08.03.2008 - I zatopiłem się w zadumie

 

 

8 marca 2008 - sobota

 

Nawet się człowiek nie zdążył obejrzeć... Od naszego ostatniego spotkania tutaj minęły już ponad dwa miesiące. Czas płynie szybko i wiosna już puka do drzwi. Dni są tak bardzo podobne jeden do drugiego, co oznacza, że w tym względzie nic nowego się nie dzieje. Czasami mam wrażenie, że tak jak jest, było zawsze. I że nigdy nie było inaczej. Tak bardzo wrosłem w swoją rolę, że aż trudno mi czasami uwierzyć, iż nie gram jej przez całe życie.

Hania zrobiła ogromne postępy. Najpełniej dostrzegają to ci, którzy widują ją od wielkiego święta. Tak się dzieje, gdy długo kogoś nie widzimy. Wtedy każde z nim spotkanie pokazuje, jak daleką drogę się przeszło.

Ale mimo postępów, o których piszę, nie widać jeszcze końca tej drogi. I pewnie nigdy się go nie dostrzeże. Ale cieszy to, co jest. Tak niewiele przecież brakowało, by nie było nawet tego.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mimo postęów, jakie poczyniła, Hania nadal jest osobą niezdolną do samodzielnej egzystencji. Potwierdziła to w grudniu komisja d/s orzekania o niepełnosprawności. Mam wreszcie dokumenty, które pozwalają na dalsze działania. Na początku lutego złożyłem wniosek o dofinansowanie remontu łazienki, którą trzeba bezwzględnie dostosować do niepełnosprawności Hani. Na razie radzimy sobie jak możemy i chociaż idzie nam to znacznie lepiej, niż choćby pół roku temu, to konieczność zachowania ostrożności jest bezdyskusyjna. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej.

Trudno mi sobie wyobrazić, co by było, gdyby Hania, myjąc się, poślizgnęła się i zrobiła sobie krzywdę. Przecież nie potrzeba wiele, by tak się stało. Jej siostra, Ewa, zdrowa przecież kobieta, w przedzień wyjazdu na wakacje do Polski upadła w łazience tak nieszczęśliwie, że do dzisaj ma kłopoty z ręką. A co dopiero, gdy coś takiego stałoby się Hani, osobie i tak już niepełnosprawnej.

Złożyłem też w imieniu Hani wniosek na turnus rehabilitacyjny. Do tej pory nie mam żadnej informacji, czy zostaną nam wspomniane dotacje przyznane. Decyzję w sprawie turnusu otrzymamy chyba przed Wielkanocą, natomiast co do remonu, to nie ma pewności, iż w tym roku sprawa zostanie załatwiona pomyślnie. Ale to mnie nie dziwi, taka bowiem jest nasza polska rzeczywistość - zawsze byli ważni i ważniejsi, albo parafrazując - chorzy i bardziej chorzy. Nic na to nie poradzimy.

Mamy za sobą kolejną (prywatną niestety) wizytę u lekarki prowadzącej Hanię w szpitalu. Pani doktor była bardzo zadowolona ze spotkania ze swoją pacjentką i stwierdziła, że tym, co Haneczce tak bardzo pomaga w rehabilitacji, jest jej optymizm, a także radość i niewyobrażalne wprost pragnienie życia. Hania dostała od lekarki skierowanie do szpitala na Mogileńską i w przyszłym tygodniu rozpoczynam w tym względzie usilne starania. Bo przecież trudno sobie wyobrazić, że pojadę ze skierowaniem, a tam mi powiedzą, że miejsce już czeka, proszę przyjeżdżać.

Ale i tak Hania nie będzie mogła być przyjęta do szpitala wcześniej niż w maju. Od 11 kwietnia do końca miesiąca będziemy bowiem przebywać w Ciechocinku. NFZ przyznał Hani (a mi jako opiekunowi) sanatorium. Jeszcze w październiku. Ale wtedy mieliśmy jechać do Nałęczowa, jednakże termin (Asia miała lada dzień urodzić),i odległość od Poznania zmusiły nas do rezygnacji. Jednak miły pan, któremu oddaliśmy to "nałęczowskie" skierowanie, obiecał załatwić leczenie wiosną w ośrodku przystosowanym dla niepełnosprawnych, poruszających się na wózkach. I wyszło, że pojedziemy do Ciechocinka. Niemal cały kwiecień mieszkać będziemy w sanatorium o pięknie brzmiącej nazwie "Wrzos". Być może ktoś z czytających te słowa znajdzie się przypadkowo w tym samym czasie w tym uroczym miasteczku. Mogłaby to być okazja do miłego spotkania. O takim spotkaniu wspominiała mi już pani Halinka Pietsch, którą niniejszym zapewniam, iż trzymam ją za słowo.!

Po raz pierwszy, a byłem już w sanatoriach kilkakrotnie, cieszę się z tego wyjazdu. Będzie to dla mnie pierwsza od prawie dwóch lat, okazja do prawdziwego odpoczynku. Przez trzy tygodnie nie będę się musiał martwić o zakupy, ani o to, co zrobić na obiad, ani o wiele innych rzeczy. I chociaż nikt w tym czasie nie zwolni mnie z obowiązku opieki nad Hanią, będzie to zupełnie inny jej rodzaj. Cieszę się, że będzie już wiosna, chociaż nie w pełni jeszcze "wiosenna". W naszej sytuacji pobyt w sanatorium w okresie zimowym lub jesiennym nie należałby do przyjemnych. Choćby z uwagi na konieczność ciągłego przebierania się w zimowe rzeczy, przez co spacery, nieodłączny przecież element pobytów w sanatoriach, musiałby się sprowadzać do koniecznego minimum.

Wspomniałem o gotowaniu. Nigdy bym się nie spodziewał, że coś, co nie tak dawno było dla mnie zmorą i spędzającą sen z oczu koniecznością, stanie się tak szybko jednym z najbardziej ulubionych moich zajęć. Dzisiaj mogę powiedzieć z ręką na sercu, że uwielbiam gotować i robię to z ogromną przyjemnością. Ugotwanie czegokolwiek nie jest dla mnie żadnym problemem, a przeglądanie przepisów, czy oglądanie programów o gotowaniu, sprawia mi niekłamaną radość. Odkryłem w kiosku pisemko o gotowaniu, za niecałą złotówkę. Pisemko, o którym wspominam, nazywa się "Przyślij przepis". Każdy numer składa się ze z bardzo prostych, sprawdzonych przepisów czytelników. Znalazłem w nim wiele wspaniałych potraw, które wielokrotnie wprowadziłem już w życie, i którymi zaskoczyłem nawet niektórych naszych znajomych. Wspomnę choćby o kaszubskich placuszkach ziemniaczanych z pastą śledziową, pieczarkach jak schabowe, czy - co polecam szczególnie - racuszkach po kociewsku, znanych tam również jako ruchanki na młodziach. Te ostatnie, podane bezpośrednio po usmażeniu, smakują wybornie.

W styczniu i w lutym stanąłem przed koniecznością przygotowania dwóch większych przyjęć dla koleżanek Hani z okazji jej "imieniowych urodzin". Hania urodziny obchodzi w lutym, a imieniny, które normalnie przypadają w lipcu, przeniosła na styczeń. Ale w lipcu przeważnie nie było nas w Poznaniu, więc konieczność kazała to jakoś pogodzić. Padło więc na styczeń i luty.

Przyjęcia były udane nie tylko ze względu na wspaniałą atmosferę, która zawsze im towarzyszy, ale także z uwagi na podane potrawy. Ponieważ koleżanki na obu tych przyjęciach "nie powtarzały się", mogłem więc zestaw pierwszego z nich powtórzyć na następnym, czyli utrwalić to sobie i ewentualnie co nieco zmodyfikować. Na ciepło podałem faszerowane papryczki, a na zimno paseczki z piersi kurczaka, które uprzednio zamarynowałem w maggi i po prostu usmażyłem. Uzupełnieniem tego był talerz skomponowany z kilku gatunków sera oraz rolmopsilki w oleju, ktorych sam jednak nie zrobiłem. Do kawy był pyszny torcik, który został upieczony przez zawodowego cukiernika. Na dołączonych zdjęciach można zobaczyć, jak to wszystko wyglądało. Gdybym tego nie sfotografował, nikt by mi nie uwierzył, że prawdą jest, co piszę. Oglądając zdjęcia, można też zatrzymać na chwilę wzrok na innych moich potrawach, a także zobaczyć modyfikację paseczków z piersi (zostało mi kilkanaście), które następnego dnia upiekłem w cieście naleśnikowym.

Koniec chwalenia się i wracam do Hani, o której można powiedzieć, że pracuje nad sobą w pocie czoła. Niewiele jest czynności, które potrafi wykonać samodzielnie, ale podejmuje próby gdzie tylko się da. Muszę przy tym bardzo uważać, gdyż często kończy się to nieszczęściem. Niedawno gotowałem rosół. Prosiłem Hanię, by obrała mi włoszczyznę i umyła kurczaka. Przez kilka minut nie było mnie w kuchni, kiedy nagle usłyszałem krzyk. Hania chciała pokazać, że nie tylko kurczaka umyje, ale także go pokroi. Wzięła największy nóż, którym za moment rozcięła sobie brzydko palec. Innym razem postanowiła wyręczyć mnie, zaparzając kawę. Wzięła do ręki czajnik z wrzątkiem, ale pewnie przestraszyła się gorąca i z krzykiem upuściła go na podłogę. Całe szczęście, że się nie poparzyła, bo to dopiero byłby kłopot.

Przez cały czas muszę uważać. Najspokojniejszy jestem wtedy, gdy śpi. A śpi dużo. Najpierw zaraz po obiedzie. Przedtem jednak pozmywa i powyciera. To należy do jej podstawowych obowiązków, które opanowała niemal do perfekcji. Tak jej to weszło w krew, że nie odłoży tego nawet na chwilę. Czasami tylko, gdy pada ze zmęczenia, a widać to gołym okiem, wyręczam ją, by szybciej mogła się położyć. Zanim się zorientuje, jest już pozmywane. Wtedy co najwyżej powyciera, bo za żadne skarby nie ustąpi.

Wspomniałem o śnie. Nie ma dnia, żeby po obiedzie nie pospała choćby 40 minut, najczęściej jednak śpi godzinę lub więcej. Wieczorem jest już w łóżku przeważnie około pół do ósmej. W każdym razie "Uwagę" w TVN ogląda już w łóżku. Niewiele jednak trzeba, by wziął ją w swe objęcia Morfeusz. Wtedy najczęściej telewizor robi swoje, a Hania z okularami na nosie wykonuje koncert chrapaniowy be-mol na chór i orkiestrę. Ale wystarczy, bym zdjął jej okulary - budzi się wtedy i mówi, że przecież ogląda. Ale za moment śpi dalej.

Bywa jednak, że ktoś o tej porze zadzwoni i wtedy moment zasypiania przedłuża się o czas rozmowy. Często w niedzile o tej porze dzwoni do nas Marylka z Olsztyna. To wspaniała, o cudownym głosie dziewczyna, która od urodzenia jest osobą niepełnosprawną, przez całe życie poruszającą się na wózku inwalidzkim. Obie dziewczyny w niezwykły sposób zgrały się ze sobą. Rozmawiają nieraz bardzo długo i stale mają sobie wiele do powiedzenia. Wciąż sobie obiecują, że się odwiedzą. Marylka wspomniała, że któregoś dnia będzie z grupą niepełnosprawnych w Turku. To stosunkowo niedaleko od Poznania, może więc będzie okazja, by się zobaczyć i osobiście.

Pięknie rozwija się przyjaźń między tymi dwiema niepełnosprawnymi paniami. A konatkt isnieje tylko poprzez rozmowy telefoniczne. Bo wcale nie trzeba się widzieć, by się pięknie zaprzyjaźnić. Swego czasu poznaliśmy w Pieckach na Mazurach ciekawego człowieka. Nie wiem, czy kiedyś nie wspominałem już o pani Marii. Niezwykłej kobiecie, której całe mieszkanie wypełniają książki i niezliczona ilość rzeźb i figurek, przez całe życie kolekcjonowanych przez jej mamę. Pani Maria opowiedziała nam o niezwykłej przyjaźni, która nigdy nie zmaterializowała się bezpośrednim spotkaniem. Były tylko rozmowy telefoniczne, listy i najczęściej wykonywane własnoręcznie i przesyłane sobie przy każdej niemal okazji kartki. Widzieliśmy te kartki, dane nam było także przeczytać kilka listów do pani Marii, napisanych do niej przez księdza Jana Twardowskiego, bo to o Nim tutaj mowa.

Bez reszty jestem zaangażowany w tzw. szeroko pojętą rehabilitację Hani. Jestem dla niej i prawą ręką, i głową, a niekiedy nawet nogami. Nie mam prawie na nic czasu. Zabieram ją wszędzie. I na spacery, i na zakupy. Co jakiś czas przełamujemy kolejne bariery. Nie muszę już być zdany na to, że ktoś przyjdzie do nas. Coraz częściej to ja zaprowadzam Hanię do koleżanki, co pozwala mi przez chwilę odetchnąć lub załatwić coś na mieście. Jest to dla mnie ogrome ułatwienie. Jedną z barier, którą ostatnio pokonaliśmy, był wyjazd do Kargowej. Trudno to może zrozumieć, ale najtrudniejsze do pokonania są bariery psychiczne, a takie powstają bardzo często w umysłach ludzi opiekujących się niepełnosprawnymi. przez długie miesiące nie umiałem pozbyć się strachu przed tak daleką podróżą. Zmusiła mnie do tego smutna konieczność, jaką jest ciężka choroba mojego taty. Pojechaliśmy tam z Asią, Dawidem i Zuzanką dwoma samochodami. Bałem się jechać sam, a poza tym bardzo chcieliśmy, aby tata zobaczył swoją najmłodszą prawnuczkę. Niestety, zamieniliśmy z ojcem tylko niewiele słów, po kilku minutach nie wiedział już chyba, kto do niego przyjechał, a Zuzanka nie wywarła na nim żadnego wrażenia. To okrutne, co choroba i starość uczynić może z człowieka, który w przeszłości tryskał energią i siłą.

