Czy żyliście już kiedyś wcześniej?

 

      Czy zdarzyło się wam kiedyś mieć wrażenie, że byliście już dawniej w tym miejscu lub mieście, chociaż świetnie wiecie, że jesteście tu po raz pierwszy? „Skądś" jednak po prostu ten budynek, zdjęcie, obraz, umeblowanie czy okolica są wam znane, ale nie wiecie skąd!

Czytaj dalej

Proroctwa świętych

 

 

Tuż przed zakończeniem drugiej wojny światowej kolumny czołgów amerykańskich dywizji pancernych przejeżdzały przez małe niemieckie miasteczko koło Strasburga. Miasto nazywało się Odelienburg od imienia miejscowej świętej Odelii, urodzonej w 660 r. w bogatej szlacheckiej rodzinie. Odelia od wczesnej młodości stroniła od ludzi, poświęcając się medytacjom i życiu duchowemu. Przyczyniło się do tego prawdopodobnie to, że była niewidoma od urodzenia. Dziewczyna miewała widzenia, w których "widziała" przyszłe wydarzenia, najpierw lokalne, a później i na świecie.

Przejeżdżając obok małego kościoła amerykańscy żołnierze nie wiedzieli, że o kilka metrów od drogi jest grób kobiety, która ich przyjście i wygląd przepowiedziała i opisała prawie przed piętnastoma wiekami - nie tylko ich obecność w Niemczech, ale także wiele nieprzyjemnych wydarzeń i obrazów z przyszłości. Te proroctwa są do dzisiaj zachowane, zapisane w dwóch łacińskich listach, które prawdopodobnie wysłała do swego brata, księcia Frankonii. Nie wiadomo, czy pisała je, gdy była niewidoma, czy wówczas, gdy odzyskała wzrok, gdyż wiarygodne źródła kościelne podają, że Odelia nagle odzyskała wzrok w 719 r., po przyjęciu wiary chrześcijańskiej. Niektórzy współcześni znawcy ESP twierdzą, że dziewczyna "specjalnie" urodziła się niewidoma, aby w czasie swoich dziwnych halucynacji mogła "zobaczyć przyszłość", a dopiero później zaczęła widzieć naprawdę. Jak i w jakim celu, zobaczymy w następnym rozdziale o reinkarnacji. A oto tłumaczenie fragmentów jej listów do brata.

"Och, wysłuchaj mnie drogi bracie, gdyż widziałam straszny terror i nieszczęście, które obejmie nasze pola, lasy i góry. Przyjdzie czas, gdy Niemcy będą przeklinane i uważane za najbardziej znienawidzony naród na świecie. Ludzie będą mogli ich nazywać Antychrystem. Będą przeklęte przez tysiące matek, sióstr i kobiet, których wiele zostanie zniszczonych wraz z całymi rodzinami i domostwami".

Przeanalizujmy słowa ponurej przepowiedni świętej Odelii To, że niemieckie pola, lasy i góry przeszły przez straszne dn piekła wojny, nie trzeba przypominać. To, że Niemcy byli najbardziej znienawidzonym narodem na świecie, również wiemy. Mieli w historii wielu brutalnych żołnierzy i najeźdźców, ale żaden z nich nie miał tak destruktywnego wpływu na świat jak Hitler! To, że wielu porównywało go z Antychrystem, wcale nie może dziwić. Hitler mordował bez miłosierdzia. O dziesięciu przy kazaniach zwykł mawiać, że je wymyślili "idioci" i że posłuszni są im tylko "słabeusze". Postępował podobnie jak Antychryst, jednoznacznie określony w Biblii. Odelia pomyliła się jedynie w liczbie osieroconych matek, sióstr i żon, gdyż nie przeklinały go tysiące, ale miliony. To, że święta myślała o Hitlerze, świadczą także następujące słowa z tego listu: "ten zaborca urodzi się na brzegu Dunaju i będzie się bardzo różnił i swoim pochodzeniem, i wyglądem od pozostałych przywódców. Wojna, którą wywoła, będzie najstraszniejszą ze wszystkich wojen do wówczas!"

Jak wiadomo, Adolf Hitler urodził się pięćdziesiąt kilometrów od Dunaju. Był bękartem, ojciec, którego trudno jest nawet zidentyfikować, z pewnością pochodził z nizin społecznych. W jakiejś mierze Hitler różnił się fizycznym wyglądem od większości przywódców niemieckich, wystarczy popatrzeć na fotografie. Nawet i dzisiaj nie ma chyba człowieka, który by go natychmiast nie rozpoznał właśnie ze względu na rozpętaną "najstraszniejszą wojnę w historii ludzkości", jak to przepowiedziała Odelia.

"Broń jego żołnierzy będzie mordercza. W rękach będą nosić pochodnie, z których wybuchać będzie silny ogień, a na głowach nosić będą żelazne szyszaki. Zniszczenie i spustoszenie, jakie zostawią za sobą ci żołnierze, będzie ogromne. Po nich zostaną tylko zgliszcza."

I to prawda. Ich hełmy nie są może tak ważne, ale rzeczywiście często używali miotaczy ognia, których Odelia nie mogła znać, podpalali całe wsie, a za nimi zostawały tylko zgliszcza!

"Będzie zwyciężał na ziemi i na morzu, i w powietrzu, gdyż będzie posiadał wielu żołnierzy z żelaznymi skrzydłami. Ci właśnie żołnierze będą wspinali się wysoko pod samo niebo, skąd będą zrzucać ogień na wsie i miasta paląc je i rozorując morderczym ogniem z piekielnych ust".

Fantastycznie i właściwie nieprawdopodobnie brzmią jej słowa sprzed ponad tysiąca lat! Jeszcze wielu żyjących pamięta niemieckie samoloty, które na miasta zrzucały bomby zapalające i burzące.

