Tego się nie da wyjaśnić (1)

 

Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło filozofom

 

- Tajemnicze wydarzenia są udziałem wszystkich ludzi - twierdzi znany kompozytor Wojciech Kilar. - Jadąc samochodem, skręciłem w prawo, choć inaczej planowałem, a potem okazało się, że dzięki temu uniknąłem wypadku.

Współbohaterem tego zdarzenia był dyrygent i kompozytor Stanisław Wisłocki. - Przyjaźniliśmy się bardzo, choć widywaliśmy się rzadko - opowiada Wojciech Kilar. - Mieszkał w Warszawie, jeździł po świecie, nasze drogi jakoś się nie spotykały. Kiedyś obudziłem się nietypowo wcześnie, o godz. 9 rano, śnił mi się Wisłocki. Wstałem, zszedłem do skrzynki, a tam list od niego. Musiała nastąpić jakaś tajemnicza komunikacja, bo nigdy do siebie nie pisaliśmy.

Zygmunt Konieczny, m.in. autor muzyki do filmów Andrzeja Wajdy i wielu spektakli współtworzących historię powojennego teatru polskiego, przywołuje wakacyjną przygodę na jeziorach pod Zbąszyniem:

- Kiedy wypłynęliśmy na głębokie wody, zobaczyliśmy przepiękne lilie. Nasz "motorniczy" schylił się, zerwał największą i wręczył mojej żonie. W tej samej sekundzie motor zgasł i choć potem facet męczył się, żeby go uruchomić, nic z tego nie wyszło. Staliśmy na środku jeziora zupełnie bezradni, aż ktoś wpadł na pomysł, żeby wrzucić lilię z powrotem do wody. I, proszę sobie wyobrazić, poskutkowało, bo w tej samej sekundzie motorówka ruszyła. Po czasie próbowaliśmy wytłumaczyć tę sytuację jako niesamowity zbieg okoliczności, ale trudno było nie pamiętać, co mówi się o liliach wodnych. Że posiadają jakąś szczególną moc...

Pisarz Marek Nowakowski opowiada historię o podłożu realistycznym, niemniej...

- Byłem na wsi u przyjaciół. Mieli psa, foksteriera, który towarzyszył gospodarzowi wszędzie - i do krów, i na polowanie, bo gospodarz myśliwy, dookoła duże lasy. Pies nazywał się Mopek - był świetny, inteligentny, z instynktem tropiciela. Pewnego dnia gospodarz z synem weszli na skarpę tropić borsuki, które mają tam nory. Pies ruszył pierwszy. Wszedł do dziury i zniknął. Byłem świadkiem, jak zaczęli go szukać, rozkopali dziurę, tak się przejęli tym zniknięciem, że szpadlami rozkopywali rozwidlenia. Pracowali coraz zacieklej, odsłonili tylny awaryjny otwór - nory puste, głuche. Od tej pory minęło 10 lat. Została tylko pamięć o Mopku.

Sen i jawa

Opolskiemu poecie Janowi Goczołowi trzy razy udało się wyśnić czyjąś śmierć. Najpierw przyśniło mu się jakieś miasteczko w Wielkopolsce, nad rzeką, w miasteczku neogotycki kościół, karawan i autor powieści historycznych Zbigniew Zielonka, wieszający żałobne wieńce. Minęło kilka dni i w wielkopolskim miasteczku nad Wartą, którego poeta nie znał nawet z nazwy, chlubiącym się pięknym neogotyckim kościółkiem, zmarł ojciec Zielonki. Goczoł nawet nie miał pojęcia o jego istnieniu.

Drugi sen poprzedził wyjazd z gawędziarzem, pisarzem i ogrodnikiem Rafałem Urbanem do Katowic. Obaj panowie odwiedzili redakcję "Poglądów", potem historyka i krytyka literackiego Zdzisława Hierowskiego, Goczołowi znanego wyłącznie z publikacji. Gospodarz podjął gości w pokoju wypełnionym książkami. Niepościelony tapczan i purpurowy szlafrok wskazywały, że niedawno wstał... Najbliższej nocy Goczołowi wszystko się przyśniło: pokój, książki, tapczan, Hierowski w purpurowym szlafroku, tyle że martwy i z wieńcem oliwnym na głowie. I znowu minęło kilka dni, zanim w gazecie ukazał się komunikat, że Hierowski został laureatem "Odry", a dzień później, że znaleziono go martwego w jego własnym pokoju, na tapczanie, w purpurowym szlafroku.

W trzecim śnie pojawiła się koleżanka ze studiów.

- Przeszły mnie ciarki, kiedy się przebudziłem - wspomina autor "Starego Ślązaka" i wielu innych wierszy. - Zadzwoniłem do niej do pracy, ostrożnie odpytałem... Okazało się, że wszystko w porządku. Po tygodniu "Trybuna..." opublikowała "Wyrazy współczucia z powodu śmierci ojca" dla Hanki.

Był jeszcze czwarty sen, niespełniony. Wszystkie okoliczności wskazują, że ciąg dalszy... może nastąpić.

Znana aktorka Anna Dymna zapewnia, że dramatycznym przejściom, a tych nie brakowało w jej życiu, towarzyszyły sytuacje o charakterze irracjonalnym.

- Dlatego nie tylko nie zaprzeczam, że się zdarzają - jestem tego pewna - oświadcza. - Proszę mnie jednak o więcej nie pytać. To sprawy zbyt intymne, by mówić o nich publicznie.

Olga Tokarczuk, pisarka: - Oczywiście, przeżyłam niejedno takie zdarzenie, ale, wybaczy pani, zachowam to dla siebie. Może wykorzystam w eseju albo opowiadaniu, tak jak w przypadku "Wyspy" i "Skoczka".

Idee i materia

Artystka "Piwnicy pod Baranami" Anna Szałapak przechowuje w pamięci następującą historię: Między drugą a trzecią w nocy wracała z "Piwnicy". Mogła wyjść wcześniej, ale po koncercie były jeszcze jakieś rozmowy, jakieś wspólne śpiewy - normalna rzecz za czasów Piotra Skrzyneckiego. Poza tym nigdy nie bała się późnych powrotów; mieszka blisko, jakieś dziesięć - dwanaście minut drogi.

- Nagle z ciemności wyłoniło się dwóch mężczyzn - opowiada. - Jeden z nich mocno schwycił mnie za marynarkę. Postanowiłam, że nie będę krzyczeć ani szamotać się, nie miałam przecież najmniejszych szans. Zachowałam, pamiętam do dziś, niesamowity spokój, zagadnęłam tylko napastnika: "Czy pan wierzy w Boga?". To proste pytanie zrobiło takie wrażenie, że mężczyźni dali mi spokój i sobie poszli.

Koniec historii? Niezupełnie. Anna Szałapak twierdzi, że tej pamiętnej nocy głos pytający był jej głosem, ale rozległ się poza jej świadomością. - Nie wymyśliłam pytania o wiarę w Boga jako formy obrony - zapewnia. Wydarzenie kojarzy z faktem, że śpiewa wiele utworów, w których występuje Bóg. Choćby "Grajmy Panu" czy "Białe zeszyty"...

Joachim Badeni, dominikanin z Krakowa, studiował wyjątkowo długo. Spadkobierca ogromnej fortuny, zasilany hojnie przez matkę i ojczyma, mógł sobie pozwolić na kosztowne rozrywki. Pewnego razu, w drodze na towarzyskie spotkanie, poczuł dotkniecie. Przyjazne, tkliwe. Nie odwrócił się, poszedł w kierunku, w jakim prowadziła go tajemnicza ręka. Dotarł pod zamknięty kościół dominikański, potem do niego wrócił. W następstwie tego zdarzenia odebrał świecenia kapłańskie. Ojciec Joachim Badeni, mimo podeszłego wieku, zachował znakomitą pamięć i uchodzi za guru krakowskiego klasztoru dominikanów.

Swój najważniejszy utwór "Missa pro peace" Wojciech Kilar rozpoczął w wigilię święta Zesłania Ducha Świętego, zakończył w Święto Zwiastowania.

- Nie miałem tej świadomości i dopiero kiedy odnotowywałem daty w kalendarzu, dotarło to do mnie - twierdzi.