Prawie w każdy piątek wcześnie rano jeździmy do Swarzędza na pływalnię. Hania, która zawsze pływała jak ryba, zupełnie zapomniała, że była w tym bardzo dobra. Teraz w grę wchodzi tylko mały basen. Na duży nawet nie spojrzy. Kiedy znajdzie się już w wodzie, pozostawiam ją samej sobie, stale jednak mam ją na oku. Jej ćwiczenia sprowadzają się właściwie do spacerowania pod prąd i pokonywania oporu wody poprzez ruchy rękami. Ale dobre to i to. Najważniejsze, że jeździ na basen chętnie i nie ma żadnych problemów z bardzo wczesnym wstawaniem. Wspomnę w tym miejscu, że codziennie rano, zanim wstanie, wykonuje w łóżku sama kilkanaście ćwiczeń. Każdy spacer przeznaczony jest na ćwiczenia ruchowe, staramy się bowiem, tak często jak tylko jest to możliwe, spacerować "po nóżkach". Trzymając się drugiej osoby lub pchając przed sobą wózek, Hania doskonale sobie radzi z chodzeniem. Niestety, mimo setek, a może juz tysięcy prób, nie umie chodzić sama. Nie ma mowy nawet o samodzielnym staniu - zawsze w takim przypadku musi się czegoś trzymać - albo słupa albo jakieś barierki. Mówię jej wtedy, że przywiązuję ją do słupa jak pieska.

Wciąż chyba nie zdaje sobie sprawy ze swojej choroby i niepełnosprawności. Może to dobrze, bo trudno byłoby wytrzymać psychicznie, gdyby było inaczej. W najlepszym stanie, tak mi się wydaje, jest mowa, aczkolwiek w domu rozmawia ze mną jak dziecko. Jej język i słownictwo wypełnione są zdrobnieniami. "Zjadłam rosołek, zrób mi kawusię, przynieś mi ciasteczko, ubiorę buciki, nakryj mnie kołderką, stłukłam szklaneczkę, umyłam ząbki". Właściwie tylko tam, gdzie naprawdę nie można, powie normalnie. Dziecinne zachowania Hani najbardziej widoczne są wtedy, gdy robimy razem zakupy. Nie interesuje jej zupełnie, czy ja kupię to czy tamto, pietruszkę czy seler, mięso takie czy owakie. Ale zawsze pamięta, by kupić jej ciasteczka i batoniki. "A kupisz mi dzisiaj batonika?" - pyta, gdy wybieramy się razem do sklepu

Nie muszę dodawać, że całym dla nas światem i najcudowniejszym oczkiem w głowie jest nasza maleńka Zuzanka. W piątek nasza kruszynka skończyła cztery miesiące. Trudno wyrazić słowami, ile radości wniosło to maleństwo w nasze życie. Cudownie się rozwija, jest radosna i coraz częściej na jej ślicznej małej twarzyczce maluje się najpiękniejszy na świecie uśmiech. Od pewnego czasu nas rozpoznaje, gdyż potrafi już się coraz dłużej w nas wpatrywać. Nie ulega watpliwości, że najbardziej (poza rodzicami) wpatruje się we mnie. Ktoś pomyśli w tej chwili, że czaruję. Ale ja mówię prawdę! Kiedy przychodzi do nas, zostawiam wszystko i biegnę do Zuzanki. I mówię do niej, uśmiecham się, patrzę głęboko w jej prześliczne oczęta, a co najważniejsze, w charakterystyczny sposób klaszczę językiem. To był zawsze mój znak rozpoznawczy - dla dziewcząt, w których się kochałem i dla moich dzieci. Zawsze się tym "klaskaniem" rozpoznawaliśmy, gdziekolwiek byliśmy. Gdy podchodziłem pod okna ukochanych - klaskałem i już wiedziały, że jestem. Teraz przyszła kolej na Zuzankę. Trudno więc się dziwić, że łatwo mnie rozpoznaje i kojarzy z najukochańszym pod słóncem dziadkiem. Zawsze twierdziłem, że na dziewczyny trzeba mieć sposób, a dowodem na to jest właśnie nasza Zuzanka.

A dla Hani, jak już kiedyś napisałem, Zuzanka jest taką małą siostrzyczką. Ale przecież nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że to dziecko wniosło w nasz smutny przez chorobę dom - i życie i radość. Nasza perełeczka pozwoliła zepchnąć nasze problemy na bok. Każdego ranka dzwonimy do siebie, Asia opowiada, jaki był wieczór i jak Zuzanka spała. Od kilku dni słyszymy, jak sobie nasze maleństwo gaworzy, co nam daje siłę i radość na cały dzień.

Przez cały niemal styczeń Asia z Dawidem mieszkali u nas. Teraz się powoli urządzają i przyzwyczajają do nowego miejsca. Kupili sobie ładne meble, teraz przyszła kolej na firany i zasłony, słowem na dodaki, które sprawią, że ich mieszkanko stanie się ciepłe i przytulne.

Zbliża się Wielkanoc, święta, których przesłaniem jest budzące się życie. Święta, które tak bardzo związane są z wiosną. I znów na mojej srebrzystej głowie zakupy i przygotowania. Przygotowania szczególne nie tylko ze względu na wielkanocny czas. W drugi dzień świąt mają się odbyć chrzciny naszej Zuzanki. - Nie wyobrażam sobie, tatusiu, byś ty nam nie przygotował tej uroczystości. Jesteś teraz w tym bardzo dobry. My ci, oczywiście pomożemy! - oznajmiła kilka dni temu nasza kochana córeczka, uznając, że ma w ten sposób bardzo ważną sprawę z głowy!

- No, skoro mi pomożecie... - odpowiedziałem zaskoczony i... zatopiłem się w zadumie.

01.01.2008 - Nie przepadam za hucznym przełomem

 

 

01 stycznia 2008 - Nowy Rok

 

Kiedy byłem bardzo młody Nowy Rok zwykło się witać hucznie w wesołym towarzystwie. Czekało się wtedy na tę chwilę, kiedy Stary Rok sobie pójdzie, a Nowy przybędzie, młodziutki, pięknie się zapowiadający i uśmiechnięty jak młoda dziewczyna.

Tak naprawdę to nigdy nie przepadałem za takim wesołym i rozhukanym przełomem. Miałem bowiem przekonanie, że w roztańczonym i rozbawionym gronie przegapia się się zarówno odejście starego i zmęczonego, a także spracowanego, jak i nadejście nowego, wypoczętego, świeżego, pełnego nadziei, obietnic, zapału i dobrych chęci.

Zawsze było moim pragnieniem oczekiwać na koniec starego i początek nowego w ciszy, samotności, gdzieś na odludziu, w leśniczówce czy maleńkiej wiejskiej chatce. Jestem pewien, że tylko wtedy można zobaczyć, jak ta zmiana warty się odbywa naprawdę. Ludzie starają się zwykle zagłuszyć i spłoszyć ten moment strzelając korkami od szapana, wystrzeliwując w niebo tysiące rozbłyskujących się fajerwerków, gaszą światła, żeby niczego nie widzieć, krzyczą, żeby niczego nie słyszeć.

A przecież można przyjąć za pewnik, że dzieją się wtedy dziwne i ważne rzeczy, których warto posłuchać i na które opłaci się popatrzeć, bo jest w nich zawarta cała mądrość upływającego i na nowo odnawiającego się czasu, cyklu młodości i starości, narodzin i śmierci

Myślę, że gdyby w tę jedną jedyną w roku noc móc przymknąć na chwilę oczy, można by znaleźć się wtedy na takim odludziu i na własne oczy ujrzeć takie dziwne spotkanie, jak Starego i Nowego Roku. Choćby trwało ono tylko tak długo, jak długo słychać dwanaście uderzeń zegara. Takie spotkania wydawać się muszą w ciszy i samotności odludzia bardzo, bardzo długie i z pewnością niepodobna dosyć się im napatrzeć i ich nasłuchać.

I oto mamy już ten Nowy Rok przed sobą. Cały jest jeszcze przyszłością, jak nowo narodzone dziecię, tylko i wyłącznie przyszłością. Nic nie wie o przeszłości. Nie ma za sobą ani jednego przeszłego dnia - cała jego przyszłość jest przed nim. Za nim ani jednego jeszcze dnia, żadnej za nim przeszłości z jej rozczarowaniami, błędami, klęskami, zawiedzionymi nadziejami albo tylko na wpół spełnionymi; ale i osiągnięciami i radościami. Cały jest Nadzieją. Jest jeszcze bardzo młody. Jego zadaniem i powinością jest nie tyle spełniać nadzieje, co je budzić.

Od wczoraj składamy sobie życzenia. Życzenia wszystkiego najlepszego. Życząc bliskim i przyjaciołom wszystkiego najlepszego, życzymy tym samym wszystkiego najlepszego sobie samym. W gruncie rzeczy to jest chyba najlepsza i najprzyjemniejsza sytuacja, w jakiej można się znaleźć, kiedy życzenia komuś dobrze jest równoznaczne życzeniu dobrze sobie samemu.

Mało kto chce zadać sobie trudu, żeby to zobaczyć i zrozumieć. Zbyt często ludzie życzą sobie nawzajem źle i czasem te życzenia się spełniają - można by rzec, że spełniają się na ogół o wiele częściej, niż powinny, oprzez co wcale nie zaczyna się powodzić lepiej, lecz wręcz przeciwnie.

Gdy piszę te słowa słychać już tylko echo uderzeń zegara. Słychać za to coraz wyraźniej krok czasu, który ma nadejść. Wszyscy go mamy przed sobą. Nowe 365, a właściwie 366 dni oczekiwań i nadziei. Ale kiedy wkrótce podniesiemy wzrok, tego nowego czasu znów nie będzie przed nami.

Niedawno minęły Święta - te piękne dni, które w naszym przypadku niewiele się różniły od tych codziennych. Ale to jest przecież najmniej istotne. Najważniejsze, że była z nami Haneczka - siedząca już z nami przy stole, a nie leżąca jak przed rokiem w łóżku. Ale najpiękniejszym dla nas darem tych dni była maleńka Zuzanka, której przyjście na świat rozjaśniło nasze życie. Ta maleńka kruszynka daje nam szczęście, którego nie da się opisać żadnym słowem. Każdego dnia odwraca uwagę od problemów, którym stale trzeba stawiać czoła, a których wciąż nie sposób rozwiązać.

Okres przedświąteczny, a także Wigilia i święta to dla mnie kolejny egzamin, który - tak mi się wydaje - zdałem celująco. Pomoc Asi, co zrozumiałe, była tym razem raczej symboliczna i ograniczyła się w zasadzie do przygotowania wigilijnego stołu. Hania też mi troszkę pomagła przy gotowaniu zupy rybnej. Nie ma co ukrywać, że napracowałem się bardzo, co kładę na karb braku doświadczenia. Przeczytałem gdzieś, że przed świętami kobieta tak się napracuje, że często po wigilii stać ją tylko na to, by się położyć. U mnie wystąpił syndrom takiej właśnie kobiety i trwał z małymi przerwami niemal przez całe święta, a nawet i dłużej.

Tuż po świętach wprowadzili się do nas na kilka Asia i Dawid wraz z Zuzanką. Do końca grudnia musieli opuścić swoje stare mieszkanie, a do nowego wprowadzą się około siódmego stycznia, gdyż trzeba to nowe przygotować do zamieszkania. Dzisiaj od rana Dawid maluje w dużym pokoju ściany i sufit, a jutro kłaść będzie wykładzinę. Nasze dzieci zajęły duży pokój, a ponieważ musieli ze sobą zabrać wszystko, co jest niezbędne nie tylko do opieki nad Zuzanką, zrobiło się w mieszkaniu trochę ciasno.

Ale coś za coś. Jesteśmy przynajmniej świadkami i niemal całodziennymi uczestnikami wychowania naszego maleństwa. Mimo, iż większość zadań z tym związanych - co oczywiste - przypada na Asię, to nasze uczestnictwo w tej opiece jest także znaczące. Rozmawiamy z Zuzanką, trzymamy ją na rękach, tulimy ją do siebie, uśmiechamy się do niej, słuchamy jej płaczu, obserwujemy karmienie, przebieranie, patrzymy jak ją kąpią, kładą spać. Słowem - zadań mamy co niemiara. Maleńka Zuzanka przez pierwszą część nocy zwykle płacze, ale potem jak zaśnie, to śpi z krótkimi przerwami na karmienia do samego rana.

