniżonego nastroju jest brzydka pogoda lub problemy zdrowotne.

      - Z badań amerykańskich wynika, że ludzie w starszym wieku mają lepszy nastrój niż młodsi, bo nie muszą już udowadniać własnych kompetencji, nie wałcza o stanowiska, finanse - komentuje prof. Gasiul. - Nastawieni są bardziej na przeżywanie życia niż na jego zdobywanie.

      W Polsce niestety jest inaczej.- Starszy wiek oznacza u nas zmaganie o utrzymanie się na fali życia i przy życiu - podsumowuje profesor. Czy nie jest to najlepsza pointa do naszych niespełnionych marzeń o długowieczności? Powinniśmy je zawsze konfrontować z tym, co przynoszą warunki życia: ekonomiczne, psychologiczne i społeczne. Skoro wymarzona jesień życia ma być pogodna i aktywna, warto się do niej przygotowywać od wczesnej młodości.


      PAWEŁ WALEWSKI

      POLITYKA nr 42, 17 października 2009

  • /ciekawostki/zdrowie/2691-ja-walczy-z-depresj
  • /ciekawostki/zdrowie/2683-jak-si-starzejemy-i-jak-to-oponi