"Ziemia będzie się trzęsła, rzeki poczerwienieją od krwi, a z morskich głębin wypłyną straszne żelazne dziwolągi, buchając ogniem ze swoich wnętrzności i zatapiając wiele statków".

Znakomity opis niemieckich łodzi podwodnych!

"Jego armie będą początkowo niezwyciężone, a jego liczni wrogowie - bezsilni wobec najazdu jego wojska. Będzie to długa, krwawa i wyczerpująca wojna". Pisze na koniec święta Odelia: "Wiele wówczas wojska przejdzie przez Niemcy w swych pojazdach ziejących ogniem, a zbrodniarz w desperacji podniesie sam na siebie rękę! Po tej największej wojnie w historii długo jeszcze na ziemi nie będzie pokoju. Nastąpią różne mniejsze, ale także krwawe wojny, a potem przyjdzie koniec".

Tu niepotrzebny jest komentarz. Państwa koalicji rzeczywiście przejechały przez Niemcy w swych "ognistych pojazdach". Hitler prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Nastąpiły wojny w Korei, Wietnamie i na Bliskim Wschodzie i jeszcze w dziesiątkach innych miejsc na całym świecie, a trwają i teraz, w chwili gdy czytacie tę książkę. Martwię się natomiast tym ostatnim zdaniem: "a potem nastąpi koniec!" Koniec czego? Wojen czy całej ludzkości? .... ,




 

ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ;Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

Prorocze przeczucia

 

 

Prekognicje, a właściwie prorocze przeczucia przyszłych wydarzeń mają także naukową nazwę ESP (Extra Sensory Perceptions). Dzielą się na kilka rodzajów, z których najważniejsze to: jasnowidztwo, telepatia, telemetria i sny, o których już była mowa. Wszelkiego rodzaju wróżenie z dłoni czy fusów kawy, czytanie przyszłości z kart nie mają z tymi naukowo potwierdzonymi zjawiskami absolutnie żadnego związku. Dla zobrazowania podamy kilka typowych przykładów.

Słynna Jane Dickson, najbardziej znana i sprawdzona jasnowidząca w Stanach Zjednoczonych, jadła obiad na początku listopada 1963 r. z grupą bliskich przyjaciół w pewnej bostońskiej restauracji. Nagle przerwała rozmowę w pół słowa, zapatrzyła się gdzieś w dal i oznajmiła: "Jego zabiją!" Kiedy zdumieni przyjaciele zapytali, kto zostanie zabity, tym samym spokojnym głosem dodała: "Prezydent". Jak wiemy, prezydent John F. Kennedy został zamordowany 22 listopada tego samego roku. To jest charakterystyczny przykład przeczucia u osoby jasnowidzącej. Chociaż codziennie prowadzone są liczne badania naukowe u takich osób, jeszcze nikt nie potrafi wyjaśnić "techniki" ich patrzenia na wydarzenia, które się jeszcze nie zdarzyły. Oni sami mówią, że widzą przyszłość "oczyma ducha", które u nas, zwyczajnych śmiertelników nie są wystarczająco rozwinięte. Nie dlatego, że ich nie posiadamy, ale dlatego, że nic o nich nie wiemy! To jest możliwe.

Kilka lat temu holenderska policja miała skomplikowany przypadek nie wyjaśnionego morderstwa, zdecydowano się więc poprosić o pomoc starego znajomego jasnowidza Petera Harkosa. Przystał on na to chętnie, prosząc jedynie, by mu przynieśli marynarkę ofiary. Trzymał ją najpierw parę minut, dotykał materiału i podszewki i przekładał z ręki do ręki, a następnie bez wahania powiedział, że morderca jest mężczyzną niewysokim, nosi okulary i ma krótko przystrzyżone wąsy oraz jedną nogę drewnianą. W kilka minut później był w stanie opisać dokładnie miejsce, gdzie można znaleźć broń, którą się posłużył. Po tygodniu policja kolejny raz podziękowała za współpracę. Wszystko, co powiedział jasnowidz, sprawdziło się w najdrobniejszych szczegółach. Mamy tu do czynienia z jasnowidztwem za pomocą telemetrii, co oznacza wrodzoną zdolność do "zobaczenia" przez dotyk różnych rzeczy i rozpoznania zjawisk z przyszłości jak i z przeszłości.

Chciałem wypróbować to na sobie, poszedłem więc w Toronto do słynnego jasnowidza Toma Robertsa. Usiadł przy małym stoliczku naprzeciwko mnie i poprosił, bym mu dał swój zegarek i obrączkę. Trzymał obie rzeczy kilka minut w dłoniach i milczał zamknąwszy oczy. Następnie bez zająknięcia opowiedział mi, gdzie i w jakich okolicznościach się urodziłem, jakie miałem dzieciństwo, gdzie i jak zmarli moi rodzice, wiedział, że niedawno się ożeniłem i powiedział, że oczekiwane dziecko będzie dziewczynką! Popatrzył mi głęboko w oczy, ale widząc, że wpatruję się w niego oniemiały, kontynuował, a ja doznałem szoku. Powiedział mi, że piszę obecnie naukowo-fantastyczną książkę, według której zostanie nakręcony później nawet film! Opisał mi okładkę książki, precyzując, że tytuł będzie drukowany "jednym słowem, wyciśnięty złotymi literami". W końcu ostrzegł mnie, bym uważał podczas jazdy samochodem, gdyż widzi mnie, jak "w białym samochodzie mam niewielkie zderzenie".