Za tydzień nasza perełeczka będzie miała już dwa miesiące. Pięknie się rozwija i z każdym dniem robi się coraz bardziej rozkoszna. Gdy do niej mówić, to zaczyna patrzeć na mówiącego, a oczęta ma wtedy wielkie jak korale. Coraz częściej pojawia się na jej ślicznych usteczkach cudowny uśmiech, który sam w sobie jest źródłem naszej olbrzymiej radości. Radości, której istotę zrozumieć mogą tylko ci, którzy z miłością przeżyli lub przeżywają niemowlęctwo swojego dzieciątka, wnuczka lub wnuczki.

W galeryjce, którą dzisiaj prezentuję umieściłem kilka obrazków sprzed świąt. Któregoś dnia poszliśmy na koncert muzyki żydowskiej, który organizowała nasza znajoma. Potraktowaliśmy ten koncert głównie jako element rehabilitacji, bo jak kiedyś wspominałem, korzystam z każdej nadarzającej się okazji, by zaprowadzić Hanię tam, gdzie można znaleźć coś, co korzystnie wpłynie na pracę jej mózgu. Poza tym nie chcieliśmy zrobić przykrości naszej znajomej, której zięć, sympatyczny Chińczyk ze Stanów, dyrygował na tym koncercie. Przy okazji pospacerowaliśmy trochę po udekorowanym świątecznie Starym Rynku.

W tygodniu poprzedzającym święta uczestniczyliśmy w wigilijnym spotkaniu w szkole, które było dla Hani dużym przeżyciem. O tym spotkaniu mówiła już na wiele dni przedtem i nie wyobrażam sobie, abym mógł tam z nią nie pojechać. Radość koleżanek ze spotkania z Hanią była wzruszająca, co widać na zdjęciach. Ja także byłem wzruszony i nawet nie zauważyłem, że byłem tam jedynym mężczyzną, o czym w pewnym momencie poinformowała swoje koleżanki pani dyrektor.

Przypominam także galeryjkę z wigilii z ubiegłego roku. Niech zdjęcia z tamtego dnia pokażą, jak wielkie postępy uczyniła Hania na drodze do zdrowienia. I choć droga, którą przyjdzie nam przebyć jest jeszcze bardzo daleka, chociaż zdajemy sobie sprawę, jak wiele jest jeszcze do zrobienia i ile łez przyjdzie nam jeszcze wylać, to jednak nasze sukcesy na tej wciąż wyboistej drodze są ogromne.

16.12.2007 - A to przecież kropla w morzu

 

 

16 grudnia 2007 - niedziela

 

Od ponad miesiąca świeci dla nas najjaśniejsza we wszechświecie gwiazdeczka. Swoim przyjściem na świat maleńka Zuzanka przesłoniła wszystkie problemy, które od wielu miesięcy trapią naszą rodzinę. Od pierwszej chwili skupiła na sobie nasze myśli i serca, wypełniając je niezmierzoną miłością.

Gdy przychodzi na świat maleńkie dzieciątko, to rozkochanym rodzicom i nie mniej uszczęśliwionym dziadkom jawi się ono jako najpiękniejsza, najrozkoszniejsza istotka. Dopiero teraz rozumiem, że w takim spojrzeniu na nowo narodzone dziecię nie ma ani krzty przesady. Radość, jaką wnosi swoimi ślicznymi oczkami, gładkimi jak aksamit włoskami, dotykiem maleńkich i delikatnych jak wiosenne listeczki paluszków, czy domagającym się jedzenia krzykiem i płaczem - trudna jest do opisania.

To, o czym w tej chwil piszę, pozwala nam na moment "zapomnieć" o chorobie Hani, co wcale nie oznacza, iż można o tym nie pamiętać. W dalszym ciągu każdy dzień jest dla nas nowym wyzwaniem i niezmiennie ciężką pracą na drodze ku zdrowieniu. Nic przecież nie jest w stanie odmienić wciąż okrutnej rzeczywistości, wypełnionej bez reszty opieką nad niepełnosprawną Hanią, która bez przerwy wymaga nieustannej troski i uwagi.

Trudno przy tym nie zauważyć postęów, jakie dotąd poczyniła i nadal je czyni. Robimy zresztą wiele, by tak właśnie było. Nie ustępujemy ani na chwilę. Każdy dzień i każda godzina to nieustanne próby, działania i ciągłe ćwiczenia. Wszystko, co wokół się dzieje to permanentna rehabilitacja - czy jest nią poranna i wieczorna toaleta, ubieranie, spacery, jakieś spotkania, rozmowy, lektura czy zwyczajne zdawać by się mogło oglądanie telewizji.

Przez miniony czas nauczyłem się ogromnie wiele. Najważniejszą i największą umiejętnością, a także wiedzą jaką posiadłem jest coraz bardziej zdumiewająca dla mnie samego zdolność do fachowej bez mała opieki nad osobą niepełnosprawną. I choć zdaję sobie sprawę, jak wiele jeszcze nie umiem, to jedno jest pewne - dzisiaj mógłbym na ten temat napisać książkę. A na pewno mógłbym już przynajmniej coś podpowiedzieć czy udzielić potrzebującym jakiejś rady.

Wydaje mi się, że najważniejszą nauką, płynącą z mojego doświadczenia, jest by nie pozostawić chorego samemu sobie. I - co ogromnie ważne - nie starać się wykonywać wszystkiego za niego. Kiedy już warunki na to pozwolą, należy starać się zmuszać chorego do wykonywania różnego rodzaju czynności. Tych zrazu najprostszych, by stopniowo przechodzić do bardziej skomplikowanych. Trzeba bowiem pamiętać, iż chory po udarze, to bardzo często "małe dziecko", któremu należy wszystko przypominać i wszystkiego uczyć od początku. Tak było i nadal jest z Hanią.

Dzisiaj po kilku miesiącach ciężkiej pracy Hania potrafi już bardzo dużo, chociaż gdy spojrzeć na nią z punktu widzenia zdrowego człowieka, to dopiero kropla w morzu. Ale ku swojej i najbliższych radości widać, iż ta kropla z każdym tygodniem jest coraz większa. Czasami można odnieść wrażenie, że to już sporych rozmiarów balonik.

O tym, że potrafi już w miarę możliwości sama się ubrać i umyć już pisałem. Wciąż odbywa się to pod moją kontrolą, ale krok by sobie i mi ulżyć, można już uznać za milowy. Podobnie jest w kuchni. Chociaż droga do gotowania i przygotowywania posiłów nadal jest daleka, to jednak zmywanie i wycieranie po każdym posiłku naczyń stało się już od kilku tygodni domeną Hani. I choć często trzeba po niej poprawiać (szczególnie gdy chodzi o maszynkę gazową - wszak wciąż ma kłopoty ze wzrokiem), to postęp w tej dziedzinie uczyniła ogromny! Ja już praktycznie od kilku tygodni nie zmywam.

Podobnie jest z wieszaniem prania. Zadaniem Hani jest posegregowanie i włożenie rzeczy do pralki. Po wypraniu wyjmuje je i wkłada do miski, którą ja zanoszę do pokoju. Tam rozwiesza pranie na suszarce. Z początku trzeba było wszystko poprawiać, a teraz wszystko powieszone jest niemal idealnie. Gdy się wysuszy, zamęcza mnie, bym rozłożył deskę do prasowania. - Teraz sobie będę prasowała - powiada. Zawsze lubiła prasować i teraz robi to zupełnie dobrze. Fakt, że nie są to rzeczy skomplkowane, jak na przykład męskie koszule, których raczej nie noszę, ale jednak. Bardzo się cieszy z każdego wyprasowanego kawałka. Potem stara się to wszystko ułożyć i chociaż jest to zadanie dla Hani bardzo trudne, to nie oznacza, iż niewykonalne. Najważniejsze, że działa i sprawia jej to dużą radość.

Wspólne zakupy i kilka chociaż minut na spacerze, to niemal codziennnośc. Przeszkodzić nam może tylko brzydka pogoda. Hania spaceruje, pchając wózek przed sobą. Za każdym razem przechodzi odcinkami po kilkadziesiąt metrów - czasami mniej, czasami więcej. Kiedy wchodzimy do sklepu, to siada na wózeczek, gdyż wtedy jest nam łatwiej. Poza tym przejścia między półkami nie są zbyt szerokie i byłby kłopot, gdyby to Hania była kierowcą tego wózka. Jesień i zima to dla nas utrudnienie ze względu na bardziej skomplkowane ubieranie, ale radzimy sobie z tym coraz lepiej.

Zbliżają się święta, co powoli wprawia mnie w pewną nerwowość. Nie odkryję Ameryki, iż nie przepadam za tym zwariowanym okresem. Od niemal miesiąca wszystkie programy w radiu i telewizji, krzyczące plakaty i wystroje w sklepach bombardują umysły i kieszenie niemal wszystkich mieszkańców naszego kraju i nie tylko naszego. Wszystko to sprawia, że magia świąt, o której od wielu tygodni tak często się mówi, sprowadzana jest najczęściej do kupowania prezentów, często coraz droższych i coraz bardziej wymyślnych. Często zapomina się, iż coś innego powinno decydować o wspomnianej już świątecznej magii .

Dla mnie i dla mojej rodziny, a także dla wszystkich, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, warość i znaczenie nadchodzących świąt nabiera zupełnie innego wymiaru. Wymiaru przeniknionego świadomością drogi, jaką w ciągu minionych kilkunastu już miesięcy musiał przejść człowiek. Człowiek, który - jak w naszym przypadku - przynajmniej dwukrotnie otarł się o śmierć. Człowiek, który - choć zrazu nieświadomy - z uśmiechem na ustach podjął straszliwą walkę i przynajmniej na pierwszym etapie ją wygrał.

Także dla nas - dla mnie, Asi i Dawida, którzy byli tej walki bezpośrednimi świadkami, i co więcej - byli jej czynnymi uczestnikami - nadchodzące święta będą z pewnością wyjątkowe. I choć skromniejsze niż kiedyś, to ze wszech miar radosne i szczęśliwe. A ich magię tworzyć będzie obecność dwóch jaśniejących na naszym rodzinnym firmamencie gwiazd - powracającej do nas po ciężkiej chorobie Hani i maleńkiej Zuzanki, której pojawienie się w naszej rodzinie - za sprawą do niedawna nieświadomej swego stanu Haneczki - stało się dla nas trudnym do wytłumaczenia cudem!

Na zdjęciach, które umieściłem w najnowszej galeryjce, pokazuję kilka grudniowych migawek. Oprócz Zuzanki i jej szczęśliwych rodziców są fotki ze spaceru po nowym moście oddanym niedawno do użytku - moście który połączył Śródkę z Ostrowem Tumskim; krótkie spotkanie z przyjaciółmi na imieninach Basi, spacer nad Maltą, a także wizytę małego Olka - pierwszego z narzeczonych Zuzanki, który odwiedził nas ze swoją mamą Alą i babcią Terenią.

25.11.2007 - Ja zawsze wyjdę na swoje

 

 

25 listopada 2007 - niedziela

 

- Wiesz, że mamy Zuzię? - to słowa Hani, które poprzedzają nasze codzienne "dzień dobry". Każdego dnia utwierdzamy się i cieszymy, że jest już wśród nas maleńa rozkoszna kruszynka. Po wielokroć w ciągu dnia nasze myśli biegną do mieszkania Asi i Dawida, w którym ich mały pokoik od kilku wypełniony jest bez reszty maleńką istotką.

Codziennie rano dzwonimy do siebie. Pytaniem, jak spała Zuzia rozpoczynamy dzień razem z naszą wnusią. Z każdą chwilą coraz bardziej uświadamiamy sobie, że od paru dni tryska dla nas cudowne źródełko radości. A przecież to zaledwie pierwsze chwile, liczone raptem na godziny, a jakże już ubarwione tęsknotą i oczekiwaniem.

Przed niespełna trzema tygodniami pojawił się na świecie nasz największy skarb. Tak często, jak to tylko możliwe, pokazuję na stronce nowe zdjęcia Zuzanki. Radość, jaką to dzieciątko wnosi do naszego domu każdym swoim przybyciem, jest trudna do opisania. Powoli uciera się zwyczaj, że Zuzanka odwiedza nas na krótko w sobotę, dłużej zaś w niedzielne popołudnie. Zdarza się także, że cała trójka wpada do nas na chwilę także innego dnia.

Cudownie jest patrzeć na tę maleńką kruszynkę, na jej prześliczne oczka i maleńkie łapki. Któregoś dnia położyłem się obok naszej Zuzanki i od razu ogarnął mnie nieopisany spokój. Urzekła mnie bliskość tego maleństwa i jego cudowny zapach. Wydawało mi się, iż mógłbym patrzeć na Zuzankę i patrzeć godzinami.

Radość Haneczki też trudno opisać. Nie ma godziny, by nie wspomniała Zuzanki i coś o niej nie powiedziała. Kiedy maleństwo jest u nas, Hania bardzo się cieszy. Gdy wiemy, iż do nas przyjedzie, liczy godziny, które pozostały do naszego spotkania. Widać, jak potężną siłę dała Hani ta nasza maleńka wnusia. Codziennie powtarza, że to jej choroba sprawiła, iż Asia w końcu zaszła w ciążę i urodziła śliczną dziewczynkę.

Widać także, jak bardzo przebyty udar odmienił u Hani okazywanie tej radości. Trudno nie zauważyć, że reaguje na Zuzankę inaczej, niż dorosły człowiek. Jej radość można porównać do radości małej dziewczynki, której urodziła się właśnie maleńka siostrzyczka. Nie ma to jednak w naszej sytuacji żadnego znaczenia. Najważniejsze, że jest to dla Hani radosna siła, która z pewnością będzie jak wiatr w żagle na drodze do zdrowienia.

