Idioci z półświatka

 

Autor tekstu: LESZEK SZYMKOWSKI

W środowisku przestępczym głupota zastraszająco często bywa przyczyną kuriozalnych wpadek, błędów, pomyłek i tragedii. Z reguły na własne życzenie.

 

Czytaj dalej

Zabójcze szpony sowy

 

Znany dziennikarz i pisarz niesłusznie został skazany na dożywocie za zabicie żony. Tymczasem winny jej śmierci był... ptak

Michael Iver Peterson, dziennikarz, pisarz, polityk, kandydat na burmistrza miasta Durham w stanie Karolina Północna, zawsze szedł przez życie jak burza.

W sobotni wieczór 8 grudnia 2001 roku świętował kolejny sukces - podpisanie z wytwórnią filmową kontraktu na film, do którego scenariusz miał powstać na podstawie jednej z jego książek. Siedząc przy basenie swojej luksusowej willi, małżonkowie rozmawiali, popijając wino. Ani się zorientowali, jak minęła północ. O drugiej Kathleen podjęła męską decyzję: - We spać. Muszę wstać wcześnie do pracy. Michael nie spieszył się do łóżka. Jeszcze przez pół godziny siedział przy basenie, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, marząc...

Czytaj dalej

Najgłupsi przestępcy

 

Ten ranking otwiera trójka "niezwykle inteligentnych" dilerów narkotyków z Łodzi, która postanowiła przekroczyć granicę na pięć minut przed jej otwarciem, czyli przystąpieniem Polski do układu z Schengen. Dilerów zatrzymano do rutynowej kontroli na przejściu w Świecku i znaleziono przy nich 300 tabletek ecstasy i niewielkie ilości heroiny. Święta spędzili w areszcie.

 

 


Amator cudzych majtek

Niestety, warszawiacy też potrafią zaskoczyć policjantów. Właścicielka mieszkania w bloku przy ul. Modlińskiej wróciła z zakupami do domu. Chciała skończyć gotowanie obiadu dla męża, który za chwilę powinien przyjść z pracy. Kiedy zdejmowała w przedpokoju buty, usłyszała mlaskanie dochodzące z kuchni. Była przekonana, że to jej małżonek wcześniej przyszedł do domu i zajada się niedokończonym obiadem. Już chciała mu zwrócić uwagę na niekulturalne zachowanie, kiedy z przerażeniem stwierdziła, że zupę z garnka wyjada zupełnie obcy mężczyzna. Kobieta zaczęła wzywać pomocy. Wtedy złodziej rzucił się do ucieczki. Nie udało mu się, ponieważ na pomoc kobiecie przybiegli sąsiedzi. Przytrzymali podżeracza i przekazali policji. Funkcjonariusze szybko ustalili, że rabusia nie interesowały pieniądze ani sprzęt RTV. Zabrał ze sobą trzy zapalniczki. Po dokładnym sprawdzeniu wyszło też na jaw, że zginęły również świeżo Wyprane slipki pana domu. Przestępca nie chciał jednak zostawić swojej ofiary bez bielizny. W zamian w szafce odłożył swoją brudną.

Na komisariacie 41-letni Grzegorz W. tłumaczył, że nie chciał niczego ukraść. Wszedł do mieszkania, aby coś zjeść. Rozbawieni do łez policjanci chcieli się dowiedzieć, czemu złodziej zdecydował się na szybką zmianę bielizny.

- Szkoda, ale na to pytanie, niestety, nie chciał nam odpowiedzieć - tłumaczą funkcjonariusze z Białołęki.

Policjanci mieli ubaw, ale prokurator podszedł do sprawy już zupełnie poważnie. Złodziej slipek dostał zarzut kradzieży z włamaniem. Co ciekawe, pół roku wcześniej zatrzymany rabuś wyszedł z więzienia, gdzie siedział trzy i pół roku także za włamanie.