- Oczywiście można w tym doszukiwać się zbiegu okoliczności, ja jednak uważam, że to coś znacznie więcej.

- Z "pewnym wstydem i zażenowaniem" przyznaje także, że kiedyś poczuł "fizyczną obecność Chrystusa".

- Obchodził mnie i bacznie się przyglądał - opisuje. - Trwało to zaledwie kilkanaście sekund, ale od tej pory wiem, że są ludzie, czasem bardzo prości, obdarzeni łaską szczególnego widzenia.

Spotkania z duchami

Profesor Jerzy Janik z krakowskiego Instytutu Atomistyki przyznaje, że "przynajmniej kilkakrotnie w życiu sprawy się tak potoczyły, "jakby we wszystko wmieszała się Opatrzność czy Anioł Stróż.

- Jako fizyk na temat zdarzeń irracjonalnych nie mam nic do powiedzenia - dodaje - ale jako człowiek wierzący nie wykluczam możliwości interwencji z tamtego świata.

Inny fizyk z profesorskim tytułem (nazwisko znane redakcji) widział duchy. W zwolnionym tempie przesuwali się przed jego oczyma jeździec i koń. A właściwie ich głowy i tułowia.

Ostatnia z zasłyszanych historii zdarzyła się w Otmuchowie w 1945 lub 1946 roku. Matka i ciotka pewnej opolanki, które na Ziemiach Odzyskanych otrzymały bardzo duże poniemieckie mieszkanie, nie lubiły przebywać w jednym z pokoi. Któregoś dnia, wcześniej niż to było uzgodnione, odwiedził je znajomy, a panie, jeszcze zajęte przygotowywaniem przyjęcia, odesłały go do nowego rzadko używanego pomieszczenia. Krótko potem gość wyszedł: "Proszę się nie gniewać, źle się tam czuję, cały czas mam wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował". Za jakiś czas z Warszawy przyjechała kuzynka pań, uchodząca za medium. Postanowiły to wykorzystać i trochę żartem, trochę serio urządziły seans spirytystyczny - a nuż uda się cokolwiek wyjaśnić... Podczas seansu pojawiła się Niemka, a właściwie jej duch. Stwierdził, że zginęła w tym pokoju, a teraz nienawidzi wszystkich, którzy go odwiedzają.

- Mama i ciocia, racjonalistki, ateistki, panie bardzo trzeźwe w oglądzie świata - zapewnia narratorka - mówiły o tym jako o rzeczy trudnej do zrozumienia.

Z myślą o tych, którzy podejrzewają jakoby również byli przedmiotem inwigilacji z zaświatów, dodajmy, że duch z Otmuchowa zapewnił, że nie jest w stanie nikomu wyrządzić najmniejszej krzywdy.

DANUTA NOWICKA 





ANGORA nr 36 (4 września 2005)

Upiorny ptak z doliny Rio Grande

 

Armando Grimaldo upiera się, że kiedy to się stało, "nie był pijany, nie palił marihuany ani nic z tych rzeczy". Siedział po prostu spokojnie na podwórku farmy swojej macochy i palił papierosa. Jego żona spała w domu.


 

Była dwudziesta druga trzydzieści, 14 stycznia 1976 roku. Miejsce wydarzeń: Raymondville w Dolinie Rio Grande, w Teksasie.

"To stało się nagle - mówi. - Usłyszałem dźwięk podobny do łopotu skrzydeł nietoperza i coś w rodzaju gwizdu. Psy zaczęły ujadać. Rozejrzałem się dookoła, ale nic nie zobaczyłem. Nie mam pojęcia, dlaczego nie spojrzałam do góry. Uważam, że powinienem to zrobić, ale zamiast tego ruszyłem, żeby sprawdzić, czy nic się nie dzieje na tyłach budynku. Wtedy poczułem, że coś złapało mnie w szpony. Odwróciłem się, zobaczyłem to i chciałem uciekać. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem śmiertelnie przerażony - wtedy stało się to pierwszy raz. Była to najbardziej przerażająca rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała". Grimaldo widział to dostatecznie długo, aby móc później opisać. Było jego wzrostu (sto siedemdziesiąt pięć centymetrów) i miało skrzydła o rozpiętości trzy, trzy i pół metra. Z twarzy, czy jak to nazwać, przypominało małpę lub nietoperza. Miało okrągłe, czerwone, pałające oczy wielkości pięciu, może siedmiu centy metrów. Miało też czarnobrązową skórę, pozbawioną piór czy futra, tak samo odrażająco gładką jak skóra nietoperza.

Grimaldo zrobił niewiele więcej, niż mógł zrobić w tej sytuacji. Krzycząc ze strachu padł twarzą na ziemię i zasłaniał się rękami przed atakiem latającego napastnika. Kiedy zerwał się do ucieczki, jego palto, spodnie i koszula były porozrywane. Wskoczył pod drzewo, zaś stwór, dysząc ciężko, zrezygnował z dalszego ataku i odleciał, wtapiając się w ciemność.

Christina, żona Grimalda, została wyrwana ze snu łomotaniem w drzwi wejściowe i krzykami męża, że coś spadło na niego z nieba i chciało go porwać lub zabić. Zadzwoniła po policję, która błykawicznie znalazła się na miejscu wydarzenia. Policjanci zastali Grimalda w stanie szoku. Bełkotał w kółko jak obłąkany: pajaro...pajaro... pajaro (po hiszpańsku: ptak). Był w tak złym stanie, że zabrano go do szpitala. Dwa następne dni chorował i leżał w łóżku.

Grimaldo nie był pierwszym Teksańczykiem, który natknął się na podobnego stwora latającego. Nie sprawdzone pogłoski o upiornym wielkim ptaku krążyły w Dolinie Rio Grande przynajmniej od listopada 1975 roku. Miejscowe gazety pisały o niesamowitym stworzeniu, wysokim, według robionych na gorąco ocen, na jakieś metr trzydzieści, z ciałem ptaka, ale z ludzką głową.

Natychmiast powiązano te doniesienia z pewnym dziwnym wypadkiem z 26 grudnia 1975 roku, który miał miejsce na farmie
Joe Suareza, także mieszkańca Raymondville. Wieczorem jak zwykle zamknął w corralu swoją kozę i poszedł spać. Kiedy rankiem wyszedł z domu, by ją wypuścić, leżała martwa w kałuży krwi, prawie rozerwana na kawałki. Coś musiało ją tak zmasakrować całkiem niedawno, jako że krew była nie zaschnięta i jeszcze ciepła. Policja, która przybyła dokonać oględzin, stwierdziła, że brakowało serca i płuc, a głowa kozy została odcięta. Zwrócono też uwagę na jeden wielce wymowny szczegół: na ziemi nie było żadnych śladów, jakby coś, co poszarpało kozę, spadło z nieba.

1 stycznia 1976 roku, czternaście dni przed obserwacją Grinialda, najwyraźniej ten sam upiorny ptak widziany był w okolicy Harlingen przez dwójkę dzieciaków: jedenastoletnią Traccy Lawson i jej kuzynkę, czternastoletnią Jackie Davies.

W przeciwieństwie do pozostałych, incydent ów wydarzył się nie w godzinach wieczornych lub nocnych, lecz w biały dzień.

Dziewczynki bawiły się na podwórku domostwa Lawsonów, zaś rodzice spali po noworocznej zabawie. W pewnej chwili Tracey zauważyła coś niezwykłego, stojącego w odległości paruset metrów. Wbiegła do domu, chwyciła lornetkę i kiedy nastawiła ostrość, zobaczyła coś w rodzaju olbrzymiego, czarnego ptaka o przerażającym wyglądzie". Miał ponad półtora metra wysokości, wielkie, czerwone oczyska i ogromne skrzydła. Twarz wyda się szarawa i była podobna do twarzy goryla. Dziób był gruby i ostro zakończony. Głowa łysa. W pewnej chwili stwór wydał z siebie przenikliwy, głośny krzyk, coś w rodzaju skrzeczenia: eeeee !