Minione dwa tygodnie upłynęły nam pod znakiem małej Zuzanki. To ona stała się teraz dla nas najważniejsza. Ale nie mniej ważne były dla Hani codzienne spacery i różne czynności, których uczy się z niezwykłą konsekwencją. Bardzo jest przy tym uparta, co zmusza mnie do jeszcze większej uwagi. Próbuje na przykład sama włączać czajnik i podgrzewać wodę. Pół biedy, gdy woda nie jest gorąca. Brak koordynacji sprawia, że nie mogę pozwolić, by zaparzała sobie herbatę, czy chwytała na przykład do ręki nóż. Dzisiaj próbowała obrać nożem jałbłko na sałatkę (czego nie zauważyłem) i skaleczyła się w palec.

Już drugi raz w niedzielę ugotowałem rosół z kury. Robię to z uwagi na Asię, która jako matka karmiąca, może jeść tylko niektóre potrawy. W niedzielę przychodzą do nas z Dawidem na obiad i ustaliliśmy, że najbezpieczniejszy będzie właśnie rosół. Wspominam o tym rosole dlatego, że zaangażowałem Hanię do pomocy. Obrała specjalnym nożykiem włoszczyznę, musiała mi "podpowiadać", co mam robić i co po kolei wkładać do garnka. Było to dla niej doskonałe ćwiczenie, które zdała na piątkę. Choćby dlatego, że w pewnym momencie udało się jej przypomieć o czarnym pieprzu, o którym ja nie pamiętałem. Nie muszę dodawać, że rosół był bardzo dobry. Umówiliśmy się, że gdy przyjedzie Asia, to Hania pochwali się, że to ona ten rosół ugotowała.

Znakomicie pamięta, że co dwa tygodnie do nas należy zamiatanie i mycie koytarza. Już w piątek mi o tym przypomina i zaczyna wiercić mi dziurę w brzuchu. Nie odpuści ani na moment. Wczoraj po południu, wychodząc z łazienki powiedziała tak: - Ja nic nie będę mówić, tylko pokażę! I pokazała na drzwi od korytarza. Nie było rady, musiałem zakasać rękawy i zrobić, co do mnie należało. - Ja zawsze wyjdę na swoje! - stwierdziła z dumą.

W miniony poniedziałek mój organizm znów się zbuntował i ponownie znalazłem się w szpitalu. Do Hani przyjechała mama Dawida. Wszystko skończyło się na szczęście dobrze, wypuścili mnie około drugiej w nocy. Ale od tamtego dnia przez cały tydzień nie czułem się dobrze. Znów zaczął mnie opanowywać trudny do określenia strach, z którym niejest łatwo mi sobie poradzić. Gdy nadchodzi wieczór, zostaję sam tylko z w pełni niepełnosprawną Hanią, która - gdyby coś się stało - nie udzieli mi pomocy, ani o tę pomoc nie zawoła. Czasami odnoszę wrażenie, iż walka z własną słabością jest w mojej sytuacji trudniejsza niż wszystko, z czym dotąd zmuszony byłem się zmierzyć.

11.11.2007 - Szczęście, któremu na imię Zuzanka

 

 

11 listopada 2007 - niedziela

 

- ZUZIA jest najpiękniejszą dziewczynką w całym szpitalu! - oznajmił z dumą Dawid, kiedy w czwartek przyjechał do nas, by opowiedzieć o wydarzeniach poprzedniego dnia, pochwalić się swoim ojcostwem, pokazać zdjęcia, które zrobił podczas porodu, a także - co zrozumiałe - przyjąć od nas gratulacje.

- Wszystko dokładnie z Asią zaplanowaliście - rzekłem do niego i zapytałem, dlaczego nam nie powiedzieli, że się już zaczęło. - Nie chcieliśmy, byście się przez cały czas denerwowali - odpowiedział. - Przecież to mogło trwać bardzo długo, a tak dowiedzieliście się o wszystkim tuż po szczęśliwym finale - odpowiedział z satysfakcją, że udało im się nas przetrzymać.

Środa upływała nam jak zwykle spokojnie, aczkolwiek gdzieś w głębi duszy odczuwałem coś w rodzaju niepokoju. Ale jako facet nie musiałem się znać na wszystkich aspektach ostatnich godzin ciąży. Uspokajałem się, że tylko 5 procent kobiet rodzi dokładnie w ustalonym terminie, ale miałem cichą nadzieję, że nasza Asia znajdzie się w tej liczbie.

Rano po śniadaniu telefon do Asi, potem jeszcze ze trzy lub cztery. Nic nie zapowiadało, że stanie się to właśnie w środę.

Późnym popołudniem pojechałem do szpitala po wynik niedzielnych badań tomograficznych Hani. - Tatusiu, jak będziesz już je znał, to zadzwoń do mnie, bo nie chcę się denerwować - przypomniała mi Asia po obiedzie.

Kiedy więc około 18 wyszedłem od lekarki, uradowany, że wszystko jest w porządku, natychmiast zadzwoniłem do swojej córci. Jednak Asia nie odbierała telefonu. Gdy wsiadałem do samochodu, zadzwonił Dawid. Wyjaśnił, że Asia się kąpie i dlatego nie może rozmawiać.

- Powiedz Asi, że wyniki mamy są dobre. Na zdjęciu widać rozległą jamę poudarową, ale na szczęście zasuszoną. Nie ma powodu do niepokoju. Pani doktor była bardzo zadowolona. Zapytała przy okazji o Asię. Obiecała trzymać za nią kciuki - poinformowałem Dawida i zapytałem, tak bardziej dla porządku, kiedy wreszcie się to zacznie. Dawid ze stoickim spokojem odpowiedział, że mamy być spokojni, i że on stawia na czwartek.

Nie miałem oczywiście pojęcia, że wszystko zaczęło się zaraz po południu. Wtedy, gdy rozmawiałem z Dawidem, trwały już na dobre przygotowania do porodu. Pierwsze skurcze wystąpiły tuż po 14. Zrazu co godzinę, potem coraz częściej. Przed 18 kazali się Asi przygotować i około dwudziestej zabrali ją na porodówkę.

Była dokładnie 22, gdy zadzwonił telefon. Tym razem stacjonarny. Potem okazało się, że to dla niepoznaki. - Kto może dzwonić o tej porze? - pomyślałem.

Hania już spała dobre dwie godziny. Zanim odebrałem, Hania siedziała na łóżku, mocno przestraszona dźwiękiem telefonu. - Tatusiu, chcę ci powiedzieć, że przed chwilą zostałeś dziadkiem. Właśnie urodziłam Zuzię - usłyszałem radosny głos Asi.

Przyznam się, że z wrażenia zapomniałem języka w gębie, gdyż dla Hani i dla mnie był to bardzo spokojny dzień. Ale za chwilę aż krzyknąłem z radości i zawołałem do Hani, że już mamy wnusię. Cieszyliśmy się jak dzieci. Odddałem słuchawkę Hani, by też na własne uszy mogła od Asi usłyszeć tę radosną nowinę.

Niemal do północy wysyłaliśmy smsy, telefonowaliśmy i otrzymywaliśmy gratulacje od bliskich i znajomych. Dawid wysłał ze swojej i Asi komórki dziesiątki smsów, a ponieważ niektore numery w telefonach Asi i Hani są wspólne, więc niemal od razu zaczął się młyn.

Podobnie było następnego dnia. Przez cały czwartek nie umiałem się uporządkować. Hania kazała mi wypisać na kartce numery telefonów i przez cały dzień dzwoniła prawie bez przerwy. Naszą świadomość zaczęła zwolna opanowywać myśl, że oto jest już po wszystkim, i że od paru godzin jest już na tym świecie nasza, z taką radością oczekiwana wnusia.

A mówią, że "cudów nie ma"... Bujają, nie? - napisała w swoim mailu Gosia. Tak, bujają! Bo jak inaczej to wytłumaczyć? Miesiące badań i oczekiwań. - Nie będzie pani łatwo zajść w ciążę. To będzie graniczyć z cudem - taka była opinia lekarzy.

I dopiero ciężka choroba Hani, bezgraniczne oddanie się chorej mamie, odmieniły ten bieg rzeczy. Pamiętamy tamten marcowy poranek, gdy Asia z Dawidem przybiegli do nas przed pracą, aby się pochwalić pierwszym pozytywnym wynikiem testu. Pamiętam wzruszenie Hani, a potem pełne emocji oczekiwanie na potwierdzenie tego stanu.

I to wspólne kilkumiesięczne przeżywanie każdej wizyty u lekarza, każdego zdjęcia i każdej informacji. Zdumiewające jest, jak bardzo nasze przeżywanie ciąży Asi i przyszłego jej macierzyństwa, zamieniało się dzień po dniu w gromną energię, dodającą Hani sił do walki o sprawność i zdrowie. Zaczynam głęboko wierzyć, iż maleństwo Asi już od chwili poczęcia stało się dla Hani najcudowniejszym i chyba najskuteczniejszym lekarstwem w jej nie mającej końca walce.


JEST późne niedzielne popołudnie. Przed chwilą otrzymaliśmy od Asi wiadomość, że wypiszą ją jutro. Zuzię dopiero w czwartek. Napisałem rano na pasku, że Zuzia ma żółtaczkę. W tej chwili Asia może tylko do niej dochodzić, bo maleństwo "mieszka" sobie w innym pokoju. Obie dziewczyny czują się dobrze.

- Tęsknisz za Zuzią? - zapytałem Asię chyba wczoraj. - Bardzo! - odpowiedziała. - Już się nie mogę doczekać, kiedy do was przyjadę i wreszcie będziecie mogli zobaczyć swoją wnusię. Zaraz ze szpitala pojedziemy z Zuzią na Lecha, bo wy musicie ją uściskać pierwsi - zapewniła.

Nie muszę dodawać, że czekamy na tę chwilę z utęsknieniem i wielką niecierpliwością.

Podstronkę o Hani nazwałem "Ból i nadzieja". Wtedy, gdy ją zakładałem, nasz ból był przeogromny, lecz nadzieja jeszcze większa.

W minioną środę nasz ból i nadzieja przeistoczyły się w wielką radość i ogromne szczęście.

Szczęście, któremu na imię Zuzia!

04.11.2007 - Oczekiwanie

 

 

04 listopada 2007 - niedziela

 

Używając języka sportowego, to już prawie meta. Jutro mija wyznaczony przez lekarza termin porodu. Czekamy wszyscy z wielką niecierpliwością, a tu nic się jeszcze nie dzieje, chociaż Asia już się teraz bardziej przetacza, niż chodzi.

- Najpóżniej 12 listopada pani urodzi - stwierdził podczas ostatniej wizyty, prowadzący Asię lekarz. - Mam wtedy dyżur i gdy do tego czasu maleństwo nie przyjdzie na świat, będziemy rodzić dwunastego. Póki jednak co, niech pani myje okna, sprząta, pierze i co tam jeszcze. Teraz już nie musi się pani oszczędzać - zażartował.

Tak wiec czekamy. U mnie Asia nie może wypełnić ostatnich zaleceń lekarza, bo tak na dobrą sprawę ze wszystkim jestem w domu na bieżąco. Wczoraj nawet umyłem jedno okno (dopiero co zdjęli rusztowania po ocieplaniu budynku), za co zostałem przez Asię mocno zrugany. - Tobie nie wolno myć okien, tausiu - nakrzyczała na mnie i kategorycznie zabroniła myć pozostałe. Biedna Asia, boi się pewnie, że wypadnę i kto wtedy będzie chodził z małą Zuzią na spacery.

Na końcu najnowszej galeryjki znalazły się zdjęcia Asi z przedwczoraj i dzisiaj. Następne powinny być już inne - bez takiego dużego brzuszka. A w wózeczku, który wczoraj kupili, będzie pewnie już smacznie sobie spało nasze tak bardzo oczekiwane maleństwo.

A u Haneczki jak zawsze to samo. Wciąż zdana tylko na mnie. Gdy tylko zniknę jej na chwilę z oczu, natychmiast mnie woła. Uczę ją, że muszę odpocząć, porobić to i owo. Wciąż bezradna jak małe dziecko - zaniepokojone, gdy na moment straci z oczu swoją mamę.

Radzimy sobie jak możemy. Codziennie musi być spacer i tylko zła pogoda może nam w tym przeszkodzić. Łączymy go zwykle z zakupami, czy innym niezbędnymi zajęciami. Gdy idziemy po zakupy, to wózek z Hanią pcham przed sobą. Wtedy bowiem zakupy idą sprawniej. Potem obowiązkowo następuje zmiana "kierowcy". Chociaż kilka kroków, sto, dwieście metrów, ale spacer po nóżkach to bardzo ważne codzienne ćwiczenie. Koniecznie musi się przy tym czegoś trzymać, bo sama nie zrobi nawet dwóch kroków.

Teraz, gdy jest chłodniej, przygotowanie do wyjścia zabiera nam znacznie więcej czasu. Muszę Hani założyć płaszczyk, pozapinać guziki, zawiązać szalik. Mimo wielu prób sama tego jeszcze nie zrobi. A jeżeli jakimś cudem już jej się to uda, to i tak trzeba potem porozpinać guziki, bo przeważnie znajdują się w nie swoich dziurkach.