Chociaż przyznaję, że byłem zdumiony tak dokładnym opisem mojej przeszłości i pracy nad książką, o czym poza mną wiedziała tylko moja żona, i chociaż wyraźnie powiedział, że mam biały samochód, wyszedłem od niego wciąż jeszcze w nieco sceptycznym nastroju. Po prostu trudno było zrozumieć, jak ten człowiek mógł wiedzieć, co stanie się w najbliższej przyszłości? Minął tydzień. Pewnego popołudnia opuściłem firmę, w której pracowałem jako scenograf, i wsiadłem do swego "białego samochodu". Chociaż wciąż jeszcze wątpiłem w proroctwa Toma Robertsa, w ciągu ostatnich dni prowadziłem wóz nieco ostrożniej, bo "nigdy nic nie wiadomo". Uważnie przyjrzałem się, czy mam wolny wyjazd z parkingu. Jadąc powoli obok szeregu zaparkowanych samochodów, nagle poczułem silne uderzenie z prawej strony i odgłos tłuczonego szkła. Natychmiast się zatrzymałem. Młoda kobieta, sekretarka z tego samego studia, które właśnie opuściłem, wyszła ze swego samochodu trzymając się obiema rękoma za głowę. Zaczęła płakać. Siedziałem za kierownicą niezdolny do zrobienia jakiegokolwiek ruchu. Zamiast spojrzeć do tyłu i sprawdzić, czy ma wolną drogę, dziewczyna po prostu nagle włączyła wsteczny bieg, a popatrzyła wówczas, gdy usłyszała trzask.

To wydarzenie nie tylko mnie zastanowiło, ale nawet przestraszyło. Czy rzeczywiście istnieją rzeczy, które są poza naszą kontrolą? Czy rzeczywiście jesteśmy związani z "losem", którego nie możemy uniknąć? Zdecydowałem, że poczekam i sprawdzę, co stanie się z przygotowanym przeze mnie tekstem książki, której stronę tytułową tak dokładnie mi opisano. Minęło półtora roku. Rzeczywiście urodziła się nam córka! Wiosną wydawca powiadomił mnie o skierowaniu książki do druku. Aby przepowiednie Toma Robertsa niezupełnie się sprawdziły, celowo zaprojektowałem zupełnie inną szatę graficzną okładki. Niecierpliwie czekałem na pierwsze wydanie. Jesienią listonosz przyniósł mi pierwszych pięć egzemplarzy autorskich. Wydawca w ostatnim momencie zmienił mój projekt i na ciemnej okładce błyszczał "jedno-wyrazowy pozłacany tytuł". Byłem oszołomiony.

Pan Roberts i ja zostaliśmy od tego czasu przyjaciółmi. Wielokrotnie służył mi dobrymi radami i interesującymi informacjami; niektóre z nich umieściłem w tej książce. Skierowałem do niego kilku zmartwionych przyjaciół i żaden nie skarżył się na Toma.

W jak wielkiej mierze niektórzy z tych jasnowidzów są precyzyjni w swoich przepowiedniach, najlepiej zilustruje ten przypadek. Młoda, atrakcyjna Yirna Lou, Koreanka z pochodzenia, była stewardesą i często przelatywała nad oceanem. Ponieważ miewała bardzo nieprzyjemne sny, w czasie których "dusiła się w wodzie", zdecydowała się na wizytę u znanej jasnowidzącej z Los Angeles. Za pięćdziesiąt dolarów kobieta opowiadała jej przez pół godziny o nadzwyczaj wspaniałej przyszłości i poradziła, aby nie martwiła się złymi snami, gdyż czasem wszyscy miewają nocne koszmary, a naprawdę są to następstwa duchowych kryzysów, przemęczenia itd.

Dziewczyna podziękowała i podniecona wspaniałą perspektywą przyszłości opuściła mieszkanie jasnowidzącej. W hallu zobaczyła, że pada deszcz, wróciła więc po zapomnianą parasolkę. Gdy już miała zapukać do drzwi, usłyszała rozmowę telefoniczną i zamarła w bezruchu. Rozmowa była mniej więcej taka:

- Ach, wcale nie czuję się dobrze. Niekiedy mam już dość. Właśnie wyszła ode mnie miła, młoda stewardesa, która według wszelkich znaków w ciągu jednego lub dwu dni zginie w wypadku. No wiesz, coś ty, powiedziałam wszystko, co najlepsze - wyszła ode mnie wierząc, że niedługo wyjdzie za mąż za młodego pilota, w którym jest zakochana.

Zdenerwowana dziewczyna, pomimo deszczu, bez parasolki pobiegła do koleżanki i opowiedziała podsłuchaną rozmowę. Była bardzo przestraszona i zdecydowała, że nie wróci do San Francisco samolotem, ale wynajmie samochód. Powiedziała przyjaciółce że nie będzie latała przez tydzień, żeby "oszukać" swój zły łoś. Niestety, podniecona i przemęczona nie zauważyła w porę, że woda podmyła nasyp i część mostu i samochód po śliskiej nawierzchni stoczył się do wzburzonej rzeki. Znaleziono ją następnego ranka uduszoną, gdyż nie mogła wydostać się z samochodu. Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego jasnowidząca nie zauważyła ("poczuła") podsłuchującej kobiety?

Pan Roberts, podobnie jak i inni jasnowidzowie, wyjaśnia to zjawisko bardzo naturalnie. Po każdym "czytaniu" przyszłości czy przeszłości osoba jasnowidząca jest psychicznie wyczerpana, popada w otępienie, podobnie jak zmęczony, niewyspany kierowca, który musi zatrzymać się i odpocząć, gdy już nie widzi wyraźnie drogi.

Pozostaje jeszcze jedno pytanie: dlaczego dziewczyna nie mogła uniknąć przeznaczenia, skoro była o tym uprzedzona i zmieniła plan podróży? To bardzo proste, twierdzi Roberts. Jasnowidz wcale nie wiedział, że dziewczyna wróci i usłyszy o katastrofie, po prostu widział, jak się dusi w samochodzie. Takie było przeznaczenie stewardesy, było jej to sądzone, że w tych dniach umrze i nic na świecie nie mogło jej od tego przeznaczenia uchronić, tak jak nic nie może uchronić nas przed danym nam programem, na który zgodziliśmy się jeszcze przed urodzeniem! Niech to was nie zaskakuje, o tym będziemy jeszcze mówić w następnym rozdziale poświęconym reinkarnacji. Mam dla czytelników radę: nie chodźcie do wróżbitów, proroków i wróżek, gdyż mogą tylko jakąś niepotrzebną wiadomością zatruć wasze życie. W Kanadzie i USA ludzie jasnowidzący są zarejestrowani, gdyż najpierw muszą udowodnić swoje zdolności ESP. Wszyscy inni są uważani za hochsztaplerów i są ścigani przez prawo.





ZAPŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ;Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

 

Przewidywania w snach

 

 

David Booth, dwudziestosześcioletni kierownik małej firmy wynajmującej samochody w Cincinnati w Ohio, prowadził życie spokojne i ciche aż do 15 maja 1979 roku. Tej nocy David miał bardzo dziwny, koszmarny sen. Śniło mu się, że stoi przed wystawą sklepu w niewielkim budynku obok wysypanego żwirem parkingu samochodowego. Nagle usłyszał nad głową głośny ryk silników. Popatrzył w górę i zupełnie wyraźnie zobaczył lecący bardzo nisko trzysilnikowy samolot z namalowaną na ogonie wielką literą A. Tylko kompania "American Airlines" ma taki znak. Z jednego z silników wydobywał się czarny dym i samolot zaczął przechylać się na prawo. Zniknął za dachem i spadł, gdyż Davida obudziła silna eksplozja.

Do rana już nie zasnął. Rozmyślał, paląc papierosa, o swym nieprzyjemnym śnie. Wszystko pamiętał bardzo wyraźnie, jak nigdy dotąd. Doszedł do wniosku, że prawdopodobnie obudził go jeden ze zbyt nisko przelatujących nad jego domem samolotów. David już przyzwyczaił się do huku silników samolotowych: kiedy wiatr zmieniał kierunek, lokalne loty kierowano zwykle nad blokiem, w którym mieszkał. Ku jego wielkiemu zdziwieniu sen powtarzał się przez następne siedem nocy.

Młody człowiek zdecydował się zadzwonić do miejscowego oddziału Lotniczej Agencji Federalnej. Dwaj funkcjonariusze, Al Pinkerton i Paul Williams, nie przerywali złowieszczego opowiadania, ale potem zaczęli go wypytywać o szczegóły: jak wyglądał dokładnie ten parterowy budynek, co się znajdowało na wystawie, jak duży był znajdujący się obok parking, co było po drugiej stronie ulicy, czy może zauważył jakiś charakterystyczny element, jak komin fabryczny czy wieżę wodociągową lub telewizyjną? Nie przydało się to jednak na nic, "American Airlines" korzysta z ponad trzystu pięćdziesięciu lotnisk i próba zidentyfikowania jednego z nich na podstawie opisu budynku i parkingu była po prostu nierealna. Wokół wszystkich lotnisk jest zwykle mnóstwo mniejszych i większych parkingów. Obiecano, że o tym dziwnym śnie powiadomią centralę w Waszyngtonie.

Ponieważ spotkanie to nie dało żadnych rezultatów, David poszedł jeszcze do biura "American Airlines" w Cincinnati. Tam również bardzo uważnie go wysłuchano i natychmiast skierowano do najbliższej kliniki psychiatrycznej, gdzie dr Keerby prowadził specjalne seanse. Było już późne popołudnie i młody człowiek postanowił zgłosić się do doktora następnego dnia. Wrócił do domu, przygotował jedzenie i usiadł przed telewizorem, aby obejrzeć wieczorne wiadomości. Przeszył go dreszcz: usłyszał o tragicznej katastrofie samolotu, która wydarzyła się tego popołudnia nad lotniskiem w Chicago. Wielki DC-10 należący do "American Airlines", na skutek uszkodzenia silnika, który wręcz odpadł od kadłuba, przechylił się w prawo i spadł wkrótce po starcie niedaleko lotniska. W strasznym pożarze po eksplozji zginęło dwustu siedemdziesięciu trzech pasażerów i cała załoga! Było to 25 maja 1979 roku. David, któremu przez dziesięć nocy śnił się bez przerwy ten sam sen, poczuł się prawie współodpowiedzialny za tragedię.

Ze stanu przygnębienia wytrącił go ostry dźwięk telefonu. Był to urzędnik "American Airlines", z którym rozmawiał przed dwiema godzinami. Następnie zadzwonił Pinkerton z Federalnej Agencji Lotniczej i zaproponował, aby na ich koszt pojechał do Chicago i spróbował w okolicy lotniska zidentyfikować budynek i parking ze swego snu. David rozpoznał to miejsce i nawet rzeczy na wystawie. Obok rzeczywiście był parking. Bez większych trudności ustalono, że samolot przechylił się nad tym budynkiem i spadł dziewięćset metrów dalej.

Dlaczego Davidowi śniła się ta katastrofa? Kto lub co zdecydowało się na projekcję tego smutnego wypadku w jego śnie? Dlaczego śnił, skoro nie można było przewidzieć miejsca tragedii ani jej uniknąć? Komu lub czemu zależało na tym, aby o katastrofie dowiedziano się dziesięć dni wcześniej? To tylko kilka z mnóstwa pytań, które nam się nasuwają w tym i wielu podobnych przypadkach widziadeł sennych.



Monika Roy z Montrealu miała bardziej precyzyjne przeczucie senne. Gdy się obudziła owego pechowego ranka 1963 roku, natychmiast zażądała od męża, aby za wszelką cenę odłożyć ich popołudniowy lot do Toronto, gdyż samolot będzie miał katastrofę. Oczywiście, jak każdy sceptyk pan Roy tylko pobłażliwie się uśmiechnął i sprzeciwił tak niepoważnej dyskusji. Monika zadzwoniła do zaprzyjaźnionej pani adwokat i wydała dyspozycje co do spadku dla ich trójki dzieci. Przyjaciółka również próbowała zbagatelizować sprawę, ale bez powodzenia. Przed wyjazdem Monika pożegnała się z dziećmi i powiedziała do męża: "Przypatrz im się dobrze, już nigdy ich nie zobaczysz".