Następnie dziewczynki zobaczyły, jak stwór biegł lub nisko leciał, pojawiając się i znikając miedzy zabudowaniami. Dziewczęta wbiegły do domu i przestraszone nie wychodziły na dwór, dopóki nie obudzili się rodzice, którzy nie potraktowali jednak ich opowieści poważnie. Z wyjątkiem ojczyma Jackie. Ciągle wprawdzie sceptyczny, poszedł jednak w miejsce wskazane przez dziewczęta, a kiedy wrócił, już nie był tak pewny siebie: na ziemi widniały ślady.

Pierwsze trzy tuż za płotem. Czwarty jakieś dwadzieścia metrów dalej w głębi pola, a piąty dwadzieścia metrów za nim. Ślady były trzypalczaste i zagłębione prawie na cztery centymetry w ziemi. Stan Lawson, ojciec Traccy, człowiek ważący osiemdziesiąt kilogramów, postawił swoją stopę obok odcisku ptasiego pazura i stanął na jednej nodze: jego but praktycznie nie zagłębił się w gruncie. "To coś musiało nieźle ważyć" - powiedział później. Zauważył także, że coś dziwnego stało się z jego psem. Jak nigdy dotąd, siedział cicho w swojej budzie, jakby bał się wyjść. Zdołał go namówić do wyjścia dopiero wówczas, gdy przyniósł mu jedzenie. Tej nocy za otwartym oknem swojej sypialni usłyszał dźwięk przypominający łopot ogromnych skrzydeł. Podbiegł do okna, odsunął zasłonę i wyjrzał, ale nic nie zobaczył. Nie pamięta, czy było to już przedtem, ale kiedy obudził się rano, zasłona była rozdarta.

Chyba już nigdy nie dowiemy się, co tej nocy grzmotnęło w dach samochodu sierżanta policji Sama Esparzy, mieszkającego w najbliższym sąsiedztwie domu Lawsonów. Wiadomo natomiast, co uderzyło w dach ciężarówki niejakiego Alverica Guajarda, również mieszkańca Doliny Rio Grandę, który w przeciwieństwie do leniwego sierżanta policji, wybiegł natychmiast z domu, kiedy usłyszał, że "coś walnęło w ciężarówkę, jakby ktoś rzucił w nią workiem cementu".

Guajardo wyszedł na zewnątrz i nie mając latarki, wsiadł swojego samochodu osobowego, wolno okrążył ciężarówkę i skierował reflektory w podejrzane miejsce. Kiedy rozbłysło oślepiające światło, zobaczył "coś z innej planety". Kiedy światła* uderzyły weń, stwór podniósł się i runął błyskawicznie w kierunku kierowcy. Przez dwie lub trzy minuty stworzenie stało i wlepiało oczy w człowieka, który ze strachu nie mógł zrobić żadnego ruchu.

Stwór mierzył około metra trzydziestu wzrostu, miał czarną korę i dziób metrowej długości. Z jego gardła wydobywał się przerażająco brzmiący dźwięk" i widać było, jak krtań pulsuje. Ramiona otaczały długie, nietoperzopodobne skrzydła. Na koniec stworzenie cofnęło się i zaczęło odchodzić. Kiedy Guajardo zebrał się wreszcie w garść i ruszył w stronę najbliższego domu, ptasiopodobny upiór znikał w mroku nocy.

Następnego ranka reporter miejscowej gazety "Brownsville Herald" po przeprowadzeniu wywiadu z Guajardem powiedział: "To nie jest żadna głupia gadka. Ten facet naprawdę coś widział. Jest najbardziej przekonującym świadkiem spotkania z Wielkim Ptakiem, z jakim kiedykolwiek rozmawiałem. Jeśli któraś z tych historii jest prawdziwa, to właśnie ta".

Od czasu do czasu przyroda płata figle i rodzi się jakiś dziwoląg: a to kot ze skrzydłami, to cielę z dwiema głowami lub inne biologiczne niesamowitości. Czy w tym wypadku przyroda sprawiła nam takiego figla i w Dolinie Rio Grande szalał jakiś ptasi odpowiednik Quasimoda - ohydnego dzwonnika z Notre Dame? Od kiedy człowiek zaczął przeprowadzać próby z bombami atomowymi, mutacje wśród roślin i zwierząt wyraźnie się nasiliły.

A może było to coś całkiem innego? Kto wie, co wylezie na nas jutro z ciemności...





Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódz 1992


 

Cień węża

 

Od obdartego ulicznika śpiącego w rynsztoku do jednego z najbogatszych ludzi w świecie to skok nie lada. A stało się to za sprawą... kobry.


 

Niewielu podróżuje po tej zakurzonej drodze w Indiach. Upał jest tak wielki, że nie ma czym oddychać. Za to bandytów i złodziei pełno. Władca tych ziem, zwany gaekwar, ktoś w rodzaju feudalnego księcia, wymusza haracz na wszystkich korzystających z drogi. Podróż jest więc i niebezpieczna, i kosztowna, toteż tylko żebracy albo ludzie bardzo odważni idą w upale, powłócząc nogami.

Wczesnym popołudniem, gdy pobierający opłatę za korzystanie z drogi drzemali na swoich posterunkach, brudny, obdarty i wygłodzony chłopiec, potykając się co chwila z wyczerpania, podszedł do małej studzienki i ukradkiem wypił łyk wody. Jego wzrok padł na wyrzucone przez strażników resztki obiadu. Chłopiec chwycił je, otarł z brudu i łapczywie zjadł. Poszedł potem kilkaset metrów w dół drogi, aż dotarł do niewielkiej polanki, nie opodal ścieżki. Rozciągnął się na trawie w miejscu doskonale widocznym z drogi. Nie miał nic, nikt nie mógł mu niczego zabrać i dlatego też nie bał się niczego. Znużony, po kilku chwilach zapadł w głęboki sen.

I wtedy nastąpiło jego spotkanie z przeznaczeniem. Położył się spać jako beznadziejny żebrak, a obudził się jako człowiek przeraźliwie bogaty.

Było to w połowie lat siedemdziesiątych XIX wieku. Indie znajdowały się pod panowaniem brytyjskim. Miejscowy książę, gaekwar, próbował otruć agenta sławnej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Brytyjczycy chcieli go ukarać, ale książę był zbyt potężny i niebezpieczny, by można było wydać nań wyrok śmierci. Brytyjczycy pozbawili go więc władzy za, jak to nazwali, złe jej sprawowanie, co można uznać za pewne niedomówienie. Usunięty w cień władca nie miał syna, który mógłby zostać jego następcą, zaś następca musiał być znaleziony, ponieważ władza gaekwara była dziedziczna. Żona księcia rozesłała więc ludzi po okolicy z rozkazem znalezienia następcy książęcego tronu.

Tak więc w owo upalne popołudnie, gdy wszystko, co żywe, pokładło się w cieniu, zniechęceni i zmordowani agenci państwowi wlekli się noga za nogą w poszukiwaniu swojego przyszłego władcy. Szli w milczeniu, aż w końcu dotarli do zakrętu drogi. Idący przodem stanął nagle jak wryty i chwycił za rękaw swojego towarzysza.

Na polance, kilka metrów od drogi, spał obdarty chłopiec. Spał snem sprawiedliwego, nieświadom, że tuż nad nim unosiła swą głowę śmiertelnie jadowita kobra. Cień trójkątnej głowy padał na twarz chłopca... A czyż nie jest napisane, że przeznaczeniem człowieka, nad którym kobra uniesie swoją głowę, jest rządzić?! Agenci nie posiadali się z radości. Ich długie i męczące poszukiwania zostały wreszcie uwieńczone sukcesem. Usiedli po turecku w cieniu najbliższego drzewa i cierpliwie czekali, aż kobra odpełznie. Kiedy to się stało, obudzili zaskoczonego chłopca i powiedzieli mu, jakie to szczęście go spotkało.

Przepowiednia przepowiednią, ale niektórym to nie wystarczało. Wszczęto więc dochodzenie i w końcu rzekomo odkryto, że przodkami chłopca żebraka mieli być królowie dawno wymarłego plemienia z gór - genealogia najwyraźniej spreparowana. Z takim to niejasnym pochodzeniem, za sprawą nieoczekiwanego kaprysu losu, chłopiec został nowym gaekwarem, władcą księstwa, znanego jako Baroda.