Zmywanie i wycieranie naczyń, a także obieranie ziemniaków, to już od pewnego czasu codzienne obowiązkowe zajęcia Hani. Czasami giną nam szklanki, które znajduję potem najczęściej ukryte głęboko w worku na śmieci.

Tak naprawdę, to najlepiej zrehabilitowana jest u Hani mowa, jednak gdy jest już bardzo zmęczona, to widać (a raczej słychać), jak wiele jest jeszcze w tym względzie do zrobienia. Postępy w pisaniu niewielkie, aczkolwiek jednego dnia napisała listę zakupów, ale zajęło jej to bardzo wiele czasu. Ale dobre i to.

W imieniny Teresy, zaczęła ni stąd ni z owąd przypominać wszystkie Terenie, do których chciała koniecznie zadzwonić i nie ustąpiła, dopóki "nie przypomniała sobie" wszystkich trzech.

Podobnie było z Urszulą. Tak długo walczyła, aż udało jej się zapisać trzy numery telefonów i na wszystkie sama zadzwoniła, sprawiając wszystkim trzem swoim koleżankom niekłamaną radość.

Gdy nadeszły imieniny Tadeusza, to cały dzień mnie zamęczała, czy nie zapomnieliśmy o żadnym znajomym solenizancie.

Niedawno przejrzeliśmy wszystkie jesienno-zimowe rzeczy i pochowaliśmy letnie. Z radością regowała na swoje szliki i czapeczki, które natychmiast w rękach przeprała. - To moja rehabilitacja - tłumaczyła swoją gorliwość i pilnowała, bym zaraz to wszystko powyciskał i wysuszył.

Nie mam więc prawie chwili odpoczynku. Są dni, że naprawdę padam ze zmęczenia. Zawsze dotąd był obiad, śniadanie i kolacja. Zawsze wszystko było wyprane i wyprasowane. Sprzątać też w zasadzie nie musiałem, co najwyżej w swoim pokoju. Pomagałem tylko od czasu do czasu i to "od wielkiego święta". Teraz wszystko się odwróciło i to totalnie. Już niemal zapomniałem, że był czas, gdy "leżałem sobie beztrosko na zielonych pastwiskach".

Myślę jednak, że jak na faceta, to radzę sobie nieźle. Hania jest nakarmiona, wszystko jest wyprane, mieszkanie nie jest zapuszczone. Brakuje mi tylko czasami prawdziwego "oddechu", ale wierzę, że z wiosną i na ten potrzebny mi oddech znajdzie się czas.

A póki co coraz lepiej idzie mi w kuchni. Gdyby nie choroba Hani, nigdy bym nie odkrył, że gotowanie może sprawiać człowiekowi tyle radości i przyjemności. Gdy podchodzi się do czegoś z sercem, to to coś nabiera blasku. A ze mną tak właśnie zaczyna się dziać, gdy rzecz dotyczy kuchni. Nic, dosłownie nic nie jest dla mnie tam problemem. Chyba że czysto technicznym. Coraz częściej udaje mi się ugotować coś samemu od zera i cieszyć się radością tworzenia. Choćby w minionym tygodniu - wyborne były jabłka w cieście posypane cukrem pudrem. Ktoś przyniósł jabłka-olbrzymy. Pokroiłem je w duże plastry i zamoczyłem w cieście, którego nigdy przedtem nie robiłem. Mieliśmy obiad na dwa dni.

W tym tygodniu ugotowałem też pyszną kapustę z pieczarkami. To przepis Hani. Prosty, jak drut, a pychota na kilka dni. Kilogram niezbyt kwaśnej, pokrojonej kapusty kiszonej, kilogram lekko uduszonych pieczarek, kostka masła. Gotuje się samo, trzeba tylko od czasu do czasu zamieszać.

Klopsiki z mięsa wieprzowego zrobiłem od zera już drugi raz. Tym razem jednak udało mi się odcisnąć dokładnie bułkę umoczoną w mleku. Palce lizać. Po klopsikach, nie po mleku.

Nie będę już zanudzał przepisami, które - jak mniemam - znane są większości czytających te słowa. Ale jak na faceta, który jeszcze niedawno uważał kuchnę za Himalaje, to myślę, że moje trochę-się-chwalenie powinno znaleźć nie tylko zrozumienie, ale także i usprawiedliwienie.

Dzisiaj przed południem byliśmy z Hanią w szpitalu. Była to w pewnym sensie wizyta "ustawiona", gdyż trzeba było znaleźć jakiś sposób, by po roku od wystąpienia udaru, zrobić badania komputerowe głowy. Nie muszę dodawać, że na takie badania czeka się w Poznaniu miesiącami. Nam się udało to zrobić dzisiaj, a przyczyniła się do tego pani doktor, u której niedawno byliśmy na wizycie. Prywatnej rzecz jasna. I wtedy lekarka zaproponowała nam dzisiejszą niedzielę, bo akurat miała dyżur. Ze względu na niezbędne procedury, zajęło nam to ponad dwie godziny. Po wyniki, na które będziemy czekać z niepokojem, ale i z nadzieją, mam przyjechać na oddział w środę po południu.

Jest już wieczór, gdy piszę te słowa. Nasza Asiunia wyturlała się przed chwilą do swojego domku. Podobno tylko 5 procent kobiet rodzi dokładnie w wyznaczonym terminie, więc pewnie i dla naszej córeczki nadchodząca noc będzie jeszcze spokojna. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Tak czy inaczej nie omieszkam zawołać głośno, gdy tylko "usłyszymy" krzyk naszego kochanego maleństwa, na które czekamy z tak ogromną radością. Nieśmiało proszę o mocne trzymanie za naszą córeczkę kciuków.

I jak zwykle zakończę zaproszeniem do obejrzenia najnowszej galeryjki. Jesienne spacery w pobliskim parku i w nadmaltańskim lasku, spotkanie w domu Małgosi i Ewy i ich mamy, kilka zdjęć z miłej wizyty u Tomka i spotkanie z jego uroczymi maluszkami. Tak niewiele brakowało, by ta rozkoszna kruszynka nie poznała nigdy swojego zabawnego taty. Tak, zabawnego, gdyż Tomek to chłopak o niespotykanym poczuciu humoru. Takiego, który nawet przyprawia o dreszcze. Gdy wychodziliśmy do domu, Tomek ni stąd ni z owąd tak odezwał się do Hani: "Pani Haniu, tak niewiele brakowało, a za dwa tygodnie mielibyśmy święto". W pierwszej chwili nie zaskoczyłem, a za moment już wiedziałem. Przecież byliśmy u Tomka dwa tygodnie przed 1 listopada.

Na zdjęciu widzimy także panią Iwonkę, która regularnie przyjeżdża do Hani i robi jej pedicure. Na innym Hania czeka przed drzwiami laboratorium na pobranie krwi. Badania na gęstość krwi muszą być wykonywane co dwa, trzy tygodnie.

Są także moja siostra Wandzia z Waldkiem z Warszawy, którzy wstąpili do nas na godzinkę w drodze do Kargowej, dokąd jechali na groby naszej Mamy i Babci. Jesteśmy także na imieninach Tadeusza, który od wielu lat jest naszym przyjacielem. Spotkaliśmy tam Jolę i Konrada, którzy bardzo się cieszyli, że mogli zobaczyć się z Hanią. Zaprosili nas przy okazji do siebie. Pojedziemy tam jednak wiosną, gdyż mieszkają pod Poznaniem. Wtedy będzie już ciepło i przyjemnie.

O ciepłych jeszcze zdjęciach Asi, pstrykniętych na "pięć minut oprzed dwunastą", już napisałem. A o fotkach wyborczych nie wspominam, bo i tak to widać.

Pozdrawwiam gorąco i serdecznie w swoim i Hani imieniu.

02.10.2007 - Są w życiu i takie chwile

02 października 2007 - poniedziałek

 

Są w życiu i takie chwile

Długo się zastanawiałem, czy powinienem o tym napisać. Miotałem się z tym przez cały dzień, nie tylko zresztą dzisiaj. Ale pomyślałem, iż skoro odwiedza mnie w tym miejscu tak wiele osób szczerze zatroskanych chorobą Haneczki i jej walką o zdrowie, to im właśnie jestem winien napisanie kilku słów o wydarzeniach, które tym razem dotyczą mnie samego. Pomyślałem także, że gdy "przeleję to na papier", będzie mi może lżej.

Przez całe wczorajsze popołudnie czułem się jakoś dziwnie. Czułem, że z każdą minutą wyparowywuje ze mnie moc, która tak bardzo pomaga mi w pracy i wszystkich zajęciach, związanych z opieką nad Hanią i prowadzeniem domu.

Gdzieś około pół do ósmej miałem wrażenie, iż opuściły mnie już wszystkie siły. Przymknąłem drzwi od pokoju Hani i zrobiłem głośniej telewizor w dużym, gdyż chciałem zobaczyć jakie mam ciśnienie, a nie chciałem, by to słyszała. Wyczuwałem bardzo szybkie tętno i opanowywał mnie coraz większy strach. Zmierzyłem sobie ciśnienie. Ledwo dostrzegłem wskazania: 220/115 z tętnem 118.

I w tym momencie usłyszałem wołanie Hani: - Marulka, mierzyłeś sobie ciśnienie!. Ile masz?

Dowlokłem się do niej w obawie, że się bardzo przestraszyła i może się stać jej coś złego. Starałem się udawać, że wszystko jest w porządku. Wiedziałem, iż muszę natychmiast zażyć leki i powiadomić Asię. I także ze względu na Asię strach mój wzmagał się jeszcze bardziej.

Ponieważ w przeszłości zdarzało mi się to stosunkowo często, to lekarz ustawił mi tzw. zestaw SOS, który w takich okolicznościach powienienem zastosować, by nie wołać karetki pogotowia. Kilkakrotnia w przeszłości wszystko po kilku minutach dochodziło do normy, tym razem nie. Ciśnienie spadało bardzo powoli, tętno zaś waliło wciąż jak zwariowane.

Nie było innego wyjścia. Musiałem zadzwonić po Asię. Przyjechali z Dawidem w ciągu pół godziny. Ponieważ nie było jeszcze tak późno, skontaktowałem się z lekarzem, o którym wspomniałem. Poradził mi zwiększyć dawkę leku uspokajającego, ale niestety, nie dało to żadnego rezultatu.

Ponieważ cisnienie spadło na tyle, że mogłem się zwlec z łóżka, pojechaliśmy z Dawidem do szpitala. Tam zrobili ekg i po zbadaniu mnie lekarka zadecydowała, że zostawia mnie do rana na oddziale ratownictwa. Chciała w tym czasie zbadać mi dwukrotnie krew, przy czym od jednego badania do drugiego musiało upłynąć 6 godzin.

To oddział ratowniczy, co chwilę kogoś tam przywozili, więc o spaniu nie było mowy. Po szóstej pobrali mi ponownie krew i po 40 minutach lekarka zadzwoniła po wynik. Wszystko się dobrze skończyło, gdyż oba wyniki były ujemne.

- Może się pan ubierać, wypisuję pana do domu - zawyrokowała lekarka. Wypisując stosowny dokument powiedziała, że uciekł mi gwałtownie potas, a także stwierdzono niedobory magnezu. Do tego doszedł - tak powiedziała - nieustatnny stres i pewnie zmieniająca się pogoda. I stało się to, co się stało.

Zaleciła przyjmowanie leków uzupełniających te składniki i miło się ze mną pożegnała.

Wróciłem do domu po ósmej rano i niemal cały dzień się pokładałem, bo musiałem przecież odespać tę noc. Dobrze, że była Asia - całą noc spali dzisiaj u nas.

Teraz wieczór, a ja piszę. Piszę i jest mi leciutko lżej.

Muszę przyznać, że w tym czasie, gdy Hania zachorowała, takie epizody zdarzały się kilkakrotnie. W lutym, kiedy jeszcze przez cały czas pozostawała w łóżku, było ze mną tak źle, że trzeba było wezwać ekipę ratowniczą, która na noszach zabrała mnie do szpitala.

Najbardziej się w takich sytuacjach boję, żeby Hania się nie zorientowała, co się dzieje. Boję się, że wszystko, co mogłoby ją zdenerwować lub przestraszyć, mogłaby przynieść ze sobą tragiczne następstwa. W żaden sposón nie potrafię się pozbyć tego strachu.

Co z tego, że jestem pod stałą opieką lekarza. Mam dobrze ustawione leki na nadciśnienie. Od kiedy się u niego leczę cisnienie mam w normie. Ale powstają czasami sytuacje, których przewidzieć nie sposób, a strach, który im towarzyszy, paraliżuje i obezwładnia. Trudno to sobie wyobrazić, ale gdy się ma pod opieką kogoś, kto zdany jest całkowicie na ciebie, niełatwo jest sobie z tym sobie poradzić.

Pisząc to wszystko,cały czas zadaję sobie pytanie: dlaczego to robisz? Dlaczego o tym piszesz? Może powinienem to wykasować i nie umieszczać tego na stronce? Ale zaraz przychodzi refleksja, że wśród czytających te słowa są może ludzie, którzy potrafią mnie zrozumieć i wytłumaczyć sobie tę chwilową moją słabość.

Bo w końcu człowiek to nie maszyna, w której wystarczy tylko wymienić "trybik" i wszystko będzie chodziło jak w zegarku. Odpowiedzialność za drugiego człowieka - w moim przypadku odpowiedzialność za Hanię, jest dla mnie rzeczą wążniejszą ponad wszystko.