Cztery minuty po starcie samolot do Toronto spadł na pole kukurydzy i eksplodował. Wszyscy pasażerowie (sto osiemdziesiąt osób) i załoga znaleźli się w innym, równoległym świecie.



Przed 21 października 1966 roku, w czasie od kilku dni do kilku tygodni dziesiątki dorosłych i dzieci miało taki sam koszmarny sen, jak wielka góra spada na wiejską szkołę pełną dzieci, których krzyki i płacz zwykle budziły śpiących! Ci, co śnili, mieli od dziewięciu do siedemdziesięciu trzech lat. Ostatnia opowiedziała rodzicom swój straszny sen dziewięcioletnia uczennica z Aber-phane. Śniło jej się, że poszła do szkoły, ale budynku już nie było, a na tym miejscu była góra czarnej ziemi. Poszła do szkoły i już nie wróciła do domu. Tego samego ranka na skutek ogromnej ulewy, która podmyła puste tunele kopalni, obsunęła się ogromna góra całkowicie zasypując szkołę i kilka pobliskich domów. W katastrofie zginęło stu dwudziestu uczniów i szesnastu dorosłych.

W tydzień po tym wydarzeniu w londyńskim czasopiśmie "Irving Standard" zamieszczono dziwne ogłoszenie. Doktor John Barker, londyński psychiatra, prosił wszystkich, którzy mieli sny lub przeczucia związane z tragedią w Aberphane, aby się do niego zgłosili. Otrzymał sześćdziesiąt listów, których treść była frapująco do siebie podobna, zupełnie jakby wszyscy nadawcy umówili się i pisali o tym samym i oglądali ten sam obraz, a pewnego rodzaju "mentalny" nadajnik, usytuowany gdzieś we wszechświecie, emitował te chwile tragedii. Tę dziwną emisję mentalnych fal odebrały tylko te osoby, które mają naturalne zdolności "przyjmowania" takich wiadomości. Pozostałe miliony śpiących nie miały o tym pojęcia!

Skąd lub od kogo mogłyby takie wiadomości pochodzić, doktor Barker nie określił. Podobnie jak i tysiące innych naukowców na świecie, on również nie wie dlaczego i skąd te "fale" zostały wysłane. Czy będzie to jeszcze jedna tajemnica życia? Nie, twierdzą naukowcy. Podobnie jak pochodzenie piorunów i ognia już wyjaśniono i te fenomenalne zjawiska zostaną wyjaśnione w swoim czasie.





Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiście przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.


ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ; Wiedza Powszechna 1985; Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

Spalenia

 

 

Omawiając zniknięcia pojedynczych osób, musimy uwzględnić fenomen "spalania się" ludzi nie dający się w żaden logiczny sposób wytłumaczyć. Z około stu pięćdziesięciu udokumentowanych przypadków przytoczę tylko kilka najbardziej charakterystycznych.

Zacznę od ostatniego wypadku, który zdarzył się w Nowym Jorku mniej więcej przed rokiem (w 1983 r., przyp. tłum.). Maria Luiza, pięćdziesięciopięcioletnia pracownica "Banku Amerykańskiego" w południe opuściła swoje biurko i skierowała się do małej restauracji znajdującej się po drugiej stronie ulicy, gdzie zwykle jadała obiad. Był czas południowej przerwy i na zalanej słońcem ulicy pojawiło się wielu ludzi. Po zmianie świateł na skrzyżowaniu Maria Luiza zrobiła krok do przodu, aby przejść przez ulicę i na zawsze "zniknęła" na oczach zaskoczonych i przerażonych kierowców i pieszych. Po zrobieniu trzech kroków kobieta jakby się potknęła, złapała ręką za czoło i zaczęła się "palić"! Jak wielka szmaciana lalka padła na trotuar i zaczęła palić się wydzielając intensywny błękitny dym. Po niespełna czterech minutach po byłej urzędniczce została garść popiołu i kilka rzeczy osobistych.

Gapie wezwali patrol policyjny. Co się stało? W pierwszym momencie policjantom nikt nie potrafił nic wyjaśnić. Siedemnaście osób w ciężkim szoku odwieziono do najbliższego szpitala. Policja ostrożnie zabezpieczyła ślady: nadpaloną sukienkę Marii Luizy, całkowicie zachowane buty i torebkę, a także fragment lewej dłoni. W tym czasie nad ulicą wciąż jeszcze unosił się błękitny dym, próbowano uspokoić tłum i wprowadzić porządek w ruchu. Tylko kilku starszych policjantów i niektórzy ludzie z obsługi medycznej wiedzieli, o co chodzi. W kręgach naukowych zjawisko to nazywa się fachowo SHC (Spontaneous Human Combustion), czyli spontaniczne samospalenie ludzi!

Mary Harry miała sześćdziesiąt siedem lat, gdy tego pechowego popołudnia wygodnie usiadła w swoim ulubionym fotelu. Nikt nie wie, o czym myślała, gdy nagle zaczęła płonąć wydzielając błękitny dym. Pozostała po niej nadpalona podomka, fragment torsu i lewa stopa! Zniknął także pleciony fotel bujany, a w miejscu, gdzie stał, można było jedynie zobaczyć poczerniały ślad strasznego paleniska.

Wnuki Anny Martin z Filadelfii, liczącej sześćdziesiąt dziewięć lat, znalazły ją na tarasie starego domu pod postacią garstki popiołu. Pozostały nienaruszone buty i część torsu. Komisja powołana do zbadania tego przypadku stwierdziła, że staruszka musiała zginąć w temperaturze od 1700 do 2000°C. Powód spalenia pozostał, jak zwykle, nieznany.

Eufemia Johnson z Anglii miała sześćdziesiąt osiem lat, gdy pewnego wieczoru usiadła, by wypić - jak zwykle - herbatę. Na nie zniszczonym krześle służba po pewnym czasie znalazła garstkę popiołu, nienaruszoną odzież i kilka spalonych kości.

