08.03.2008 - I zatopiłem się w zadumie

 

 

8 marca 2008 - sobota

 

Nawet się człowiek nie zdążył obejrzeć... Od naszego ostatniego spotkania tutaj minęły już ponad dwa miesiące. Czas płynie szybko i wiosna już puka do drzwi. Dni są tak bardzo podobne jeden do drugiego, co oznacza, że w tym względzie nic nowego się nie dzieje. Czasami mam wrażenie, że tak jak jest, było zawsze. I że nigdy nie było inaczej. Tak bardzo wrosłem w swoją rolę, że aż trudno mi czasami uwierzyć, iż nie gram jej przez całe życie.

Hania zrobiła ogromne postępy. Najpełniej dostrzegają to ci, którzy widują ją od wielkiego święta. Tak się dzieje, gdy długo kogoś nie widzimy. Wtedy każde z nim spotkanie pokazuje, jak daleką drogę się przeszło.

Ale mimo postępów, o których piszę, nie widać jeszcze końca tej drogi. I pewnie nigdy się go nie dostrzeże. Ale cieszy to, co jest. Tak niewiele przecież brakowało, by nie było nawet tego.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mimo postęów, jakie poczyniła, Hania nadal jest osobą niezdolną do samodzielnej egzystencji. Potwierdziła to w grudniu komisja d/s orzekania o niepełnosprawności. Mam wreszcie dokumenty, które pozwalają na dalsze działania. Na początku lutego złożyłem wniosek o dofinansowanie remontu łazienki, którą trzeba bezwzględnie dostosować do niepełnosprawności Hani. Na razie radzimy sobie jak możemy i chociaż idzie nam to znacznie lepiej, niż choćby pół roku temu, to konieczność zachowania ostrożności jest bezdyskusyjna. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej.

Trudno mi sobie wyobrazić, co by było, gdyby Hania, myjąc się, poślizgnęła się i zrobiła sobie krzywdę. Przecież nie potrzeba wiele, by tak się stało. Jej siostra, Ewa, zdrowa przecież kobieta, w przedzień wyjazdu na wakacje do Polski upadła w łazience tak nieszczęśliwie, że do dzisaj ma kłopoty z ręką. A co dopiero, gdy coś takiego stałoby się Hani, osobie i tak już niepełnosprawnej.

Złożyłem też w imieniu Hani wniosek na turnus rehabilitacyjny. Do tej pory nie mam żadnej informacji, czy zostaną nam wspomniane dotacje przyznane. Decyzję w sprawie turnusu otrzymamy chyba przed Wielkanocą, natomiast co do remonu, to nie ma pewności, iż w tym roku sprawa zostanie załatwiona pomyślnie. Ale to mnie nie dziwi, taka bowiem jest nasza polska rzeczywistość - zawsze byli ważni i ważniejsi, albo parafrazując - chorzy i bardziej chorzy. Nic na to nie poradzimy.

Mamy za sobą kolejną (prywatną niestety) wizytę u lekarki prowadzącej Hanię w szpitalu. Pani doktor była bardzo zadowolona ze spotkania ze swoją pacjentką i stwierdziła, że tym, co Haneczce tak bardzo pomaga w rehabilitacji, jest jej optymizm, a także radość i niewyobrażalne wprost pragnienie życia. Hania dostała od lekarki skierowanie do szpitala na Mogileńską i w przyszłym tygodniu rozpoczynam w tym względzie usilne starania. Bo przecież trudno sobie wyobrazić, że pojadę ze skierowaniem, a tam mi powiedzą, że miejsce już czeka, proszę przyjeżdżać.