I dlatego czytających te słowa proszę o zrozumienie. Wierzę, że Wasz przyjazny uścisk dłoni i przesłany mi w myślach Wasz serdeczny uśmiech, będzie dla mnie najmocniejszym - bo przenikniętym ciepłem i sercem - lekiem, wspierającym te, które muszę kupować w aptekach.

I już mi jest lżej! Naprawdę!

Wszystkich, którzy poczuli w tej chwili, że są blisko z (najczęściej nieznanym im) Markiem, ściskam bardzo gorąco!

30.09.2007 - Dostrzegam już błękit nieba

30 września 2007 - niedziela

 

Piękny był w Poznaniu ostatni wrześniowy dzień. Nawet tutaj na osiedlu, nie mówiąc o tym, że niedaleko stąd, w nadmaltańskim lasku, uśmiechały się liście w przepysznym jesiennym tańcu.

Niedługo już wszystkie zaszeleszczą pod nogami, zeschną, zbrązowieją i zżółkną, a do włosów uczepi się piękne babie lato.

Najpiękniejsza jest jesień o tej właśnie porze.

Dzisiaj inaczej już patrzę na tegoroczną piękną jesień - bez tego kłucia w sercu, jakie nawiedzało mnie o tej porze przed rokiem. Wspominam tamte smutne chwile coraz bardziej śmiejącymi się teraz oczyma.

Dzisiaj dostrzegam już błękit nieba i słyszę za oknem śmiech bawiących się przed blokiem dzieci.

Każdy dzień to dla nas maleńki, niedostrzegalny zrazu, kroczek do przodu. Ale gdy się spojrzy za siebie, widać, że to wcale ogromne kroczysko.

Nie ma dnia, który nie byłby przeze mnie wypełniony bez reszty opieką. Przygotowywanie posiłków, zakupy, sprzątanie, pranie, spacery i różnego rodzaju ćwiczenia - wszystko to składa się na tę zwyczajną codzienność, w której jakże mało jest miejsca dla mnie samego.

Właściwie wszystko, co robimy jest dla Hani rehabilitacją. Jak zawsze przy takiej okazji, pokazuję na zdjęciach, jak to u nas na codzień wygląda. Czy muszę coś do tego dodawać, czy muszę to jeszcze komentować?

Myślę, że ten, kto zna z autopsji i wie, czym naprawdę jest opieka nad chorym po udarze, dopisze sobie to, czego tutaj o Hani nie przeczyta.

Bo przecież najważniejsze jest, że Hania wraca do zdrowia. I chociaż wciąż nie w pełni sprawna, chociaż wciąż zdana na "łaskę i niełaskę" drugiego człowieka, to zawsze tryskająca optymizmem i nie poddająca się się okrutnemu losowi. Przez swoją chorobę i walkę o zdrowie pokazująca światu, co tak naprawdę jest w życiu ważne i co się liczy najbardziej.

Nie życzę nikomu, by musiał przeżywać to, co mnie w życiu spotkało. Ale tylko wtedy, gdy się człowiek zetknie z ciężką chorobą i umieraniem bliskiego mu człowieka, a później z jego walką, którą toczy wspólnie - o jego wyzdrowienie i dojście do jako takiej sprawnośći, wtedy dopiero dostrzega, jak bardzo zmieniają się życiowe wartości. Wtedy dopiero widzi, jak mali są niektórzy ludzie, którzy depczą drugiego człowieka, dla których zwykła, choćby urzędnicza władza - nietrwała przecież, staje się wyznacznikiem życiowego przesłania.

Na zdjęciach powracam dzisiaj do spotkania z Hanią prowadzącą callanetics (pisałem o tym poprzednio).

Pokazuję także fotki z naszej miłej wizyty w domu znajomej lekarki (musiałem - merytorycznie!!), której córka Karin (niegdyś moja uczennica) zaledwie przed miesiącem urodziła małego Rafałka. Ogromna tragedia nawiedziła tę rodzinę w tym roku - w marcu umarł niespodziewanie mąż pani Alicji. Tata Karin nie doczekał przyjścia na świat wspaniałego wnuczka.

Jest kilka zdjęć ze spaceru nad Jeziorem Góereckim, a także nad niedalekim stawkiem na Kobylempolu. Pokazuję także kilka ujęć z przepięknego parku w Rogalinie.

Jest jedno zdjęcie naszej wnuczki Martuni, która odwiedziła nas któregoś dnia i opowiedziała o pierwszych dniach w szkole.

Pokazuję migawki ze spaceru po naszym osiedlu, z zakupów na ryneczku i w jakimś markecie. Są także fotki, które ilustrują pracę Asi z włosami Hani.

Są wreszcie zdjęcia z dziesiejszej wyprawy w okolice katedry, gdzie odbywa się aktualnie operacja przeniesienia jednego z najstarszych mostów (a właściwie ogromnego przęsła) w nowe miejsce. Niespodziewanym przeżyciem stał się dla Hani wywiad, który przeprowadziła z nią dziennikarka poznańskiego radia Merkury.

Na jednym ze zdjęć Hania próbuje zamiatać korytarz. Codwutygodniowe zamiatanie korytarza weszło już na stałe do zestawu zajęć rehabilitacyjnych, podobnie jak zmywanie naczyń. Od kilku bowiem dni to jedno znajważniejszych zadań Hani. Hania zmywa naczynia po każdym śniadaniu i obiedzie. Cały czas ją asekuruję. Muszę przyznać, że z każdym dniem robi to coraz lepiej.

I na koniec kilka słów o nowej formie rehabilitacji, jaką wymyśliłem dla Hani. Jest nią nauka gry w szachy. Trudno mówić jeszcze o samej grze - do tego jeszcze bardzo daleka droga. Na razie uczę ją (niestety, bezskutecznie) ustawiania figur na planszy. Jest to, przynajmniej na razie, zadanie przrastające jej możliwości. Na zdjęciu widać, jak ustawia piony - wszystko jest z prawej strony. Tak właśnie wygląda u Hani pole widzenia. W podobny sposób układa sztućce w kuchni. Od kiedy zaczęła je wycierać i wkładać do szuflady, to przegródki z lewej strony stale są puste.

W tym tygodniu Hania dostała dwa zaproszenia - jedno na imieniny Tereni (w przyszłą sobotę) oraz na spotkanie do szkoły z okazji Dnia Nauczyciela. Nie muszę dodawać, jak bardzo to przeżywa. Każdego dnia o tym mówi i już przygotowuje się duchowo do obu tych uroczystości.

16.09.2007 - Pajda wiejskiego chleba

16 września 2007 - niedziela

 

Jakże ten czas szybko leci! Ani się człowiek nie obejrzał, a tu już prawie jesień. Miejmy nadzieję, że będzie piękna i pachnąca.

Pisałem ostatnio o wydarzeniach sprzed roku. Codziennie zresztą przenoszę się pamięcią do tamtych dni. Przeżycia były wtedy tak silne, że odcisnęły swe piętno na długie chyba lata. Chwilami mam wrażenie, iż trzeba wszystko zostawić i jechać do szpitala. Zaraz jednak przychodzi refleksja, że to przecież było rok temu.

Dzisiaj jednak przeżycia te są żywe jak wtedy. Wtedy także była niedziela. Po południu jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, iż Hania doznała kolejnego udaru, któremu towarzyszył zator płuc. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jak mało brakowało, by Hania odeszła na zawsze. Komu nie dane było przeżyć odchodzenia bliskiego mu człowieka, nie jest w stanie zrozumieć, jak ciężkim to może być ciosem.

Moje wtedy wołanie, krzyk raczej: "Boże, nie zabieraj mi jej!" odwróciło bieg tragicznych wydarzeń, które dzisiaj przeżywam prawie tak samo jak wtedy. Kiedy wczesnym popołudniem wracaliśmy z Hanią ze spaceru, przypomniałem jej o tym i opowiedziałem o tamtej niedzieli. Ścisnęła mnie mocno za rękę. - Żyję dzięki tobie - usłyszałem. - I dzięki tobie wracam powoli do zdrowia - dodała z ogromną wdzięcznością w głosie.

Cóż mogło być dla mnie w tym momencie większą nagrodą? Większą niż słowa wypowiedziane przez coraz bardziej świadomą swego stanu i losu Hanię.

Hania coraz bardziej zdaje sobie sprawę, jak bardzo poświęcam jej siebie. Chociaż uważam, że nie mogłoby być inaczej. Każda chwila oddana drugiemu człowiekowi, radość i szczęście płynące z faktu, iż jest się niemal dosłownie jego "prawą ręką" materializuje się na moich oczach. I chociaż bardzo często padam ze zmęczenia i chociaż mało mam czasu dla siebie, to uśmiech i radość malująca się na jej twarzy rekompensują mi wszystko.

Na kolejnych zdjęciach pokazuję radosną stronę naszego życiowego medalu. Staram się angażować Hanię we wszystko, co tylko możliwe.

Coraz bardziej zdaję sobie sprawę, jak wielkie znaczenie w poudarowej rehabilitacji mają spotkania chorego z przyjaciółmi i rodziną, udział w różnych imprezach i wydarzeniach. Wykorzystuję wszelkie możliwości i gdy tylko czas pozwala jeździmy i chodzimy niemal wszędzie.

Moje najnowsze fotki są tego najlepszym przykładem. Byliśmy na imieninach naszej kochanej cioci Stefci na wsi pod Bukiem.

Któregoś dnia zawiozłem Hanię na pierwsze od ponad roku spotkanie emerytów, gdzie spotała się z bardzo miłym i sympatycznym przyjęciem.

Ogromnym przeżyciem było dla Hani odwiedziny na sali, na której przez ponad 15 lat ćwiczyła - najregularniej ze wszystkich - callanetics. Spotkanie z Hanią Rogozińską, która te zajęcia prowadzi (pisałem o tej wspaniałej dziewczynie rok temu), było dla obu radosnym wydarzeniem. Zjęcia pokażę następnym razem. Zapomniałem wstawić - pewnie dlatego, że zapatrzyłem się na tę drugą Hanię.

Tydzień temu byliśmy na Starym Rynku, gdzie odbywało się tradycyjne Święto Chleba. Uraczyłem Hanię dużą pajdą wiejskiego chleba ze smalcem i ogórkiem z beki.

W niedzielę pojechaliśmy do telewizji, by uczestniczyć w Dniu Otwartym. Byliśmy tam przy okazji świadkami interesujących i emocjonujących pokazów psów obronnych, przeprowadzonych przez poznańską policję. Oglądaliśmy także wystawę ciekawych samochodów i daliśmy się nagrać młodym kamerzystom i reporterom.

Największą jednak dla nas niespodzianką było spotkanie z Dagmarą Prestacką, prezenterką Telewizji Poznań, która gdy nas zobaczyła, wyściskała zarówno mnie i Hanię całą siłą swojej młodości. Dagmara to moja uczennica. - Był pan moim pierwszym nauczycielem języka angielskiego, pamiętam o tym doskonale - przypomniała mi ta sympatyczna i urocza dziewczyna, czym - nie ukrywam - sprawiła mi dużą radość.

Była także wizyta u pani Krysi, miłej i sympatycznej fryzjerki, do której Hania chodziła "od zawsze". Nie da się ukryć, że Asia ładniej potrafi układać włosy, co zresztą widać na zdjęciach. Bo ładnie uczesana fryzurka Hani to tylko i wyłącznie jej zasługa. Powinna się tylko sprężyć, by zdążyć przekazać pałeczkę ojcu i nauczyć go tej trudnej sztuki, bo jeszcze chwila i... trzeba będzie się zająć maluszkiem, na którego już wszyscy czekamy z coraz większą niecierpliwością.

Któregoś popołudnia, kiedy poprawiła się pogoda, zawiozłem Hanię na piękną działeczkę jednej z koleżanek Hani - Niny. Hania na takie wypady jest jak na lato, toteż jej zadowolenie po kilku godzinach spędzonych na świeżym powietrzu, w towarzystwie miłej koleżanki, nie miało granic.

Odwiedziła nas nas także Karolina z Piotrem i swoimi dziećmi - Konradem i Patrycją. Karolina to przyjaciółka Asi jeszcze z liceum, a Patrycja jest naszej córci chrześniaczką. Milutkie to było popołudnie.

Wspomnę także o odwiedzinach ojca Hani - można go zobaczyć na kilku zdjęciach, ale jego wizyty to normalka. To niesamowicie żywotny mężczyzna. Mimo swoich 86 lat wciąż prowadzi samochód (czego akurat w rodzinie nie pochwalamy) i bez przerwy ze swoją żoną podróżuje. Akurat teraz są razem na wczasach nad morzem, a do nas wpadł na chwilę - po powrocie z Ciechocinka.

A dzisiaj w niedzielę zabrałem Hanię na spacer do pięknego kórnickiego parku. Przez prawie dwie godziny spacerowaliśmy wśród starych, uroczych krzewów i drzew. - Cieszę się, że mnie wszędzie zabierasz - powiedziała Hania. - To był piękny spacer. Wiosną przywieziemy tutaj małą Zuzię, dobrze? Będzie już miała sześć miesięcy i będzie mogła już z nami spacerować.

Obiecałem solennie, że tak będzie i wróciliśmy do domu na obiad, nad którym popracowałem tuż po śniadaniu. Przygotowałem na dzisiaj najlepszy w okolicy żurek. Z ziemniakami, kiełbaską i jajkiem. Wierzcie mi - palce lizać!