Dziewięćdziesięcioletni lekarz z Pensylwanii,John Crowley stał się nagle żywą pochodnią, gdy odpoczywał w popołudniowym słońcu. Przerażony nagłymi płomieniami pobiegł do łazienki próbując je ugasić. W ciągu paru minut ze starego lekarza pozostała garść popiołu i część nogi. Na miejscu widniała dziura wypalona w drewnianej podłodze.

Długa jest przygnębiająca lista tych nie wyjaśnionych wypadków. Doktor Persinger z kanadyjskiego uniwersytetu Laurentian śledzi takie przypadki w archiwach i prowadzi ich kartotekę od 1700 r. Schemat tych zdarzeń jest zawsze podobny: większość spalonych ukończyła ponad pięćdziesiąt lat, trzy na cztery ofiary to kobiety. Ciało prawie całkowicie spala się w wysokiej temperaturze, ale odzież i buty pozostają w całości lub są tylko lekko nadpalone. Przedmioty znajdujące się obok (w jednym wypadku nawet sterta starych gazet, które właśnie przeglądała ofiara) zwykle nie ulegają zniszczeniu. Źródło tego zjawiska wciąż jest nie znane, zazwyczaj stwierdza się, że następuje to na skutek jakiejś dziwnej reakcji od wewnątrz, rozszerzającej się na zewnętrzne części ciała. Ofiary rzadko są świadome, co się z nimi dzieje, gdyż tracą przytomność, zanim zrozumieją grożące im niebezpieczeństwo. Tyle wiadomo. Nikt jednak nie wie, w jaki sposób i dlaczego dochodzi do tej reakcji cieplnej, dlaczego tylko wśród ludzi? U zwierząt takich przypadków nie zaobserwowano.





Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiście przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.




 

ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ;Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

Zniknięcia osób

 

 

Z kilkuset znanych przypadków zniknięć pojedynczych osób wybraliśmy tylko trzy charakterystyczne wypadki. Pierwszy dotyczy chłopczyka Olivera Larcha, zdarzył się w noc wigilijną 1889 r. na farmie niedaleko South Bend, stan Indiana.

Pod ołowianoszarym niebem pola były pokryte grubą warstwą śniegu, z kominów sąsiednich gospodarstw unosił się dym. W domach zapalono już lampy naftowe, okolica przypominała zupełnie znane, klasyczne widokówki, które posyłamy znajomym z życzeniami na Boże Narodzenie. W domu rodziny Larch panował świąteczny nastrój. Na uroczystą kolację przyjechali przyjaciele z Chicago, którzy kiedyś mieszkali w pobliskim miasteczku, był także stary, emerytowany sędzia.

Po kolacji na prośbę gości gospodyni na organach zagrała kilka kolęd, tym chętniej, że swoje umiejętności prezentowała też w czasie nabożeństw w miejscowym kościele. Tak się weselili, śpiewali, popijali i zagryzali kukurydzą, którą w małym piekarniku prażył jedenastoletni Oliver. Kilka minut przed jedenastą ojciec poprosił Olivera o przyniesienie ze studni świeżej wody, tak by nie zabrakło jej w ciągu nocy. Oliver natychmiast posłusznie wyszedł w ciemną noc, a ojciec wrócił do gości. Już po dziesięciu sekundach od zamknięcia przez chłopca drzwi usłyszano jego paniczny krzyk i wołanie "na pomoc"!

Zaskoczonym rodzicom i gościom trzeba było kilku sekund na otrząśnięcie się z szoku. Wszyscy jednocześnie zerwali się z miejsc, a pan Larch zdjął ze ściany strzelbę myśliwską, sądząc, że Olivera napadło jakieś dzikie zwierzę...

"Na pomoc! Na pomoc! Puśćcie mnie! Na pomoc" - krzyczał przestraszony chłopiec w ciemnościach. Przy wyjściu obecni przystanęli wpatrując się w kierunku ciemnego nieba, z którego sypał drobny śnieg, gdyż krzyk dziecka dochodził z góry! Przerażony ojciec dziecka w panice uniósł strzelbę ku górze, chcąc wystrzelić, ale bardziej opanowany sędzia przeszkodził mu. Było przecież możliwe, że trafiony zostanie chłopiec, którego "ktoś" lub "coś" unosiło do góry. Ze zgrozą słyszeli coraz to słabsze nawoływania o pomoc, a wkrótce wszystko ucichło.

Przerażeni rodzice trzymali się w objęciach głośno jęcząc, a sędzia i przyjaciel z Chicago, emerytowany prokurator, przyświecając sobie ostrożnie przeszukali cały teren. Wieloletnia praktyka sprawiła, że ich bystrym oczom nie uszły uwagi ślady widoczne w głębokim śniegu. Były to ślady chłopca prowadzące do studni, ale nagle w połowie drogi się urywały! Nie zdążył nawet się odwrócić!

Zaniemówili, a wróciwszy do domu próbowali wyjaśnić, co mogło się stać z nieszczęśliwym Oliverem. Ktoś nawet wspomniał, że może porwał chłopca jakiś ptak, ale ojciec stwierdził, że to niemożliwe, gdyż dziecko ważyło trzydzieści pięć kilogramów i przecież do ptaka nie krzyczałoby "puście mnie!" Zastanawiano się jeszcze nad możliwością zabłąkania się balonu, ale wkrótce szczegółowe śledztwo wykazało, że w tym wietrznym dniu nie wystartował żaden balon. Ponieważ samoloty i helikoptery nie były wówczas znane, rodzice pogodzili się z myślą, że ich dziecko zabrały jakieś "wyższe siły", a poszukiwania trwające przez dłuższy czas także nie wyjaśniły sprawy, tak więc i ten wypadek mądrze został zaklasyfikowany w kartotece jako "nie wyjaśniony". A cóż innego można było zrobić?