Ale i tak Hania nie będzie mogła być przyjęta do szpitala wcześniej niż w maju. Od 11 kwietnia do końca miesiąca będziemy bowiem przebywać w Ciechocinku. NFZ przyznał Hani (a mi jako opiekunowi) sanatorium. Jeszcze w październiku. Ale wtedy mieliśmy jechać do Nałęczowa, jednakże termin (Asia miała lada dzień urodzić),i odległość od Poznania zmusiły nas do rezygnacji. Jednak miły pan, któremu oddaliśmy to "nałęczowskie" skierowanie, obiecał załatwić leczenie wiosną w ośrodku przystosowanym dla niepełnosprawnych, poruszających się na wózkach. I wyszło, że pojedziemy do Ciechocinka. Niemal cały kwiecień mieszkać będziemy w sanatorium o pięknie brzmiącej nazwie "Wrzos". Być może ktoś z czytających te słowa znajdzie się przypadkowo w tym samym czasie w tym uroczym miasteczku. Mogłaby to być okazja do miłego spotkania. O takim spotkaniu wspominiała mi już pani Halinka Pietsch, którą niniejszym zapewniam, iż trzymam ją za słowo.!

Po raz pierwszy, a byłem już w sanatoriach kilkakrotnie, cieszę się z tego wyjazdu. Będzie to dla mnie pierwsza od prawie dwóch lat, okazja do prawdziwego odpoczynku. Przez trzy tygodnie nie będę się musiał martwić o zakupy, ani o to, co zrobić na obiad, ani o wiele innych rzeczy. I chociaż nikt w tym czasie nie zwolni mnie z obowiązku opieki nad Hanią, będzie to zupełnie inny jej rodzaj. Cieszę się, że będzie już wiosna, chociaż nie w pełni jeszcze "wiosenna". W naszej sytuacji pobyt w sanatorium w okresie zimowym lub jesiennym nie należałby do przyjemnych. Choćby z uwagi na konieczność ciągłego przebierania się w zimowe rzeczy, przez co spacery, nieodłączny przecież element pobytów w sanatoriach, musiałby się sprowadzać do koniecznego minimum.

Wspomniałem o gotowaniu. Nigdy bym się nie spodziewał, że coś, co nie tak dawno było dla mnie zmorą i spędzającą sen z oczu koniecznością, stanie się tak szybko jednym z najbardziej ulubionych moich zajęć. Dzisiaj mogę powiedzieć z ręką na sercu, że uwielbiam gotować i robię to z ogromną przyjemnością. Ugotwanie czegokolwiek nie jest dla mnie żadnym problemem, a przeglądanie przepisów, czy oglądanie programów o gotowaniu, sprawia mi niekłamaną radość. Odkryłem w kiosku pisemko o gotowaniu, za niecałą złotówkę. Pisemko, o którym wspominam, nazywa się "Przyślij przepis". Każdy numer składa się ze z bardzo prostych, sprawdzonych przepisów czytelników. Znalazłem w nim wiele wspaniałych potraw, które wielokrotnie wprowadziłem już w życie, i którymi zaskoczyłem nawet niektórych naszych znajomych. Wspomnę choćby o kaszubskich placuszkach ziemniaczanych z pastą śledziową, pieczarkach jak schabowe, czy - co polecam szczególnie - racuszkach po kociewsku, znanych tam również jako ruchanki na młodziach. Te ostatnie, podane bezpośrednio po usmażeniu, smakują wybornie.

W styczniu i w lutym stanąłem przed koniecznością przygotowania dwóch większych przyjęć dla koleżanek Hani z okazji jej "imieniowych urodzin". Hania urodziny obchodzi w lutym, a imieniny, które normalnie przypadają w lipcu, przeniosła na styczeń. Ale w lipcu przeważnie nie było nas w Poznaniu, więc konieczność kazała to jakoś pogodzić. Padło więc na styczeń i luty.

Przyjęcia były udane nie tylko ze względu na wspaniałą atmosferę, która zawsze im towarzyszy, ale także z uwagi na podane potrawy. Ponieważ koleżanki na obu tych przyjęciach "nie powtarzały się", mogłem więc zestaw pierwszego z nich powtórzyć na następnym, czyli utrwalić to sobie i ewentualnie co nieco zmodyfikować. Na ciepło podałem faszerowane papryczki, a na zimno paseczki z piersi kurczaka, które uprzednio zamarynowałem w maggi i po prostu usmażyłem. Uzupełnieniem tego był talerz skomponowany z kilku gatunków sera oraz rolmopsilki w oleju, ktorych sam jednak nie zrobiłem. Do kawy był pyszny torcik, który został upieczony przez zawodowego cukiernika. Na dołączonych zdjęciach można zobaczyć, jak to wszystko wyglądało. Gdybym tego nie sfotografował, nikt by mi nie uwierzył, że prawdą jest, co piszę. Oglądając zdjęcia, można też zatrzymać na chwilę wzrok na innych moich potrawach, a także zobaczyć modyfikację paseczków z piersi (zostało mi kilkanaście), które następnego dnia upiekłem w cieście naleśnikowym.