Kiedy nowy władca osiągnął pełnoletność, całkowicie przejął rządy w swoje ręce. Baroda była dotychczas krainą słynącą z korupcji, wyzysku i zacofania. Trzy miliony poddanych miało prawa niewiele większe niż zwykli niewolnicy. Dojście do władzy nowego gaekwara absolutnie zmieniło charakter tego państwa i warunki życia jego obywateli. Były żebrak zadbał o zapewnienie elementarnej edukacji dla wszystkich swoich poddanych, wprowadził postępowe reformy polityczne i gospodarcze. Baroda rozwijała się jak nigdy, a ludziom dobrze się działo. Nowy władca złamał też zaklęty, odwieczny system kastowy. Dopilnował, by każda wioska była zaopatrzona w czystą, zdrową wodę i miała przynajmniej jedną szkołę i jednego lekarza. Wprowadził i rozwinął parlamentarną formę rządów oraz nowe prawodawstwo, włącznie z zakazem poligamii i małżeństw między dziećmi, co było wyrazem wielkiej odwagi, gdyż sprzeciwiało się zakorzenionej tradycji. Na przełomie wieku Baroda była jedyną wyspą wolności i światła na morzu ludzkiego nieszczęścia i cierpienia, znanym jako Indie.

Były żebrak umiał wykorzystać swój spryt i inteligencję także we własnym interesie. Zakochał się w prześlicznej dziewczynie, która, niestety, była już żoną innego hinduskiego księcia. Dziewczyna pokochała go, ale jako hinduska nie mogła dostać rozwodu. Za radą gaekwam dziewczyna przeszła na mahometanizm i będąc mahometanką dostała rozwód. Ale teraz gaekwar jako hindus nie mógł poślubić mahometanki... Jego wybranka zmieniła więc ponownie wiarę, znowu stając się hinduską, i wkrótce mogła się już odbyć ceremonia zaślubin. Taka jest przedziwna, ale prawdziwa historia włóczęgi przemienionego w księcia dzięki cieniowi węża.





Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódz 1992

Niesamowite fotografie

 

Robienie zdjęć w świetle błyskawic jest rzeczą tak łatwą, że można je wykonać najprostszym aparatem fotograficznym. Ale gdy błyskawica sama zaczyna fotografować - to już jest zagadka nawet dla ekspertów. Jak to się dzieje, nikt nie wie, ale czasami błyskawica robi zdjęcia, i to o zaskakującej czystości obrazu.



 



Przy drodze, między Cleveland a Chattanooga, w stanie Tennessee, mieszkała w 1887 roku starsza wdowa, znana w wiosce Ooltewah jako babunia Osborne. Przykuta do łóżka, kurczowo trzymała się życia w skromnej chacie, gdzie ona i jej mąż mieszkali od wielu lat, wydzierając kamienistej ziemi tyle, by starczyło na skromne utrzymanie.

Na kilka godzin przed śmiercią zdołała unieść się na łokciach, chcąc przyjrzeć się gwałtownej burzy z piorunami, szalejącej nad doliną. Nagle potężne uderzenie pioruna roztrzaskało sosnę stojącą po drugiej stronie drogi. Babunia opadła na poduszkę, złożyła ręce i umarła.

Zaskoczenie przyszło później, gdy przybyli sąsiedzi ubrać nieboszczkę do trumny. Ku swemu przerażeniu odkryli, że babunia zdawała się wyglądać na nich z okna - jak zwykle w swoim nocnym czepku i z dobrotliwym uśmiechem. Bliższe oględziny ujawniły, że na szybie utrwalony został niesamowity obraz staruszki, tkwiącej w oknie podczas obserwacji ostatniej w swoim życiu burzy. Jakość wizerunku reporterzy opisali jako porównywalną pod względem szczegółów ze zdjęciem wykonanym aparatem fotograficznym - z tą tylko różnicą, że został on utrwalony na skutek jakiegoś nieznanego procesu na zwyczajnej szybie okiennej, gdzie był widoczny przez całe lata, dopóki nie wyblakł.

Przypadek babuni Osborne pod wieloma względami podobny jest do innego, który zdarzył się w Waszyngtonie w 1903 roku. Wtedy to goście na proszonym obiedzie zauważyli utrwalone na dużej szybie z płaskiego, walcowanego szkła, w oknie wychodzącym na ogród, dwie zadziwiające fotograficzne podobizny: starszego, krzepkiego mężczyzny i bardzo wątłej, wiekowej damy. Gdy poprzedni właściciele tej posiadłości zostali powiadomieni o odkryciu, przyjechali i natychmiast zidentyfikowali te dziwne obrazy jako podobizny, jak żywe, ich ojca i babki, którzy zmarli przed wielu laty. Lubili oni obserwować burze z piorunami stojąc przed szybą z walcowanego szkła, które zapewniało im doskonałą widoczność.

W jaki sposób ich wizerunki zostały utrwalone na grubym, płaskim szkle, było tajemnicą, której nie potrafili wyjaśnić nawet eksperci ze Smithsonian Institute.

Szkło zostało ostrożnie wyjęte i zabrane do instytutu w celu przeprowadzenia badań, ale naukowcy mogli tylko stwierdzić, że w jakiś nie znany im sposób piorun utrwalił wizerunki w szkle wyraźnie niczym fotografia. Szkło zostało skatalogowane i zarejestrowane. Leży gdzieś pośród trzydziestu milionów eksponatów należących do Smithsonian Institute.

W New Albany, w stanie Indiana, pani Sophie Scharf zmarła 2 grudnia 1891 roku w swoim domu przy zbiegu East Fifth i Spring Street. Uroczystości pogrzebowe odbyły się trzy dni później, a następnego dnia po pogrzebie synowa zmarłej kobiety poszła do jej domu, aby zabrać parę rzeczy. Okropnie się przeraziła zobaczywszy twarz zmarłej, wpatrującą się w nią z okna od frontu. Obraz był wyraźny, ale w krótkim czasie zniknął tak nagle i nieoczekiwanie, jak się zjawił.

Po kilku tygodniach pojawił się ponownie - z początku zamazany, z czasem coraz wyraźniejszy. Wszyscy, którzy go oglądali, zgadzali się, że był doskonale wierną podobizną zmarłej, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego i w jaki sposób na przezroczystej szybie dużego okna pojawił się ów tajemniczy wizerunek. Podejmowano różne próby, żeby obraz usunąć, jednakże bez powodzenia. W końcu syn pani Scharf, który jadąc z Kalifornii spóźnił się na pogrzeb, po prostu wziął chustkę do nosa i przetarł nią wizerunek zmarłej, a ten zniknął na zawsze.

Bardziej trwałą, ale równie intrygującą była "fotografia" w trzyskrzydłowym oknie w domu Josepha Smitha, sędziwego farmera mieszkającego dziesięć kilometrów na zachód od Demossyille w Kentucky. Pojawiła się wczesną wiosną 1865 roku. Wojna domowa dobiegała końca i Smith, jak wszyscy jego sąsiedzi, czekał na wieści z frontu. Pewnego ranka po gwałtownej burzy Smith i jego żona ze zdumieniem dostrzegli wspaniałą tęczę - jednakże nie na niebie, jak można by się spodziewać. Ta wielobarwna wstęga o szerokości około piętnastu centymetrów biegła łukiem przez trzy dolne szyby ich frontowego okna. Była widoczna tylko z zewnątrz, ale nie ulegało wątpliwości, że jest trwałym elementem szyby. Gdy unoszono okno - tęcza unosiła się razem z nim. Jej pojawienie sią wywołało prawie panikę. Setki ludzi przychodziły, żeby ją zobaczyć i spróbować powiązać z jakąś wróżbą dotyczącą wojny. Po kilku dniach wojna się skończyła, jednakże tęcza pozostała - wciąż tak samo wyraźna i kolorowa jak dwadzieścia lat później, gdy sprawę tę badał "Cincinnati Enquirer".

Pojawiające się po burzy obrazy na szybach... Jeszcze jedna udokumentowana zagadka, w obliczu której stajemy zdumieni.





Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódz 1992


 

Strzelec-widmo

 

 


Kierowcy, jeden po drugim, hamowali gwałtownie, kiedy przednie szyby ich samochodów rozbijał strzał Widmowego Strzelca. Zostawały po nim dziury od kul i tajemnica, do dziś nie wyjaśniona.


 



Zgodnie z notatką służbową w kartotece policyjnej, pierwszy kierowca, w którego samochodzie przednia szyba została przestrzelona, zgłosił się na policję w marcu 1951 roku jako pierwszy z trzydziestu dwóch, którym przytrafiła się ta sama nieprzyjemna przygoda.

To, co zdarzyło się Thomasowi Woodsowi z Kigston, w hrabstwie Surrey, jest typowe dla wszystkich jego poprzedników i następców. 3 kwietnia 1952 roku około szesnatej trzydzieści Thomas jechał ciężarówką z Londynu do Portsmouth. Znajdował się na odcinku szosy między Cobham i Esher, w miejscu, które potem stało się sławne. Ruchu prawie nie było. Jedynym pojazdem w zasięgu wzroku była druga ciężarówka, około dziewięćdziesięciu metrów przed nim. Nagle przednia szyba rozprysła się w kawałki, a szkło rozsypało się na siedzenie. Kilkadziesiąt centymentrów od głowy Thomasa pojawiła się w szybie dziura, przez którą kierowca mógłby włożyć pięść, jeśli tylko miałby na to ochotę.

Thomas przyjrzał się dokładnie miejscu, gdzie to wszystko się zdarzyło, i pojechał na policję złożyć meldunek. Stwierdził, że sprawa wygląda podejrzanie. Podobne wrażenie odnieśli wszyscy kierowcy, którzy mieli analogiczne przygody w tej okolicy.

Dziwnym sposobem widmowe kule dosięgają swojego celu na prostym odcinku drogi o długości czterech kilometrów. Szosa jest gładka, bez ograniczeń prędkości, pola po obu jej stronach rozległe, puste, z wyjątkiem zarośli, w których jednak żaden strzelec nie mógłby się ukryć. Mimo to, raz po raz rozlega się wystrzał, jakby strzelano z bardzo małej gwintówki o dużej sile rażenia.

W miarę napływania kolejnych meldunków, policji zdawało się, że wkrótce znajdzie wytłumaczenie tej zagadki. Weźmy przypadek państwa Sykes. 8 maja 1952 roku jechali z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę w pobliżu Esher, kiedy zobaczyli błysk, jakby przed przednią szybą ktoś strzelił im z pukawki karnawałowej - rozległ się huk i szybę pokryła siatka promienistych pęknięć wokół dziury o średnicy ołówka. Eric Sykes zatrzymał samochód, oboje z żoną wyskoczyli w poszukiwaniu zamachowca, ale zobaczyli tylko puste pola. W okolicy nie dostrzegli też żadnego pojazdu.

Po roku od momentu kiedy zaczęły się te wypadki, policja nabrała przekonania, że jakiś piroman i wariat czai się przy drodze, żeby strzelać do kierowców, i że skończy się to tragicznie. Była to sensowna teoria, ale problem pozostał. Przedmioty, które tłukły szyby, nadlatywały z różnych kierunków, a po przebiciu szkła - znikały. Nigdy nie znaleziono ich w samochodach ani nie zdarzyło się, żeby zniszczyły wnętrze pojazdów.

Eksperci od broni palnej przyznali, że możliwe jest wywołanie takiego efektu przy użyciu kruchych kul, które rozpryskują się po dotarciu do celu, ale można ich używać tylko na bardzo małą odległość i na pewno nie w przypadku celu, który porusza się z dużą prędkością. Teoria ta została obalona po mikroskopowym badaniu dziur, łącznie z jedną w metalowych drzwiach samochodu. Badania wykazały, że z całą pewnością nie są to otwory po kulach.

Podczas gdy policja zastawiała pułapki i studiowała raporty o widmowych pociskach, niebezpieczny obszar zmienił położenie i przesunął się do samego Esher. 16 czerwca 1952 roku okno wystawowe na ulicy Dworcowej zostało podziurawione jak sito, a cztery dni później właściciel gospody zgłosił, że we frontowym oknie jego lokalu jest dziura podobna do tych, które widział w szybach samochodowych.

Wkrótce sprawa zyskała międzynarodowy rozgłos, ponieważ okazało się, że w czerwcu 1952 roku policja stanowa w Indianie i w Illinois również ścigała Strzelca-Widmo, tak samo nieuchwytnego jak w Anglii. Pechowi Amerykanie, tak jak Anglicy, niczego nie widzieli ani nie słyszeli oprócz błysku na szybie, huku i potłuczonego szkła rozsypującego się w samochodzie.

Naukowcy dostarczyli jeszcze jednej teorii: taki skutek mógłby spowodować lecący z ogromną prędkością meteoryt wielkości główki od szpilki. Jest to możliwe, ale nie zostało w żaden sposób udowodnione.

Jeszcze jedną hipotezę odłożono do kartoteki. Pozostały stłuczone szyby i nie rozwiązana zagadka.





Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódz 1992

Niepojęte kremacje

 

 

Ogień był jednym z pierwszych przyjaciół człowieka.
Człowiek nauczył się go wykorzystywać, rozniecając płomień przed wejściem do jaskiń
dla obrony przed wrogami. Później ujarzmił go i zmusił, aby pomagał mu w pracy.
Ale od czasu do czasu ogień przypomina, że posiada swoje ukryte tajemnice
i że człowiek nie ujarzmił go całkowicie.



W poniedziałek rano, 2 lipca 1951 roku, pani P.M. Carpenter, zamieszkała przy 1200 Cherry Street w St. Petersburgu na Florydzie, podeszła do drzwi pokoju, zajmowanego przez sześćdziesięcioletnią Mary H. Reeser, którą pani Carpenter ostatnio widziała ubiegłej nocy. Było kilka minut po ósmej - pora na poranną kawę. Pani Carpenter chciała również doręczyć jej telegram, którego nie mógł oddać posłaniec Western Union, gdyż pani Reeser nie odpowiedziała na jego pukanie.

To dziwne, pomyślała gospodyni, pani Reeser ma czujny sen. Czyżby coś się stało?

Chwyciła za gałkę drzwi do pokoju pani Reeser i nagle cofnęła gwałtownie rękę z okrzykiem bólu. Mosiężna gałka była tak gorąca, że poparzyła jej dłoń!... Przestraszona wybiegła z domu, wzywając pomocy. Malarze pokojowi, pracujący po sąsiedzku, rzucili robotę i pośpieszyli do niej. Razem sforsowali drzwi do pokoju pani Reeser, natykając się na straszliwą tajemnicę, która nigdy nie została wyjaśniona.

Chociaż okna były otwarte, w pomieszczeniu panował nieznośny żar. Obok frontowego okna leżały zwęglone szczątki dużego fotela i równie zwęglone zwłoki pani Reeser.

Wezwano policję, która zadzwoniła do specjalistów od pożarnictwa, zaś później zagadką zajęli się lekarze patolodzy. Intensywne i przedłużające się badania ujawniły niezwykłe fakty. Niektóre z nich nie pokrywają się z naukową wiedzą o ogniu.

Ustalono, iż panią Reeser widziano ostatnio żywą około dziewiątej poprzedniego wieczora, kiedy to jej syn, doktor Richard Reeser, pani Carpenter i pewien przyjaciel powiedzieli jej dobranoc. Pani Reeser siedziała wtedy w dużym fotelu. Miała na sobie nocną koszulę ze sztucznego jedwabiu, sukienne domowe pantofle i lekką podomkę.

Gdy owego nieszczęsnego ranka malarze i gospodyni wdarli się do pokoju ofiary, stwierdzili, że ów potworny żar, który zniszczył fotel, sprawił także, iż z ważącej siedemdziesiąt siedem kilogramów pani Reeser zostało mniej niż cztery i pół kilograma zwęglonych szczątków. Płomienie nie strawiły tylko jej lewej stopy, skurczonej czaszki i kilku kręgów. Z dużego fotela zostały jedynie sprężyny.