05.09.2007 - Jakże ulotny jest człowieczy los

Dokładnie dzisiaj mija rok, jak ciszę tamtego poranka przeszył przeraźliwy krzyk Hani. Nie zapomnę tego do końca życia. Zawsze, kiedy przywołuję z pamięci tamte tragiczne chwile, słyszę w uszach to rozpaczliwe wołanie. I przypominam sobie strach, który paraliżował każdy mój ruch, gdy jechałem za karetką do szpitala...

Jestem dziś o tym głęboko przekonany, że gdybym tamtego dnia poszedł z kijkami na swój codzienny spacer, nie byłoby dzisiaj Hani wśród nas. Ale stało się inaczej. Nie dająca się niczym wytłumaczyć kontuzja nogi, która zatrzymała mnie wtedy w domu, z pewnością uratowała Hanię.

Wszystko, co się wokół mnie od roku dzieje - ciężka choroba Haneczki, nieustający, podświadomy strach, radość z jej zdrowienia, postępy, jakie czyni, jej uśmiech i optymizm - dało mi szansę przeżyć i dostrzec coś zdumiewającego. Czegoś, czego wytłumaczyć nie sposób.

Odnoszę wrażenie, iż los, który w ubiegłym roku omal nam jej nie zabrał, dał mi w zamian dar niezwykły - sprawił, iż udało mi się dotknąć miłości!

I prawdziwie poczuć jej smak.

Ktoś pomyśli, że to tylko słowa. Przecież każdy kiedyś kochał, każdy tysiące razy wypowiadał miłosne słowa, dziesiątki razy zapewniał kogoś o swojej miłości. Niemal każdemu zdarzało się nie przesypiać nocy, wzdychać i tęsknić do obiektu swych marzeń i snów.

Łatwo jest kochać, gdy oczy tryskają młodością. Gdy ma się zdrowie i przed sobą świat.

Wtedy łatwo jest "przenosić góry" i ten świat "zmieniać".

Ale dotknąć miłości można tylko wtedy, gdy się potrafi bez reszty poświęcić całego siebie drugiemu człowiekowi. Gdy potrafi mu się oddać cały swój czas i wszystkie swe siły.

Człowiekowi, któremu choroba zabrała niemal wszystko, co pozwala normalnie funkcjonować i normalnie żyć.

Człowiekowi, któremu los oddaje powoli i po kawałku. I nigdy nie wiadomo, kiedy i ile odda. Bo, że wszystkiego nie odda, to więcej niż pewne.

Bezradność cierpiącej Haneczki towarzyszy mi niemal od pierwszego dnia jej choroby. Są dni, iż czuję, jak ta bezradność obejmuje mnie swoimi mackami. Jak zniewala i paraliżuje. Trudno w takiej sytuacji spokojnie siedzieć i patrzeć, co uczynił Hani wróg, któremu na imię udar. Cóż może wówczas zrobić człowiek stojący najbliżej, by ulżyć w cierpieniu i bólu ukochanej osoby?

I to wyczerpuje najbardziej. Patrzenie na jej bezradność i z tą bezradnością obcowanie. Człowiek stojący z boku niewiele w tej sytuacji może, chociaż nie ustaje w próbach jej pokonania.

W bólu i cierpieniu, bezradności i niemocy bliskiego mi człowieka moje życie w niewytłumaczalny sposób przekształca się chwila za chwilą w wytrwałość, wytrwałość w cnotę, cnota zaś w nadzieję. Nadzieję, której trzymam się kurczowo od pierwszej chwili tamtych tragicznych wydarzeń.

Miniony czas to dla mnie wielka nauka i największa z życiowych prób. Myślę, że prawdziwą człowieczą dojrzałość osiągnąłem dopiero teraz, doświadczając i obcując z bólem i cierpieniem, bezradnością i niemocą. A także z ogromnym, często obezwładniającym strachem.

Kiedy dzisiaj spoglądam za siebie, widzę, jak daleką przeszedłem drogę. Dostrzegam, jak wiele nauczyłem się od życia i losu, który tak okrutnie obszedł się z najbliższą mi osobą.

Przed niespełna rokiem otworzyłem się przed Wami i podzieliłem swoim bólem. Przez ponad pięćdziesiąt tygodni wpłakuję się w Wasze, najczęściej nieznane ramiona. To tutaj znajduję ukojenie. To tutaj mogę chociaż na chwilę zrzucić ciężar, który noszę na swoich barkach, by za moment kroczyć swoją utrudzoną drogą dalej.

To tutaj pokazuję Wam uśmiechniętą i radosną Hanię, jej optymizm, determinację i siłę. Cieszę się w ten sposób nadzieją, która w najtrudniejszym stadium jej choroby wypływała serdecznym strumieniem także z wielu Waszych serc.

Każdy, kto zetknął się z ciężką chorobą bliskiej mu osoby, ten wie, jaki ogrom łez kryje się w takim bólu. I choć w moim życiu jest ich niemało, i choć nie ma dnia, by nie ściskało się z żalu moje serce, to w zmaganiach radości ze smutkiem, górę bierze właśnie nadzieja. Bo to nadzieja rodzi ogromną odpowiedzialność, która sprawia, iż troska nad wciąż chorą i wciąż zdaną na drugiego człowieka Hanią, jest dla mnie sprawą nadrzędną.

Kilka dni temu otrzymałem list od Zosi z Wrocławia, która - jak pisze - weszła na moją stronkę przypadkowo. Zacytuję go, gdyż jej słowa pięknie wpisują się w przeżywanie mojego dramatu:

Wiem, ile przeszedłeś i nadal przechodzisz. Dlatego podziwiam bardzo Twoją siłę i hart ducha. Czasami tak w życiu bywa, że coś się traci, ale w sumie zyskuje się jeszcze więcej. Wszystko w naszym życiu ma jakiś cel, jakiś sens. Nic nie dzieje się przypadkiem.

Czasami doświadczanie bólu, cierpienia, otwiera nasza wrażliwość, naszą duszę na nas samych, na piękno życia. Pozwala nam spojrzeć w głąb siebie samych, docenić swoją siłę i moc, która drzemała dotąd w ukryciu.

(...)

Cieszę się bardzo, że walczysz o swoją radość życia, że nie zwątpiłeś w siebie.

Trwaj i wytrwaj! Życie jest piękne. To, o czym myślimy, jacy jesteśmy - jest w nas samych. To nasze myśli i wyobrażenia kreują nasz świat.

Dzisiaj jest u mnie pochmurny dzień, pada deszcz - trochę dopadła mnie melancholia, gdy przypomniałam sobie sobotnią tragedię na pokazach lotniczych w Radomiu.

Jakże ulotny jest człowieczy los, wystarczy moment, aby przejść do krainy cieni... Trzeba cieszyć się każdą naszą tutaj chwilą.


Jest dużo racji w tym, co pisze Zosia. Choroba Hani zabrała nam obu wiele. Nie da się nawet opowiedzieć, jak wiele. Ale pokazała, co naprawdę jest w życiu ważne. Ukazała, jakie naprawdę się liczą w życiu wartości.

Zweryfikowała przyjaźnie, zweryfikowała słowa. Odsłoniła też oblicza osób, które wobec człowieczej tragedii stchórzyły i na dodatek "mocno uderzyły w twarz".

Ale nade wszystko choroba Hani, jej walka, radość i optymizm ukazała, jak piękne jest życie. Jak piękni są ludzie, jak cudowna jest przyjaźń, jak wielką siłą jest miłość.

Bo to przecież miłość córki do matki, jej niezwykła troska i szczere oddanie w najtrudniejszych chwilach sprawiły, że w naszej rodzinie narodzi się wkrótce nowe życie. Życie, które już teraz wzmacnia nadzieję, a samo nań oczekiwanie jest radością, która daje Hani ogromną siłę i wielką moc.

Masz rację, Zosiu. Wszystko w życiu ma jakiś cel.

"Każdego poranka dostajemy szansę na nowe życie i to od nas zależy, czy zaświeci słońce. Pomimo chmur - walcz, bo życie nie kończy się na kłopotach, a słońce świeci ponad nimi."

01.09.2007 - Byłam z Ciebie bardzo dumna

1 września 2007 - sobota

 

Wydarzeniem minionych dni była dla Hani wczorajsza wizyta w szkole. Jakiś czas temu zaproponowałem, byśmy wykorzystali radę pedagogiczną (która odbywa się zawsze przed rozpoczęciem roku szkolnego) i spotkali się z całym gronem koleżanek, by podziękować za troskę i serce, które nam okazały w najtrudniejszych momentach choroby. Miała to być dla Hani także forma rehabilitacji, gdyż - jak kiedyś wspomniałem - wykorzystujemy wszelkie możliwe sytuacje, które pozwalają na odblokowywanie uśpionych przez chorobę komórek mózgu.

Nasze spotkanie uzgodniliśmy wcześniej z panią dyrektor. Tuż przed jedenastą, wchodzącą do pokoju nauczycielskiego Hanię, powitała długo nie milknąca burza oklasków. Kiedy Haneczka zaczęła mówić, w pokoju zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Łamiącem głosem wypowiedziała tylko kilka słów: - Byłam bardzo chora... Dziękuję Wam za pamięć, za serce i za modlitwy... Bardzo was wszystkich kocham.

Trudno było nie zauważyć łez w oczach koleżanek. Wyręczyłem wzruszoną Hanię i w kilku słowach opowiedziałem o naszej walce z chorobą. - Za kilka dni minie rok, jak zaczął się nasz dramat, za kilka dni powtórzony kolejnym udarem. Dzisiaj przywiozłem Hanię tutaj, by wam pokazać, z jaką radością i uśmiechem, a przy tym niespotykaną determinacją stawia czoła okrutnemu losowi. Z jaką nadzieją powraca do zdrowia. Przywiozłem ją także dlatego, byśmy mogli podziękować za serce, które nam tylu z was okazało - zakończyłem, podobnie jak Hania wzruszony tym niezwykłym spotkaniem.

Potem nastąpiła przerwa w posiedzeniu rady. A w czasie jej trwania rozmowy z koleżankami i uściski. I gorące słowa. I radość ze spotkania. I zapewnienia o odwiedzinach i przyjaźni.

- Wiesz, mamuś, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jesteś przez wszystkich kochana - powiedziała Asia, gdy kilka minut póżniej opuszczaliśmy szkołę. - Byłam z ciebie bardzo dumna. Tak ryczałam, że musiałam się schować za drzwi - dodała.

- Cieszę się bardzo, że przywiozłeś do nas Hanię - powiedziała Renia na pożegnanie. A Małgosia, jej zastępca dodała: - Hania dała nam dzisiaj silny zastrzyk energii. I pokazała, co tak naprawdę jest w życiu ważne. Kochana jest ta twoja Hania!

Nie muszę dodawać, jak bardzo przeżyła Hania to niezwykłe spotkanie. Mówiła o nim od kilku dni. Nie mogła się już doczekać. Tego dnia obudziła się bardzo wcześnie. - Zaraz przyjedzie Asia i znów mi ładnie zrobi włoski i ładnie mnie ubierze. Muszę przed koleżankami ładnie wyglądać - powtarzała jak mała dziewczynka przed bardzo ważnym występem.

A poprzedniego dnia była Hania na imieninach dwóch koleżanek ze swojego grona. Też bardzo to przeżywała. Był pewnien kłopot, gdyż Grażynka mieszka na czwartym piętrze. Tak wysoko Hania jeszcze nie weszła. - Zobaczysz, dam radę - zapewniała.

Na wszelki wypadek pojechała z nami Asia. Wejście na ostatnie piętro trwało niesamowicie długo, gdyż Asia konsekwentnie zatrzymywała się z Hanią na każdym półpiętrze i piętrze, pilnując, by podekscytowana spotkaniem Hania, nie pobiła rekordu świata w szybkości pokonywania takiej ilości pięter.

- Cieszę się, że koleżanki o mnie pamiętają i mnie zapraszają na różne uroczystości. Nie przeszkadza im to, że jestem chora - mówiła uradowana, gdy pod wieczór wracaliśmy do domu.

- Jak możesz tak mówić, Haniu. Masz wspaniałe koleżanki. Kochają ciebie, bo zawsze czują się w twoim towarzystwie dobrze. Nie może być inaczej, gdyż nieustannie obdarzasz wszystkich radością i swoim ciepłym uśmiechem - zapewniłem ją gorąco, ostrożnie sadowiąc ją w aucie.

Jeden z tych ciepłych uśmiechów posyłam w imieniu Hani wszystkim, którzy nas wspierają; którzy trwają przy nas myślami i sercem.

Pozdrawiam najserdeczniej i zapraszam do obejrzenia zdjęć ze spotkań, o których opowiadam, a także kilku migawek naszej codzienności. Tej radosnej i uśmiechniętej.

22.08.2007 - Łza się w oku kręci

 

 

22 sierpnia 2007 - środa

 

Wczoraj gościliśmy Lusię i Teosia, naszych przyjaciół z Sulechowa. Znamy się "od zawsze". Ciekawostką niech będzie fakt, że Teoś, jako bardzo młody nauczyciel, uczył nas w szkole podstawowej w Kargowej. Wtedy był niewiele starszy od nas (teraz nic się w tym względzie nie zmieniło). Był naszym "panem od historii i wuefu". Kilka lat później Hania rozpoczęła pracę jako nauczycielka w tej samej szkole. I niemal od tego czasu datuje się nasza przyjaźń.