Jeszcze bardziej dziwne i tajemnicze zdarzenie miało miejsce w 1873 r. w Anglii. Pewien jowialny, w sile wieku pięćdziesięcioletni wiejski szlachcic James Yarson założył się z dwoma przyjaciółmi, że wciąż jeszcze jest w stanie przebiec bez odpoczynku odległość około szesnastu mil od miejsca zamieszkania do miasta Coventry. Aby zapobiec ewentualnym oszustwom, przyjaciele wsiedli do powozu i ruszyli za biegaczem.

W czasie drogi żartowali, czynili mu różne uwagi, jednocześnie podtrzymując go na duchu, by nie zaprzestał biegu. Po około siedmiu milach James Yarson potknął się na środku drogi, głośno zaklął i - zniknął! Nie zrozumiawszy w pierwszej chwili, co się dzieje i dlaczego stracili go z oczu, przyjaciele zatrzymali powóz, myśląc, że skręcił w bok do zagajnika rosnącego nie opodal. Ale tam go nie było. Nigdzie go nie było, nigdy więcej się już nigdzie nie pojawił! Wbiegł w "coś", co go na zawsze pochłonęło!

Władze długo i cierpliwie prowadziły śledztwo. Nie wierząc zbytnio przyjaciołom Yarsona, przesunięto każdy kamień koło drogi, przeszukano każdy potok, poruszono każde podejrzane wzniesienie mchu czy ziemi, ale po nieszczęsnym Yarsonie nie było ani śladu. Tamtym ludziom, podobnie jak nam obecnie, nie mogło "pomieścić się w głowie", w jaki sposób Yarson tak po prostu zniknął na środku drogi, na oczach przyjaciół? Istnieje natomiast pewna teoria - według niej Yarson wciąż jeszcze biegnie i niewykluczone, że w przyszłości ponownie się zjawi, właśnie na tej samej drodze! Nieprawdopodobne, prawda?

Istnieją dziesiątki udokumentowanych wypadków zdarzeń podobnych do zniknięcia Yarsona, ale chciałbym opowiedzieć historię ze współczesnych nam czasów.

Pewnego zimowego dnia 1975 r. Jackson Wright zatrzymał się w nowojorskim tunelu im. Lincolna, aby oczyścić ze śniegu przednią szybę samochodu. Wysiadła także jego żona Marta, chcąc oczyścić tylną szybę. Poszła do tyłu i zniknęła. Wright natychmiast zaalarmował pierwszy policyjny samochód, który nadjechał. Zablokowano oba wejścia do tunelu, przeszukano szczegółowo wszystkie samochody, ale po Marcie nie było śladu! Zaczęto przypuszczać, że sprytny Jackson zeszłej nocy zabił, poćwiartował i powrzucał części ciała żony do rzeki, ale, na szczęście, dobrze ich pamiętał sprzedawca na stacji benzynowej, gdzie się zatrzymali, ponieważ Marta musiała nagle skorzystać z toalety! Jackson nie mógł dokonać tak strasznego czynu w ciągu dziesięciu minut na przestrzeni trzystu metrów! Należało mu więc uwierzyć, tym bardziej, że zrozpaczony zgodził się poddać badaniom na wykrywanie kłamstw, a nawet hipnozie, w czasie której i tak niczego ważnego nie mógł sobie przypomnieć. Wypadek ten, jak wiele innych, pozostał także nie wyjaśniony.

W końcu może należałoby wspomnieć, że według oficjalnych danych FBI w Stanach Zjednoczonych każdego roku znika (ginie) ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. Połowę policja zwykle znajduje, w większości są to niezadowolone żony lub mężowie, którzy w ucieczce szukają pocieszenia lub ratunku od błędu, jaki popełnili, następnie są to małoletni, którzy uciekają z domu od rodziców, chcąc przeżyć przygodę lub zdobyć sławę. Niestety, ponad jedna trzecia tych dzieci pada ofiarą różnych maniaków, perwersyjnych zboczeńców lub zwyrodnialców. Każdego roku odkrywa się setki zwłok różnych nieszczęśliwych zaginionych i uciekinierów, ale pomimo to wciąż jeszcze duża jest liczba "zaginionych bez śladu", prawie cztery tysiące osób!

Ile z tych osób przekroczyło "inny wymiar", obecnie nie wiadomo. Istnieje, co prawda, dość rozpowszechniona teoria, że osoby te są zabierane przez istoty znajdujące się na "latających talerzach" do eksperymentów (!).



Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiście przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.




 

ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ;Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

Dom duchów

 

 

Oprócz dobrodusznych, nieszczęśliwych, zagubionych, zdziwionych i innych duchów, które codziennie składają nam wizyty po tej stronie materialnego świata, istnieje także - na szczęście nieliczna - grupa "hałaśliwych duchów". Jest to właśnie o nich opowieść, a zarazem ostatni przykład zjaw, których fenomen będziemy próbowali wyjaśnić w następnych rozdziałach tej książki.

W czasie mojego pobytu w Hollywood spotkałem podczas kręcenia filmu świeżo poślubioną parę Billa i Crystal Monroe. Bili był operatorem zdjęć specjalnych efektów, a Crystal była specjalistką od kopiowania tych właśnie efektów. Właśnie oni opowiedzieli mi, co wydarzyło się na wiosnę w okolicy, gdzie mieszkali.