Pokój, w którym znalazła śmierć niczym w piekle pani Reeser, zdradzał niewielkie ślady pożaru. Od wysokości powyżej metr dwadzieścia nad podłogą ściany były pokryte sadzą, która osiadła gęstą warstwą również na zasłonach. Lustro, wiszące w odległości około trzech metrów od fotela, popękało od gorąca. W odległości ponad trzy i pół metra stopiły się i zakrzepły w postaci różowych kałuż na toaletce dwie długie świece, których knoty zwisały wzdłuż metalowych uchwytów szuflad. Żar pozostawił liczne i wyraźne ślady ponad metr dwadzieścia nad podłogą, ale poniżej były tylko dwa ślady ognia. W dywaniku tuż pod fotelem była wypalona mała dziurka. Za fotelem stopiło się plastikowe gniazdko, wysadzając bezpiecznik, który zatrzymał wskazówki zegara elektrycznego na godzinie dwadzieścia minut po czwartej.

Dziwna śmierć Mary Reeser wprawiła miejscowe władze w zakłopotanie.

Edward Davies, specjalista od podpaleń z Państwowego Wydziału d/s Ubezpieczeń, po przeprowadzeniu gruntownych badań przyznał, że może jedynie powiedzieć, iż ofiara zmarła od ognia, nie wiadomo, czym spowodowanego.

Znanemu patologowi, doktorowi Wiltonowi Korgmanowi z uniwersytetu w Pensylwanii, powiodło się nie lepiej. Jego raport brzmiał: "Nigdy nie widziałem tak skurczonej czaszki ani ciała tak doszczętnie strawionego przez ogień. To jest tak nienormalne, że uważam to za najbardziej zdumiewającą rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem".

Rutynowe sprawdzenie wykluczyło ewentualność uderzenia pioruna - w St. Petersburgu nie było burzy tej nocy. Papieros, od którego zajęło się ubranie? Eksperci wskazywali, że ubranie nie mogło wytworzyć temperatury 2500°C, która doprowadziła do tak drastycznych następstw. Spięcie w instalacji elektrycznej? Znów odpowiedź brzmiała - nie, ponieważ stopione gniazdko wysadziło bezpieczniki już po wybuchu ognia. Może benzyna? Patologowie z FBI, którzy zajmowali się tą sprawą, stwierdzili, że nie było żadnych płynów i chemikaliów, które spowodowałyby pożar.

Nie rozwiązana i prawdopodobnie nierozwiązywalna sprawa Mary Reeser zniknęła z czołówek gazet. Kilku wydawców w całym kraju wspomniało krótko o podobnych przypadkach, ale ogólnie rzecz biorąc, sprawa została zapomniana.

Zakłopotane władze St. Petersburga poczuły się zmuszone podać oficjalne oświadczenie, zamykające całą sprawę. Kilka miesięcy po tragedii szef policji i szef biura śledczego podpisali oświadczenie, przypisujące śmierć Mary Reeser zaśnięciu z papierosem w ręku, od którego zapaliło się jej ubranie.

Właśnie ta wygodna hipoteza została wykluczona przez ekspertów. Posłużyła do zamknięcia sprawy wprawdzie niezręcznie, ale zgodnie z przepisami. Jeśli eksperci byli zbici z tropu, to nie było sensu oczekiwać, iż komisarze zrobią coś więcej. Dziwna śmierć Mary Reeser jest tylko jednym z wielu podobnych przypadków. Ch. Dickens, który w powieści Samotnia opisuje śmierć jednego ze swoich bohaterów, właśnie przez samozapalenie się, stwierdza w przedmowie, iż kroniki notują około trzydziestu podobnych wypadków i wylicza je.

W przypadkach samozapłonu źródło żaru wydaje się znajdować wewnątrz ciała ludzkiego. Wskazuje na to wyraźnie pewna liczba doniesień. W jednym z nich mowa jest o kobiecie, która zastała swoją siostrę inwalidkę, siedzącą w fotelu, całą spowitą płomieniami. Ugasiła ogień kocem i zawiozła poparzoną na piętro do sypialni, po czym pobiegła po pomoc. Ogień był już więc ugaszony, ale nieszczęsna kobieta musiała zapalić się ponownie, gdyż po powrocie siostry została z niej tylko głowa, palce u rąk i popiół. Co zdumiewające, pościel, na której dokonał się akt spalenia ludzkiego ciała, nie była zniszczona. Przedmioty znajdujące się w pokoju pokrywała warstwa tłustej sadzy. Tłusta sadza pojawia się dość często w tego rodzaju wypadkach, również w przypadku śmierci M. Reeser.

Wszystkie okryte są tajemnicą. Żaden z nich nigdy nie został wyjaśniony.


Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódź 1992

Księga tajemnic, PANDORA BOOKS, Łódz 1992



Zagadka śmierci Napoleona

 

 


 



Współczesna medycyna do dziś poszukuje rozwiązania sprawy, która nie daje spokoju historykom od ponad stu pięćdziesięciu lat - zagadki śmierci Napoleona.

W miasteczku Baleycourt nad Mozą we Francji wyblakła strona z kroniki miejskiej prawdopodobnie zawiera klucz do tajemnicy. Na stronie tej zapisano imię Francois Eugene Robeaud i adnotację: "urodzony w tym mieście w 1771 roku... zmarł na Wyspie Świętej Heleny..." Data jego rzekomej śmierci na piaszczystej, spalonej słońcem wyspie jest nieczytelna, jakby zamazana dawno temu - niewykluczone, że celowo, ponieważ w świetle pewnych faktów wydaje się całkiem możliwe, iż człowiek ten zmarł na Wyspie Świętej Heleny 1 maja 1821 roku, uchodząc za Napoleona Bonaparte, do którego był uderzająco podobny.

Bonaparte zawsze przykładał wielką wagę do zapewnienia sobie sobowtórów. Miał ich w sumie czterech. Jednego z nich otruto tuż przed bitwą pod Waterloo, drugi został kaleką po upadku z konia, trzeci zginął od zabłąkanej kuli i tylko czwarty, Robeaud, dożył chwili, kiedy fortuna odwróciła się od cesarza. Zamieszkał ze swoją siostrą, niepozorną starą panną, w małym domku w Baleycourt.

Napoleona zesłano na Świętą Helenę u wybrzeży Afryki. I Anglicy, i Francuzi byli zgodni co do tego, że Napoleonowi nie można pozwolić uciec, jak zdarzyło się to na Elbie. Francuzi strzegli go na wyspie, podczas gdy Anglicy patrolowali wody wokół niej.

Napoleon miał przyjaciół, pieniądze i cierpliwość. Połączone stanowiły potęgę, która mogła go uwolnić. A oto co się stało.

W 1818 roku francuski generał Gourgard zrezygnował z dowództwa na Świętej Helenie i został zastąpiony przez generała Bertranda. Gourgard wrócił do Paryża, oficjalnie po to, żeby przejść na emeryturę. Jakieś dwa miesiące później do Baleycourt przybył wspaniały powóz. Woźnica zapytał o drogę do domu Francois Robeauda. Kto jechał powozem i po co szukano cesarskiego sobowtóra, nigdy się nie dowiedziano. Robeaud i jego siostra nadal zajmowali się gospodarstwem.

Powóz? To tylko pewien lekarz chciał kupić kilka królików dla przyjaciela. Doprawdy, nic ważnego. W miesiąc po tym wydarzeniu Robeaud i jego siostra zniknęli. Była jesień 1818 roku. Nigdy potem nie widziano ich w Baleycourt. Siostrę widziano później w Tours, gdzie żyła w dostatku. Twierdziła, że rachunki płaci za nią znajomy lekarz i że robi to z czystej dobroci, przez posłańca. A co z bratem? Wyjaśniła, że Francois jest na morzu, ale nie powiedział jej, dokąd ani na jak długo się udaje. Francois taką ma naturę, że mało mówi o sobie.

Żeby uciec ze Świętej Heleny, Napoleon potrzebował czterech rzeczy: sobowtóra, statku, przyjaciół i pieniędzy. Teraz miał już wszystko.