Prawdziwą plagą w stolicy są kradzieże radioodtwarzaczy z zaparkowanych samochodów. Sprawcy tych przestępstw zazwyczaj unikają zatrzymania. Na szczęście zdarzają się też sytuacje, kiedy śledczy nie mają najmniejszego problemu z ustaleniem tożsamości przestępców. Takim "fachowcem" od kradzieży okazał się pewien 22-letni mieszkaniec bloku przy ul. Majewskiego. Wrześniową nocą wybrał się na parking przy ul. Bohdanowicza. Tam wybił szyby w trzech zaparkowanych samochodach i zabrał z nich panele z radioodtwarzaczy. Działalność młodzieńca zauważył jeden z mieszkańców sąsiedniego bloku. Wezwał policję. Kiedy patrol zjawił się na miejscu, po rabusiu nie było już śladu. Przestępca wpadł, bo w jednym z okradzionych samochodów policjanci znaleźli telefon komórkowy. Śledczy na początku myśleli, że aparat należy do właściciela auta. Ten jednak przyznał, że pierwszy raz widzi go na oczy. Po sprawdzeniu okazało się, że numer jest zarejestrowany na 22-letniego Daniela R Oczywiście policjanci oddali go właścicielowi, ale ten niezbyt ucieszył się ze zwrotu aparatu. W pakiecie z telefonem dostał zarzuty dotyczące trzech włamań do samochodów.

Pięta achillesowa

Głupie wpadki zdarzają się nie tylko drobnym rabusiom. Stołeczni policjanci przez pół roku próbowali namierzyć bandytę, który w sobotę wielkanocną napadł z bronią w ręku na sklep Biedronka w Legionowie. Po kilku miesiącach ustalili, że sprawca pojawia się na Pradze-Północ. Po paru dniach obserwacji poszukiwany bandyta w końcu zjawił się w pilnowanym przez policjantów miejscu. Wraz ze swoim znajomym przyjechał alfą romeo. Wywiadowcy ruszyli za samochodem. Kiedy mężczyźni zorientowali się, że śledzi ich radiowóz, zdecydowanie przyspieszyli, nie przestrzegając przepisów. Próbowali nawet rozjechać blokujących im drogę policjantów. Wtedy na pomoc zostali ściągnięci stołeczni antyterroryści. Przestępców nie odstraszyły strzały ostrzegawcze. Szaleńczy rajd skończył się na ul. 11 Listopada, gdzie ścigani porzucili alfę i dalej uciekali pieszo. Pierwszy został zatrzymany 28-letni Daniel J., który był poszukiwany przez niemiecką policję. Jednak funkcjonariuszy bardziej interesował Marcin N., który okradł Biedronkę. Ten nie dawał za wygraną, mimo że był postrzelony w piętę. Niemal zniknął z oczu ścigających go policjantów. Wtedy postanowił, że dalej będzie uciekał samochodem. Zatrzymał przypadkowe auto, w którym siedziały dwie osoby. Otworzył drzwi i próbował wyrzucić z pojazdu kierowcę. Jak się później przekonał, był to duży błąd. Po chwili leżał już na ziemi. Okazało się, że autem podróżowała policjantka po służbie oraz jej ojciec, były funkcjonariusz.

Do grona najgłupszych tegorocznych przestępców dołączył także pewien diler z Ursusa. Kryminalni z Ochoty w kwietniu urządzili zasadzkę na ul. Szancera, ponieważ mieli informację, że handluje się tam narkotykami. Po kilku godzinach obserwacji mieli już wracać do komendy, gdy jeden z nich postanowił, że wyjdzie z auta, aby rozprostować nogi. Wtedy podszedł do niego młody chłopak i przywitał się. Nie chodziło mu jednak tylko o podanie dłoni, w ten sposób przekazał zawiniątko. Policjant w cywilnym ubraniu nie miał wątpliwości, że diler pomylił go ze swoim klientem.