Koniec chwalenia się i wracam do Hani, o której można powiedzieć, że pracuje nad sobą w pocie czoła. Niewiele jest czynności, które potrafi wykonać samodzielnie, ale podejmuje próby gdzie tylko się da. Muszę przy tym bardzo uważać, gdyż często kończy się to nieszczęściem. Niedawno gotowałem rosół. Prosiłem Hanię, by obrała mi włoszczyznę i umyła kurczaka. Przez kilka minut nie było mnie w kuchni, kiedy nagle usłyszałem krzyk. Hania chciała pokazać, że nie tylko kurczaka umyje, ale także go pokroi. Wzięła największy nóż, którym za moment rozcięła sobie brzydko palec. Innym razem postanowiła wyręczyć mnie, zaparzając kawę. Wzięła do ręki czajnik z wrzątkiem, ale pewnie przestraszyła się gorąca i z krzykiem upuściła go na podłogę. Całe szczęście, że się nie poparzyła, bo to dopiero byłby kłopot.

Przez cały czas muszę uważać. Najspokojniejszy jestem wtedy, gdy śpi. A śpi dużo. Najpierw zaraz po obiedzie. Przedtem jednak pozmywa i powyciera. To należy do jej podstawowych obowiązków, które opanowała niemal do perfekcji. Tak jej to weszło w krew, że nie odłoży tego nawet na chwilę. Czasami tylko, gdy pada ze zmęczenia, a widać to gołym okiem, wyręczam ją, by szybciej mogła się położyć. Zanim się zorientuje, jest już pozmywane. Wtedy co najwyżej powyciera, bo za żadne skarby nie ustąpi.

Wspomniałem o śnie. Nie ma dnia, żeby po obiedzie nie pospała choćby 40 minut, najczęściej jednak śpi godzinę lub więcej. Wieczorem jest już w łóżku przeważnie około pół do ósmej. W każdym razie "Uwagę" w TVN ogląda już w łóżku. Niewiele jednak trzeba, by wziął ją w swe objęcia Morfeusz. Wtedy najczęściej telewizor robi swoje, a Hania z okularami na nosie wykonuje koncert chrapaniowy be-mol na chór i orkiestrę. Ale wystarczy, bym zdjął jej okulary - budzi się wtedy i mówi, że przecież ogląda. Ale za moment śpi dalej.

Bywa jednak, że ktoś o tej porze zadzwoni i wtedy moment zasypiania przedłuża się o czas rozmowy. Często w niedzile o tej porze dzwoni do nas Marylka z Olsztyna. To wspaniała, o cudownym głosie dziewczyna, która od urodzenia jest osobą niepełnosprawną, przez całe życie poruszającą się na wózku inwalidzkim. Obie dziewczyny w niezwykły sposób zgrały się ze sobą. Rozmawiają nieraz bardzo długo i stale mają sobie wiele do powiedzenia. Wciąż sobie obiecują, że się odwiedzą. Marylka wspomniała, że któregoś dnia będzie z grupą niepełnosprawnych w Turku. To stosunkowo niedaleko od Poznania, może więc będzie okazja, by się zobaczyć i osobiście.