Zimą 1818 roku, w miesiąc po zniknięciu Robeauda, żona generała Gourgarda napisała do przyjaciółki: "Odnieśliśmy sukces. Napoleon opuścił wyspę!"

W ostatnich dniach 1818 roku zamożnie ubrany nieznajomy, podający się za pana Revarda, przybył do Werony.

Mówił, że jest kupcem z północnej Francji, wdowcem i że chce otworzyć interes, konkretnie zakład jubilerski, specjalizujący się w brylantach. Znalazł wspólnika, Petrucciego, który właściwie sam prowadził interesy i żartobliwie zwracał się do Revarda "Wasza Cesarska Mość", gdyż Revard był niezwykle podobny do Napoleona.

Zgodnie z zeznaniami Petrucciego i innych osób, złożonymi pod przysięgą w sierpniu 1823 roku, Revard przyjął u siebie posłańca. Po przeczytaniu listu sprawiał wrażenie ogromnie wzburzonego. Powiedział Petrucciemu, że musi wyjechać w bardzo ważnej sprawie.

Dwie godziny później wsiadając do powozu wręczył Petrucciemu zapieczętowany list i polecił mu doręczyć go królowi Frańcji, jeśli nie powróci w ciągu trzech miesięcy.

Dwanaście dni później, 4 września 1823 roku, tuż po jedenastej w nocy pałac Schonbrunn w Austrii cały płonął od świateł. Syn Napoleona chorował ciężko na szkarlatynę.

Strażnik usłyszał szelest w zaroślach i zobaczył ciemną postać, skradającą się do zamku. Wystrzelił, a intruz padł, ranny śmiertelnie w brzuch. Dowódca straży spojrzał na zwłoki tylko raz i wezwał pułkownika.

Sprawa doszła aż do ambasady francuskiej, ale żona Napoleona zażądała, żeby nieznajomego pochowano w grobowcu jej rodziny. Tak się też stało. Revard nigdy nie powrócił do Werony. Petrucci doręczył jego list królowi Francji. Zapłacono mu hojnie za przysługę i za milczenie.

Na Świętej Helenie śmierć przyszła w końcu po więźnia uważanego za Napoleona, po człowieka, który nie mówił jak Napoleon ani nie pisał jak Napoleon.

W 1821 roku zmarł on na raka żołądka. Kiedy w 1956 roku rząd brytyjski ogłosił, że jest w posiadaniu fragmentu jelit Napoleona, z próbki jasno wyniknęło, że cesarz zmarł nie na raka jak więzień ze Świętej Heleny, ale z powodu rany od kuli jak nieznajomy w ogrodzie zamku Schonbrunn.




THOMAS DE JEAN: Księga tajemnic 1;
Tłumaczenie: ŁUKASZ PUŁASKI; PANDORA BOOKS 1992;

Wymarła wioska

 

 

Było coś niezrozumiałego i zadziwiającego w fakcie, że mała eskimoska wioska, u wrót której stał traper Je Labelle, wydawała się całkowicie wyludniona. Lodowaty wiatr, wiejący znad jeziora Anjikuni, trzepotał skórą wiszącą w drzwiach jednej z chat. Kilka zniszczonych kajaków było porozrzucanych na brzegu. Nie szczekał żaden pies, ani jeden głos nie brzmiał w tej niesamowitej ciszy. Je zadał sobie oczywiste w takiej sytuacji pytanie: gdzie są ludzie?

Na to pytanie, zadane owego surowego, listopadowego dnia 1930 roku, nikt do dziś nie odpowiedział...

Wiele lat Je przyjaźnił się z mieszkańcami tej małej wioski eskimoskiej, leżącej jakieś osiemdziesiąt kilometrów na północ od siedziby policji konnej w Churchill. Tego fatalnego dnia Je zboczył wiele kilometrów ze swego szlaku, aby spędzić kilka godzin ze swymi przyjaciółmi, ale przywitała go złowieszcza, głucha cisza.

Zgodnie z jego sprawozdaniem dla policji w Northwest, zatrzymał się on na skraju wioski i wykrzyknął pozdrowienie. Niestety, nie usłyszał żadnej odpowiedzi, co było zupełnie niepodobne do tej tak bardzo przyjaznej społeczności. Doszedłszy do jednej z chat, odsłonił w drzwiach zasłonę ze skór karibu i ponownie zawołał. Znów cisza. To samo spotkało go we wszystkich namiotach.

Je pozostał w wiosce jeszcze godzinę, badając wszystko w nadziei, że może trafi na ślad, który pomógłby mu odpowiedzieć na pytanie, co stało się z ludnością wioski. Znalazł naczynia pełne jedzenia, wiszące wciąż nad paleniskami, jakby w oczekiwaniu na powrót gospodyni, która zostawiła je tylko na chwilę. W jednej z chat leżała wyprawka z foczej skóry dla malutkiego dziecka, z wbitą igłą, co świadczyło, że matka raptownie porzuciła pracę.

Na plaży natrafił na szczątki kajaków, włącznie z tym, który należał do wodza wioski. Te kruche łodzie zostały rozdarte i porozrzucane przez fale, co było dowodem, że od dłuższego czasu nikt ich nie używał.

Zarówno Je, jak i policjanci, którzy wszczęli poszukiwania, znajdowali w czasie oględzin pustych chat i namiotów najbardziej zadziwiające świadectwa. W każdym z domostw stały wsparte obok drzwi karabiny Eskimosów, czekając na swoich właścicieli, którzy nigdy nie wrócili po nie. Na dalekiej północy karabin jest czymś więcej niż rzeczą, jest swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na życie. Żaden Eskimos przy zdrowych zmysłach nie wyjdzie na długą wędrówką bez swego karabinu -- jednak w tym wypadku karabiny zostały, a Eskimosi odeszli.

Nasuwa się następne pytanie: a co z psami, z ogromnymi, silnymi bestiami, które były prawie tak samo ważne w tym surowym klimacie jak karabiny?

Jakieś sto metrów od obozu Je i policjanci znaleźli siedem psów. Były przywiązane do drzew i wszystkie padły z głodu, co zostało później potwierdzone przez kanadyjskiego patologa.

Jednak najbardziej zdumiewające było znalezisko obok obozu, w pobliżu padłych psów. W owym miejscu, pod kamiennym kopcem, Eskimosi zwykli chować zmarłych członków swego plemienia. Grób był rozkopany, ciała usunięte, a kamienie starannie ułożone w dwie kupki. Rabowanie grobów jest rzeczą niedopuszczalną w kulturze eskimoskiej. Gdyby zaś sprawcą były jakieś zwierzęta, nie mogłyby przecież poukładać kamieni.

Policja wezwała ekspertów, którzy spędzili całe dwa tygodnie na badaniu najdrobniejszego nawet szczegółu, szukając czegokolwiek, co mogłoby rzucić światło na tę zagadkową sprawę. Doszli do wniosku, że Eskimosów nie było w wiosce od dwóch miesięcy, licząc od dnia, gdy przybył do niej traper Labelle. Ustalenie to zostało dokonane w oparciu o gatunek jagód, które znaleziono w niektórych naczyniach kuchennych.

Wszystko wskazywało na to, iż wioska, licząca około trzydziestu mieszkańców, gdzie prowadzono normalne, spokojne życie, nagle z jakiegoś dziwnego, niewytłumaczalnego powodu w pośpiechu została opuszczona przez ludzi, z których nikt już nigdy nie powrócił. Dla nieznanej przyczyny mieszkańcy wsi - mężczyźni, kobiety i dzieci - porzucili ją ze swej własnej woli albo też i nie. Odeszli, tak jak stali i w takim pośpiechu, że zostawili gotujące się jedzenie, karabiny, psy, ubrania... Doświadczeni tropiciele nie znaleźli żadnego śladu, który świadczyłby o ich odejściu i pokazał kierunek, w jakim poszli przez tundrę. Porzucone na brzegu łodzie były niezbitym dowodem, że nie wypłynęli oni na jezioro, a splądrowane groby jeszcze jednym fragmentem nie wyjaśnionej zagadki.