Kiedy 22-latek wyciągnął rękę po pieniądze za towar, policjant założył mu kajdanki. Ten był tak zszokowany, że przez chwilę stał jak wryty. Dopiero po chwili powiedział: - O ku... i próbował rzucić się do ucieczki. Ale na to było już oczywiście za późno.

Do trzech razy sztuka

Bandyci doskonale wiedzą, że nie powinno się wracać na miejsce przestępstwa. Nie wszyscy są jednak na tyle rozważni i wracają nawet po... trzy razy. Na początku stycznia jednemu ze sprzedawców ze sklepu Factory zginął portfel, w którym było kilka tysięcy złotych. Okradziony zgłosił się na policję. Funkcjonariusze sporządzili portret pamięciowy złodzieja i przekazali go ochronie sklepu. Już następnego dnia ochroniarz zauważył w sklepie mężczyznę, który odpowiadał rysopisowi. Podszedł do młodego człowieka i poprosił go na zaplecze. Złodziej zorientował się, że wpadł. Aby się ratować, zaatakował ochroniarza nożem, rozpylił gaz i wyskoczył przez okno.

Pracownik zadzwonił na policję. Funkcjonariusze od razu pojechali do sklepu. Kiedy przejrzeli nagrania z monitoringu, zauważyli bardzo ważny szczegół. Złodziej uciekł na piechotę. Zapomniał o swoim samochodzie. Policjanci byli pewni, że mężczyzna przyjdzie po auto. W końcu już raz wrócił na miejsce kradzieży... Nie mylili się. Już kilkanaście minut później zauważyli taksówkę, która wjeżdża na sklepowy parking. Pasażerem był poszukiwany złodziej.

Pewien mężczyzna próbował ukraść zaparkowany samochód. Kiedy już miał uruchomić silnik, zauważył dwóch policjantów idących w kierunku auta. Ci byli na tyle daleko, że mógł spokojnie uciec. Postanowił jednak wybrać inną kryjówkę. Niewiele myśląc, wszedł pod wóz. Policjanci, przechodząc obok auta, zwrócili uwagę, że ma uszkodzoną stacyjkę. Zauważyli też, że spod pojazdu wystają nogi złodzieja... (...)

SEBASTIAN SULOWSKI

Tytuł oryginalny: "Najgłupsi, czyli przestępcy, których pogrążył rok 2007"

Pół wieku w areszcie

 

Nikt o nim nie pomyślał. Pewien mężczyzna spędził 50 lat w areszcie na Sri Lance. Dopiero niedawno 80-letni staruszek wyszedł na wolność.

W końcu po 50 latach pozwolono mu opuścić areszt. Adwokat 80-latka nazwał go ofiarą biurokracji.

Jamisa aresztowano w sierpniu 1958 roku. Nastąpiło to po tym, jak rzekomo zranił swojego ojca nożem. Po wysłaniu go na badania do kliniki psychiatrycznej władze Sri Lanki najwyraźniej o nim zapomniały. W ciągu 50 lat trwającego aresztowania nie postawiono Jamisa ani razu przed żadnym sędzią.

Jamis pochodzi z małej wsi Ibbagamuwa, oddalonej o 100 kilometrów od administracyjnej stolicy Sri Lanki - Kolombo. Adwokat przypomniał, że jego klient nie ukończył żadnej szkoły i ze względu na nieznajomość prawa nigdy nie uskarżał się z powodu długiego trwania aresztu. Kierownictwo więzienia przypomniało sobie o swoim aresztancie dopiero wtedy, gdy staruszek trafił do szpitala z powodu złego stanu zdrowia. Po sprawdzeniu dokumentacji sąd zwolnił za kaucją wieloletniego aresztanta.