Pięknie rozwija się przyjaźń między tymi dwiema niepełnosprawnymi paniami. A konatkt isnieje tylko poprzez rozmowy telefoniczne. Bo wcale nie trzeba się widzieć, by się pięknie zaprzyjaźnić. Swego czasu poznaliśmy w Pieckach na Mazurach ciekawego człowieka. Nie wiem, czy kiedyś nie wspominałem już o pani Marii. Niezwykłej kobiecie, której całe mieszkanie wypełniają książki i niezliczona ilość rzeźb i figurek, przez całe życie kolekcjonowanych przez jej mamę. Pani Maria opowiedziała nam o niezwykłej przyjaźni, która nigdy nie zmaterializowała się bezpośrednim spotkaniem. Były tylko rozmowy telefoniczne, listy i najczęściej wykonywane własnoręcznie i przesyłane sobie przy każdej niemal okazji kartki. Widzieliśmy te kartki, dane nam było także przeczytać kilka listów do pani Marii, napisanych do niej przez księdza Jana Twardowskiego, bo to o Nim tutaj mowa.

Bez reszty jestem zaangażowany w tzw. szeroko pojętą rehabilitację Hani. Jestem dla niej i prawą ręką, i głową, a niekiedy nawet nogami. Nie mam prawie na nic czasu. Zabieram ją wszędzie. I na spacery, i na zakupy. Co jakiś czas przełamujemy kolejne bariery. Nie muszę już być zdany na to, że ktoś przyjdzie do nas. Coraz częściej to ja zaprowadzam Hanię do koleżanki, co pozwala mi przez chwilę odetchnąć lub załatwić coś na mieście. Jest to dla mnie ogrome ułatwienie. Jedną z barier, którą ostatnio pokonaliśmy, był wyjazd do Kargowej. Trudno to może zrozumieć, ale najtrudniejsze do pokonania są bariery psychiczne, a takie powstają bardzo często w umysłach ludzi opiekujących się niepełnosprawnymi. przez długie miesiące nie umiałem pozbyć się strachu przed tak daleką podróżą. Zmusiła mnie do tego smutna konieczność, jaką jest ciężka choroba mojego taty. Pojechaliśmy tam z Asią, Dawidem i Zuzanką dwoma samochodami. Bałem się jechać sam, a poza tym bardzo chcieliśmy, aby tata zobaczył swoją najmłodszą prawnuczkę. Niestety, zamieniliśmy z ojcem tylko niewiele słów, po kilku minutach nie wiedział już chyba, kto do niego przyjechał, a Zuzanka nie wywarła na nim żadnego wrażenia. To okrutne, co choroba i starość uczynić może z człowieka, który w przeszłości tryskał energią i siłą.

Prawie w każdy piątek wcześnie rano jeździmy do Swarzędza na pływalnię. Hania, która zawsze pływała jak ryba, zupełnie zapomniała, że była w tym bardzo dobra. Teraz w grę wchodzi tylko mały basen. Na duży nawet nie spojrzy. Kiedy znajdzie się już w wodzie, pozostawiam ją samej sobie, stale jednak mam ją na oku. Jej ćwiczenia sprowadzają się właściwie do spacerowania pod prąd i pokonywania oporu wody poprzez ruchy rękami. Ale dobre to i to. Najważniejsze, że jeździ na basen chętnie i nie ma żadnych problemów z bardzo wczesnym wstawaniem. Wspomnę w tym miejscu, że codziennie rano, zanim wstanie, wykonuje w łóżku sama kilkanaście ćwiczeń. Każdy spacer przeznaczony jest na ćwiczenia ruchowe, staramy się bowiem, tak często jak tylko jest to możliwe, spacerować "po nóżkach". Trzymając się drugiej osoby lub pchając przed sobą wózek, Hania doskonale sobie radzi z chodzeniem. Niestety, mimo setek, a może juz tysięcy prób, nie umie chodzić sama. Nie ma mowy nawet o samodzielnym staniu - zawsze w takim przypadku musi się czegoś trzymać - albo słupa albo jakieś barierki. Mówię jej wtedy, że przywiązuję ją do słupa jak pieska.