Nie muszę dodawać, że było to bardzo miłe spotkanie, tym bardziej, że całkiem niespodziewane. Lusia zadzwoniła do nas rano i zapowiedziała przyjazd. Byli za kilka godzin. Nasi mili goście to wspaniali ludzie. A na dodatek Lusia ma złote, plastyczne ręce. Pięknie maluje, rzeźbi, wycina i co tam jeszcze. Spod jej rąk wychodzą cudowne rzeczy. Takim cudem jest namalowany własnoręcznie obraz, który podarowała Hani i który natchmiast zajął poczesne miejsce na jednej ze ścian w dużym pokoju.

Bardzo przeżywamy ciążę naszej Asiuni. Tak prawie zawsze (jak na zdjęciu), wygląda przywitanie mamy z córeczką i dzieciątkiem, które Asia nosi w sobie. Asia też bardzo przeżywa swoje nadchodzące macierzyństwo. Bardzo mi się podoba moja córka w ciąży. Dzisiaj kupiła parę "lumpków dla maluszka" (to określenie Hani) i natychmiast przyjechała do nas się pochwalić.

Dzisiaj przed południem zabrałem Hanię ze sobą do szkoły. To było moje naprawdę ostatnie już pożegnanie z miejscem, z którym związany byłem przez prawie dwadzieścia lat. Musiałem zabrać swoją "angielską" szafę i "po sobie posprzątać". Oj, łza się w oku kręci. To prawda - najtrudniejsze są chwile pożegnań. Skończyło się coś, co było dla mnie "drugim moim życiem".

A Haneczka mogła przy okazji spotkać się ze swoimi koleżankami. Byłam na ploteczkach - powiedziała w domu. Takie spotkania są dla Hani wspaniałą formą terapii, toteż wykorzystuję wszystkie nadarzające się okazje, by mogła z nich czerpać jak najwięcej.

Serdeczności dla wszystkich przyjaciół tego zakątka stronki:-)

20.08.2007 - Spacer nad Maltą

 

 

20 sierpnia 2007 - poniedziałek

 

Tym razem inaczej. Postanowiłem, że napiszę coś na bieżąco. Po południu w ramach codziennych ćwiczeń pojechaliśmy na spacer nad Maltę. Czujemy się już lepiej po tej przykrej infekcji, która nas dopadła w zeszłym tygodniu. Było cieplutko, pogoda w sam raz na spokojną przechadzkę. Gdy wróciliśmy, spotkaliśmy na osiedlu panią Anię z mężem i Antosiem. Milutkie to było spotkanie. Ania to rehabilitantka Hani, o czym informuję niezorientowanych.

Jesteśmy już po wizycie dermatologa. Nie dało się już dłużej czekać bez specjalisty. Znajoma lekarka przyjechała do nas do domu i od razu postawiła diagnozę: trądzik różany. Czeka na bardzo długie leczenie (jakby było tego mało!).

Pozdrawiam uśmiechających się do nas i posyłam gorące buziaczki:-)

17.08.2007 - Czasami wsiada na rower

 

17 sierpnia 2007 - piątek

 

Rozłożyło nas totalnie. Byliśmy wczoraj u lekarza. Hania - zapalenie oskrzeli. Mnie bardzo bolało gardło, ale wszystko rozhuśtało się potem, gdy byliśmy już w domu. Hania pokaszluje, a ja?! Noc to koszmar. Cały dzisiejszy dzień to jedna męczarnia. I gardło i kaszel. A przecież trzeba zrobić choć małe zakupy i coś ugotować. Dopiero późnym popołudniem trochę mnie puściło. Pomoc Asi nie wchodzi w rachubę, bo musi unikać sytuacji, gdy mogłaby się zainfekować. Sama zresztą nie wyszłą jeszcze z przeziębienia. Złapaliśmy wszyscy jakiegoś przykrego wirusa. Dobrze, że jesteśmy po wizycie u lekarza i mamy lekarstwa. Możemy się więc kurować. Oj, przydałaby się teraz jakaś opiekunka - taka do pomocy!
No i taka... na gwałt!:-)) też by się przydała, tym bardziej, że nadaję się w zasadzie tylko do łóżka.

Dzisiaj znowu pokazuję kilka zdjęć z minionych kilku dni. Zdjęć, które ilustrują tylko jedną - tę radosną stronę rehabilitacji Hani. Spacery, krótkie rozmowy z osiedlowymi sąsiadkami, wspólne zakupy. Jest też kilka fotek, które zrobiłem Hani u dentysty (w poczekalni i na fotelu). To była już naprawdę ostatnia wizyta z tym nieszczęsnym zębem. Operacja ta zabrała nam prawie dwa miesiące i była dla nas bardzo kłopotliwa.

W sobotę wpadli do nas na kawę Janusz i Karin ze swoim synkiem Dominikiem. Janusz to siostrzeniec Hani. Mieszkają w Niemczech i przez tydzień spędzali wakacje nad morzem. W drodze do Goleszowa, gdzie mieszka babcia Janusza i mama Karin, zatrzymali się na parę godzin u nas.

Mieliśmy okazję poznać małego urwisa, który kilka miesięcy temu był sprawcą poważnej szkody w salonie samochodowym. Ktoś z obsługi zostawił kluczyki w eksponowanym tam aucie. Mały usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk i auto ruszyło. Zanim się obsługa zorientowała, pojazd był już w połowie na ulicy, a za nim spustoszenie - rozbity boks i szyba, która oddzielała salon od ulicy. Podliczono straty. Wyszło ponad 5 tysięcy euro! Na szczęście winę przypisano obsłudze salonu.

Z Januszem i Karin miała przyjechać siostra Hani z mężem. Niestety, w przeddzień wyjazdu do Polski Ewa poślizgnęła się w łazience i złamała prawą rękę. Zamiast więc nad morzem, znalazła się w szpitalu, gdzie przeszłą skomplikowaną operację.

A wracając do Hani. Jej sprawność wraca bardzo powoli, drobnymi kroczkami. Wciąż najważniejsza jest dla niej szeroko pojęta rehabilitacja, której podporządkowana jest jej codzieność. Od momentu, gdy się przebudzi, wszystko staje się dla niej ćwiczeniem. Nie wstanie z łóżka dopóki nie wykona kilkunastu ćwiczeń nóg. Czasami wsiada na rower. Stacjonarny ma się rozumieć. Kręci przez kilka minut. Jest to bardzo skomplikowane ćwiczenie, choćby tylko przez samo wejście na ten pojazd. Nie ma mowy, abym mógł ją zostawić na nim samą. Nie potrafi sama utrzymać równowagi.

Wszystko odbywa się powoli, sukcesywnie. W tej chorobie nie da się niczego przyspieszyć, chociaż czasami Hanię trzeba zwyczajnie hamować. I pilnować każdego prawie jej kroku. Najbardziej spokojny jestem wtedy, gdy leży w łóżku, albo gdy siedzi na tapczanie. Jak małemu dziecku muszę ciągle powtarzać, by bez mojej wiedzy i zgody sama nie próbowała chodzić. Boję się, że się potknie, a wtedy nieszczęście gotowe.

Widzi już postępy i zdaje sobie z tego sprawę. Chwali się przy każdej okazji. Najlepiej opanowała obieranie ziemniaków, dobrze też prasuje proste kawałki. Nie udaje się jej jeszcze ze spodniami i koszulami, a także bluzeczkami, ale myślę, że jest to tylko kwestia czasu.

Chodzi coraz lepiej, ale w asekuracji. Pomaga jej w tym wózek i balkonik. Ćwiczymy takie chodzenie codziennie. Bez asekuracji nie zrobi więcej niż dwóch - trzech kroczków. Sama też próbuje się ubierać. Często jednak myli prawą stronę z lewą, albo przód z tyłem i wcale tego nie zauważa. To włąściwie wszystko, co potrafi.

Tego, czego nie potrafi jest znacznie więce. Nie wstawi na przykład wody w czajniku, nie zrobi więc herbaty. Po kąpieli z trudem powiesi ręcznik na suszarce. Któregoś dnia zrobiliśmy próbę w zmywaniu. Niestety, nieudana.

Cały czas potrzebuje pomocy w najprostszych sprawach. Nie ma mowy o pisaniu. O czytaniu nawet nie wspomnę. Udaje jej się przeczytać tylko duże napisy czy tytuły. Przyjmowanie leków to też problem. Są dni, że pamięta i mi o nich przypomina. Ale najczęściej o tym zapomina.

Ktoś, kto ogląda tylko zdjęcia, może wyrobić sobie obraz pełnej sielanki. A tak przecież nie jest. Staram się, by codziennie ładnie wyglądała. I nie tylko wtedy, gdy wychodzimy czy ktoś do nas przyjdzie. Szkoda, że nie potrafię tak jak Asia ułożyć włosów, ale skoro moja córeczka nie chciała mnie do tego dopuścić, to jest jak jest. Ale kiedy tylko Asia się pojawi, wtedy włosy mają pierwszeństwo. I to my dbamy o to, by Hania pięknie wyglądała. Hania raz o tym pamięta, a raz nie. Ale gdy tylko Asia umyje i ułoży jej po swojemu włosy, lub zrobi jej paznokcie - zaraz się chwali: Ładnie wyglądam, prawda? Zobacz, jak mi Asia ładnie paznokcie zrobiła.

Raz jeszcze powtórzę - zdjęcia, które pokazuję, to to tylko jedna - ta najradośniejsza strona powracania Hani do zdrowia. Tego, czego nie widać, jest najczęściej smutne, ściskające żalem do bólu serce. Na zdjęciach nie widać tego, jak bardzo zmieniła się osobowość Hani. I nie ukryje tego ta nieustannie prawie promieniejąca radością buzia i zdawać by się mogło stale tryskający optymizm.

Nie zmienia to faktu, iż wciąż jest to osoba bardzo, bardzo chora i ogromnie przez chorobę zmieniona. Pisałem już o tym wielokrotnie i mało się w tym względzie zmienia - to nadal taka duża mała dziewczynka, chociaż pojawiają się chwile, iż można odnieść wrażenie, że jest inaczej.
Nie da się na przykład porozmawiać z Hanią o sprawach, które wymagają podjęcia jakiejkolwiek decyzji. O wszystkim zmuszony jestem decydować sam. Nie pamiętam już, kiedy rozmawialiśmy jak partnerzy. Tak zwyczajnie, o wszystkim i o niczym. Brakuje mi tego bardzo. Trudno się z tym pogodzić, a jeszcze trudniej zaakceptować.

Zasypia bardzo szybko. Jest lato, a Hania o ósmej jest już najczęściej w łóżku. Przez kilka minut ogląda coś w telewizji i zaraz zaraz ogarnia ją sen. To także oznaka choroby.

Gdy zapada noc bardzo często, niemal codziennie, nachodzą mnie refleksje, które nie dają zapomnieć o tym, co się przed rokiem wydarzyło i jakie skutki to za sobą pociągnęło. I czesto płyną mi z oczu łzy. Bo rzeczywistość, której nie ukryje najpiękniejszy nawet uśmiech, jest przeokrutna!

Bezradność człowieka, który chyba nigdy tak naprawdę nie uświadomi sobie tragizmu swojej sytuacji i tego, co z nim uczyniła choroba, jest przerażająca. A może dobrze, że tak właśnie jest. Gdyby było inaczej, to człowiek ten wpadłby w głęboką depresję.

A tak przy okazji. Nie wiedzieć czemu pani doktor odstawiła lek antydepresyjny, który Hania brała niemal od początku choroby. Już rozmawiałem o tym z Asią. Zauważyłem bowiem u Hani objawy i zachowania, które bardzo mnie niepokoją i martwią. Są to sytuacje na szczęście epizodyczne, ale niestety coraz częstsze. Przedtem ich na pewno nie było.

Ktoś zapyta dlaczego o tym wszystkim piszę. Nie ma sensu tłumaczyć, że czuję wielką ku temu potrzebę. To dla mnie rodzaj ucieczki. I właściwie jedyne miejsce, gdzie tak naprawdę mogę się komuś zwierzyć choćby z części swego bólu. To tutaj mogę o tym bólu opowiedzieć, to tutaj mogę lepiej zrozumieć jego istotę i głębiej go przeżyć. Człowiek musi się czasami przytulić do czyjegoś ramienia i zwyczajnie zapłakać. Inaczej by zwariował.

Chciałbym, aby moje pisanie i moje zwierzenia mogły dodać komuś otuchy. Bo przecież tak naprawdę to nie znamy ani dnia ani godziny. Przed rokiem nawet przez myśl by mi nie przeszło, że za kilka dni moje życie, a tym bardziej Hani, zmieni się tak diametralnie. Wszak życia nie da się wyreżyserować i nie można sobie wszystkiego na przyszłość poukładać. Jeszcze niedawno snułem plany i marzenia. Może jakiejś dalekiej podróży? Może kupno lepszego telewizora czy komputera? Może...?

I wystarczyła jedna chwila. Jeden dzień, który zmienił wszystko i ustawił życie na sztorc. Ktoś napisał i wyznaczył dla mnie rolę, której wydawało się, że nie sprostam. A okazało się, iż włożyłem w nią całe swoje serce.

Jeżeli czytujesz moje słowa z miłością, to jesteś moim i Hani najprawdziwszym przyjacielem. To przed Tobą otwieram od roku swoje często radosne, a najczęściej jednak wypełnione smutkiem wnętrze.

Bo wtedy jest mi po prostu lżej.