Miesiące cierpliwych i prowadzonych na szeroką skalę poszukiwań nie przyniosły niczego, co pomogłoby wyjaśnić los mieszkańców wsi Anjikuni. Policja konna umieściła akta tej sprawy w kartotece z nagłówkiem: "NIE ROZWIĄZANE..." i tak już zostało.

 

 

"KSIĘGA TAJEMNIC", t.1; Wydawnictwo PANDORA, 1992

Telepatyczne wizje

 

 

El yage - una planta misteriosa - roślina pnąca o długości dochodzącej do trzech metrów, która rośnie bujnie w dżunglach nad Amazonką, zawiera prawdopodobnie psychodeliczny narkotyk, który działa tak, jakby przenosił człowieka w inny punkt czasoprzestrzeni. Po zażyciu go człowiek może widzieć to, czego nigdy nie widział, i być w miejscach, w których nigdy nie był. Zainteresowanie yage było do tej pory ograniczone do dwóch lub w najlepszym razie trzech kategorii ludzi: pierwsza z nich to czarownicy, którzy używali yage jako środka do utrzymania władzy nad współplemieńcami; druga grupa to naukowcy: botanicy, chemicy i farmakolodzy; trzecią grupę stanowią prawdopodobnie specjaliści z wywiadu wojskowego, ponieważ wiadomo, że przynajmniej były ZSRR wykazywał znaczne zainteresowanie yage -zainteresowanie podejrzane, biorąc pod uwagę odległość dzielącą dorzecze Amazonki od Związku Radzieckiego. Pierwsze wiadomości o yage, które nie były przeznaczone wyłącznie dla specjalistów, ukazały się w hiszpańskojęzycznej publikacji Pan American Union -- "Americas", w wydaniu z grudnia 1902 roku. W czasopiśmie tym Alfredo Granguillhome z Meksyku zaprezentował artykuł- i>El yage, una planta misteriosa/i>. Ci, którzy zapoznali się z tym materiałem, wiedzą doskonale, że yage w pełni przysługuje nazwa: "tajemnicza roślina". Znany jest tzw. święty grzyb z jego zdolnościami odblokowywania najbardziej tajemniczych obszarów umysłu. Być może yage jest rośliną z nim spokrewnioną lub należy do innej grupy roślin, których tajemnicze alkaloidy mają moc poszerzania ludzkich doznań. Możliwe, że pozwala ona sięgnąć do głębszych nawet obszarów podświadomości, umożliwiając umysłowi przekroczenie bariery ograniczeń czasoprzestrzennych, jeśli jest to w ogóle możliwe. Nie bez znaczenia jest fakt, iż jeden z alkaloidów otrzymanych z tej rośliny nosi nazwę "telepatyna" i że hiszpańskojęzyczni naukowcy zmienili nazwę rośliny na "telepatina". Ta zadziwiająca roślina oraz inne jej pokrewne, włącznie z tzw. pnączem zmarłych, używane są w obrzędach co najmniej trzydziestu pięciu plemion, żyjących w dorzeczu górnej Amazonki i Orinoko. Do plemion tych należą także łowcy głów Jivaros, pozostałe plemiona znane są przeważnie tylko antropologom - są to zamieszkujący dżunglę dzicy, których tajemnice, nawet po wielu wiekach częstych kontaktów z mieszkańcami Brazylii i innych krajów Ameryki Łacińskiej, są dalej równie nieznane tak w Ameryce Południowej jak w USA. Wiadomo, że większość tych plemion używa yage i pokrewnych roślin do przygotowania głównego rytualnego napoju, do którego jedne dodają taki, a drugie inny zestaw składników, uzyskując w zależności od skutku, o jaki im chodzi, napój trujący, leczniczy lub narkotyczny. Główny napój jest naparem, który przygotowuje się, gotując kawałki łodyg i potłuczonej kory Banisteriopsis caapi cały dzień w dużym glinianym garnku. Od czasu do czasu dodaje się wody, aby uzupełnić tę, która wyparowała. W efekcie otrzymuje się przypominający syrop, brązowy lub czerwony napar. Uważa się, że jest to specyfik przeciwko malarii oraz że zapobiega on ewentualnym infekcjom. Zalecany jest również jako lekarstwo na chorobę beri-beri. W celu wywołania zdolności telepatycznych dodaje się liście i młode pędy yage. Granguillhome twierdzi, że to właśnie one nadają napojowi dziwny niebieskawy lub zielonkawy odcień o prawie fluoryzującej intensywności. Po wypiciu narkotyzujących napojów dzieją się dziwne rzeczy. Granguillhome pisze: "Jak się wydaje, oddziaływanie yage na Indian jest zupełnie inne niż w przypadku białych ludzi. Indianie opisują ze szczegółami sceny i wydarzenia, w których nigdy przedtem nie brali udziału ani ich nigdy wcześniej nie widzieli. Jednemu z badaczy, którzy przyjechali w te strony, zupełnie prymitywny dzikus - proszę wybaczyć to określenie -- który nigdy nie opuścił swej wioski ani swego regionu, opisał z najdrobniejszymi szczegółami defiladę czy paradę wojskową, wspominając nie tylko o wspaniałych mundurach i koniach (zwierzę nieznane w tym rejonie dorzecza Amazonki), ale także o orderach na mundurach oficerów. Badacz, botanik Richard Spruce, jako pierwszy Europejczyk podał w 1851 roku opis tej rośliny wraz z listą jej zastosowań. Odkrył on stosowanie tej rośliny przez Indian Tukanoan, zamieszkujących nad wodami rzeki Uaupes. Używali oni tej rośliny w celu przepowiadania przyszłości oraz wróżenia, co odbywało się na drodze doświadczania "przerażająco realistycznych, kolorowych halucynacji wizualnych". Gdyby yage wywoływała halucynacje jedynie takiego rodzaju, jakie wywołuje haszysz, byłby to po prostu kolejny niebezpieczny narkotyk, który lepiej pozostawić w spokoju. Ale wizje powstające pod wpływem haszyszu nie przekazują telepatycznie tego, co wydarzyło się gdzie indziej. Granguillhome pisze: "Przed siedmioma laty pułkownik Custa-dio Morales, intendent wojskowy z Calcedo w pobliżu Riohacha w Kolumbii, z ciekawości zażył jedenaście kropli yage, które dał mu doktor Creda Bayon. (chodzi tu prawdopodobnie o ekstrakt narkotyku). Następnego dnia przerażony pułkownik oznajmił lekarzowi, że miał sen, iż jego ojciec mieszkający w Bogocie umarł, a jedna z jego sióstr jest ciężko chora. Kiedy wkrótce potem nadeszła poczta, pułkownik otrzymał w liście informację, która już wcześniej objawiła mu się podczas wizji". Jedno ze źródeł podaje, że przy zastosowaniu jednego z wariantów napoju yage odurzone osoby pozostają nieprzytomne trzy dni, zanim ponownie odzyskają świadomość, lecz może to być wynikiem mieszania napoju z innymi substancjami, takimi jak np.: tytoń lub tropikalne drzewo bieluń, używanymi przez niektóre plemiona w celu urozmaicenia skutków działania. W 1958 roku Villavicencio podał, że spokrewnione ze sobą rośliny, znane pod nazwą yage, używane są w należącej do Ekwadoru części Amazonki dla celów "czarów, czarnej magii, przepowiadania przyszłości i wróżenia". Ta wczesna wzmianka, wraz z innymi o podobnym charakterze, wskazuje, że jedna z tych roślin zawiera substancję, która zmusza w jakiś sposób umysł do zajmowania się sprawami przyszłości. Upokarzająca jest świadomość, że "dzicy" posiadają wiedzę dotąd nie odkrytą przez wykształconych naukowców i badaczy. Powinniśmy jednak pamiętać, że czarownicy i znachorzy rozumieli i wykorzystywali psychologię i psychiatrię, zanim jeszcze człowiek cywilizowany je odkrył. Yage wydaje się ogromnie poszerzać możliwości, wrażliwość i doznania ludzkiego umysłu. Być może daje także szansę otwarcia drzwi, dziś jeszcze głucho zamkniętych przed teologiem i badaczem zdolności para psychicznych. 

 

 

 "KSIĘGA TAJEMNIC", t.1; Wydawnictwo PANDORA, 1992

  • 1
  • 2