Wciąż chyba nie zdaje sobie sprawy ze swojej choroby i niepełnosprawności. Może to dobrze, bo trudno byłoby wytrzymać psychicznie, gdyby było inaczej. W najlepszym stanie, tak mi się wydaje, jest mowa, aczkolwiek w domu rozmawia ze mną jak dziecko. Jej język i słownictwo wypełnione są zdrobnieniami. "Zjadłam rosołek, zrób mi kawusię, przynieś mi ciasteczko, ubiorę buciki, nakryj mnie kołderką, stłukłam szklaneczkę, umyłam ząbki". Właściwie tylko tam, gdzie naprawdę nie można, powie normalnie. Dziecinne zachowania Hani najbardziej widoczne są wtedy, gdy robimy razem zakupy. Nie interesuje jej zupełnie, czy ja kupię to czy tamto, pietruszkę czy seler, mięso takie czy owakie. Ale zawsze pamięta, by kupić jej ciasteczka i batoniki. "A kupisz mi dzisiaj batonika?" - pyta, gdy wybieramy się razem do sklepu

Nie muszę dodawać, że całym dla nas światem i najcudowniejszym oczkiem w głowie jest nasza maleńka Zuzanka. W piątek nasza kruszynka skończyła cztery miesiące. Trudno wyrazić słowami, ile radości wniosło to maleństwo w nasze życie. Cudownie się rozwija, jest radosna i coraz częściej na jej ślicznej małej twarzyczce maluje się najpiękniejszy na świecie uśmiech. Od pewnego czasu nas rozpoznaje, gdyż potrafi już się coraz dłużej w nas wpatrywać. Nie ulega watpliwości, że najbardziej (poza rodzicami) wpatruje się we mnie. Ktoś pomyśli w tej chwili, że czaruję. Ale ja mówię prawdę! Kiedy przychodzi do nas, zostawiam wszystko i biegnę do Zuzanki. I mówię do niej, uśmiecham się, patrzę głęboko w jej prześliczne oczęta, a co najważniejsze, w charakterystyczny sposób klaszczę językiem. To był zawsze mój znak rozpoznawczy - dla dziewcząt, w których się kochałem i dla moich dzieci. Zawsze się tym "klaskaniem" rozpoznawaliśmy, gdziekolwiek byliśmy. Gdy podchodziłem pod okna ukochanych - klaskałem i już wiedziały, że jestem. Teraz przyszła kolej na Zuzankę. Trudno więc się dziwić, że łatwo mnie rozpoznaje i kojarzy z najukochańszym pod słóncem dziadkiem. Zawsze twierdziłem, że na dziewczyny trzeba mieć sposób, a dowodem na to jest właśnie nasza Zuzanka.

A dla Hani, jak już kiedyś napisałem, Zuzanka jest taką małą siostrzyczką. Ale przecież nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że to dziecko wniosło w nasz smutny przez chorobę dom - i życie i radość. Nasza perełeczka pozwoliła zepchnąć nasze problemy na bok. Każdego ranka dzwonimy do siebie, Asia opowiada, jaki był wieczór i jak Zuzanka spała. Od kilku dni słyszymy, jak sobie nasze maleństwo gaworzy, co nam daje siłę i radość na cały dzień.

Przez cały niemal styczeń Asia z Dawidem mieszkali u nas. Teraz się powoli urządzają i przyzwyczajają do nowego miejsca. Kupili sobie ładne meble, teraz przyszła kolej na firany i zasłony, słowem na dodaki, które sprawią, że ich mieszkanko stanie się ciepłe i przytulne.

Zbliża się Wielkanoc, święta, których przesłaniem jest budzące się życie. Święta, które tak bardzo związane są z wiosną. I znów na mojej srebrzystej głowie zakupy i przygotowania. Przygotowania szczególne nie tylko ze względu na wielkanocny czas. W drugi dzień świąt mają się odbyć chrzciny naszej Zuzanki. - Nie wyobrażam sobie, tatusiu, byś ty nam nie przygotował tej uroczystości. Jesteś teraz w tym bardzo dobry. My ci, oczywiście pomożemy! - oznajmiła kilka dni temu nasza kochana córeczka, uznając, że ma w ten sposób bardzo ważną sprawę z głowy!

- No, skoro mi pomożecie... - odpowiedziałem zaskoczony i... zatopiłem się w zadumie.

  • /bol-i-nadzieja/67-bol-i-nadzieja-wspomnienia/1587-to-ju-dwa-lata
  • /bol-i-nadzieja/67-bol-i-nadzieja-wspomnienia/1485-01012008-nie-przepadam-za-hucznym-przeomem