Współczucie jest jeszcze większe, gdy posłucha się historii, jaką opowiada sam poszkodowany Perumbada Pejjalage Jamis. Miał 11 albo 15 lat, nie może sobie dziś tego dokładnie przypomnieć. Pewne jest, że chodził do szkoły. Miało coś z niego wyrosnąć. W każdym razie więcej niż z jego ojca, który był rolnikiem dorabiającym na sprzedaży bimbru własnej roboty. Jamis był normalnym chłopakiem, dopóki na jego głowę nie spadł kokos. Orzech, który oderwał się z wysokości 25 metrów, ważył około dwóch kilogramów. Wszyscy mówili, że miał szczęście, bo po tym uderzeniu dostał tylko bóle głowy. Te jednak pozostały przez półtora roku i były tak silne, że Jamis musiał opuścić szkołę. Od tej pory pomagał tacie przy zbiorach ryżu. W końcu huczenie w głowie ustało, ale Jamis stał się strasznie niespokojny. Nie potrafił wytrzymać w jednym miejscu dłużej niż parę minut Zaczął dużo chodzić,najpierw po swojej wsi, później wędrował dalej przez miejsca, których nie znał i w których jego nikt nie znał. Pomagał ludziom w pracy na roli, a oni dawali mu za to jeść i pić.

Jednak nigdzie długo nie pozostawał, niepokój pędził go dalej. W końcu poczuł tęsknotę za stronami rodzinnymi. Gdy skończył 30 lat, postanowił odwiedzić tatę. Przybył do Ibbagamuwa, do miejsca swego dzieciństwa. Jacyś mężczyźni stali ze sztyletami i nożami przed domem jego ojca, tak opowiada o tym dziś sam Jamis. Wtedy zobaczył krew na schodach jego rodzinnego domu, a później we krwi swojego tatę. Jamisa pojmano, zarzucono mu, że chciał zabić ojca. 30-latek zaprzeczał, ale nikt nie chciał mu uwierzyć. Każdy widział w nim wiejskiego idiotę, któremu w dzieciństwie na głowę spadł kokos. Pamiętano, że cały czas chodził bez sensu, a w dodatku zostawił własnego ojca samego i znikł bez wieści.

31 sierpnia 1958 roku Jamis trafił do aresztu. Po paru tygodniach sąd wysłał go do Angody (przedmieścia Kolombo), gdzie znajdował się szpital psychiatryczny. Lekarze stwierdzili, że Jamis jest zdrowy na umyśle. Dlatego powinien zostać odesłany z powrotem do aresztu, a potem przed sędziego, który zdecyduje, czy go osądzić, czy wypuścić. Jednak nikt go nie odebrał. Jamis czekał tygodnie,miesiące, lata. Lekarze pisali listy do sądu, jednak nic się nie działo. Jamis w końcu przestał liczyć dni, a zaczął pomagać w kuchni, na polu ryżowym, a także załatwiał lekarzom sprawunki. Stał się częścią kliniki psychiatrycznej, a właściwie jej więźniem.

Jamis został aresztowany jeszcze na Cejlonie, a wolności doświadczył już na Sri Lance. Gdy wyszedł w tym roku na wolność, na polach ryżowych zamiast słoni zobaczył traktory. Jego krewni opowiedzieli mu, że jego ojciec umarł ze starości w latach 80. ubiegłego wieku. Co gorsza, już nigdy nie dowie się, przez kogo trafił do aresztu i kto wtedy w 1958 roku naprawdę zaatakował nożem jego ojca.

Adwokat "tej niezwykłej ofiary biurokracji" zapowiedział walkę o odszkodowanie w wysokości 1,5 miliona rupii, co odpowiada kwocie 180 euro za każdy rok spędzony za kratami. Jednak sam prezydent Sri Lanki postanowił uprzedzić kroki adwokata. Mahinda Rajapaksa spotkał się z R P Jamisem. 50 lat życia Jamisa prezydent Sri Lanki wycenił na 500 tys. rupii. W wiadomościach pokazano jak prezydent Rajapaksa wręcza 80-latkowi kopertę. W niej znajdowała się równowartość 3 200 euro. 64 euro za każdy stracony rok życia.


PATRYK K. URBANIAK na pods.: 123recht.net, spiegel.de

ANGORA - PERYSKOP nr 12 (23.11.2008)