Natychmiast po ślubie nowożeńcy zdecydowali się, że opuszczą swoje kawalerskie mieszkanka i przeprowadzą się do jakiegoś większego mieszkania w lepszej części Hollywood. Wynajęli nieduży dom na peryferiach Hollywood Hills, eleganckiej dzielnicy. Okolica była prześliczna: czysta, bardzo cicha i pełna starych, pięknych domów i nowych willi w hiszpańskim stylu. Wyróżniała się jedynie wiktoriańska willa - trzypiętrowy pałac - która stała akurat w sąsiedztwie ich domu. Wyrośnięta trawa, zwiędłe kwiaty i powybijane szyby w oknach świadczyły, że prawdopodobnie nikt tu nie mieszka. W Los Angeles pełno jest takich opuszczonych domów, więc Bili i Crystal nie dziwili się temu, ale pewnego dnia spotkali stare małżeństwo, które wychodziło z opuszczonego domu. Grzecznie ich pozdrowili, przywitali i poszli dalej chodnikiem trzymając się pod rękę. Staruszkowie byli ubrani starannie, ale odzież pochodziła przynajmniej sprzed stu lat. Nie zdziwiło to jednak moich młodych przyjaciół. Dziesiątki tysięcy statystów i zwykłych mieszkańców codziennie przychodzi do rozlicznych studiów filmowych i telewizyjnych, wielu z nich wychodzi z domu i chodzi po ulicach w kostiumach i ucharakteryzowanych, aby nie tracić niepotrzebnie czasu na przebieranie podczas kręcenia. Billa i Crystal zaskoczyło to, że w tej, zdawałoby się z zewnątrz, opuszczonej willi mimo wszystko ktoś mieszka.

Wkrótce poznali inną młodą parę, mieszkającą w niedalekim sąsiedztwie i zostali przez nich zaproszeni w gości. Przy ciastkach i piwie rozmawiali o problemach przemysłu filmowego i wysokich cenach domów tej dzielnicy; Bili zapytał gospodarzy:
- Przy okazji, jak mówimy o domach, kim są ci dziwni staruszkowie, którzy mieszkają w tym "pałacu duchów" obok nas?
- Duchy, oczywiście! - krzyknęła z uśmiechem młoda pani domu z części kuchennej.
- Ale poważnie - naciskał Bili. Spotkaliśmy ich już trzy razy. Zawsze, gdy wracamy z pracy, oni gdzieś wychodzą ubrani w stare kostiumy. Jak mogą mieszkać w takiej ruinie?
- To wyście ich też spotkali? - zapytał nagle gospodarz z poważnym wyrazem twarzy. Bili nie wiedział, co odpowiedzieć, krótko spojrzał na Crystal i w tym momencie wróciła z kuchni gospodyni niosąc następną tacę świeżych ciastek.
- No co, dzieciaki, czemu się tak martwicie? Oni wcale nie są takimi złymi duchami, pod warunkiem że nie będziecie próbowali wejść do ich domu! Wtedy potrafią się bardzo zdenerwować, stają się złośliwi i hałaśliwi. Tłuką szyby w oknach, trzaskają drzwiami, huśtają żyrandole i rzucają w niepożądanych przybyszów różnymi przedmiotami!
- Żartujecie? - zapytał zaskoczony Bili.
- Nie, to prawda! - gospodyni usiadła w fotelu. Tych dwoje, których spotkaliście, a z opowiadania widzę, że to oni, nie są żywymi ludźmi. To są duchy byłych właścicieli tego pałacu, którzy umarli przed stu laty. Przepraszam, jeżeli was przestraszyliśmy, ale ktoś powinien was o tym uprzedzić. - Nie wierzę wam! - Bili nie mógł się pogodzić z taką ewentualnością. Mary nie żartuje - wtrącił się gospodarz, stawiając pustą szklankę na małym szklanym blacie. Chodzi o widma byłych właścicieli pałacu. Pierwszy raz usłyszałem o tym od agenta sprzedaży nieruchomości, który żalił mi się, że już tyle lat próbuje sprzedać ten dom bogatym aktorom lub producentom filmowym, ale wszystkich duchy zmarłych właścicieli tak niepokoiły, że dosłownie wygnały ich z domu.
- Nie mogę w coś takiego po prostu uwierzyć! - spoważniał Bili.
- Widziałem dotychczas tysiące specjalnych efektów i chyba umiem odróżnić żywych ludzi od "duchów".

Gospodarz przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu, potem wstał i wyszedł. Powrócił wkrótce z biało-czarną fotografią jakiegoś starego małżeństwa, którą podał Billowi i Crystal. - Czy to ich spotkaliście?
- Tak, to oni - potwierdził Bili.
- Umarli przed stu laty! - przekonywał go przyjaciel nieco podniesionym tonem. Skoro nam nie wierzysz, zadzwoń do dr. Schaeffera z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Jego telefon jest po drugiej stronie zdjęcia. To od niego dostaliśmy w zeszłym roku tę fotografię. On jest członkiem specjalnego "oddziału do łapania duchów".

Billowi i Crystal wydawało się, że śnią. Wizyta wkrótce się zakończyła, a przy wyjściu wzięli fotografię. Następnego dnia Bili zadzwonił do wspomnianego naukowca i stał się jednym, z wielu świadków, którzy spotkali "ludzi z tamtego wymiaru". Jego szczegółowy opis został zarejestrowany przez "trzy" zsynchronizowane detektory prawdy (kłamstwa), nagrany na taśmę magnetofonową i uważnie zaklasyfikowany w specjalnym archiwum Uniwersytetu. Kiedy to wszystko usłyszałem, poprosiłem Billa, aby umówił mnie na rozmowę z dr. Schaefferem wyjaśniając, że bardzo jestem zainteresowany takimi "zjawami" ze względu na nową książkę, którą piszę.



Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiście przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.




ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOPĆ; Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

Dziewczyna z mostu

 

Generał Andersen ze złością położył słuchawkę na widełki i zaklął półgłosem, co nie było jego zwyczajem. Krótko popatrzył na zapadający za oknem zmrok, na szyby, po których spływały wielkie krople jesiennej ulewy, a następnie zwrócił się do żony:
- Generał Patterson rozkazał mi natychmiast wracać do Omaha - poinformował. Jakiś ważny członek Kongresu chce nas zobaczyć jutro o dziesiątej rano. W związku z tym, moja droga, musimy natychmiast się spakować i ruszać w drogę.
- To chyba najgorszy urlop, jaki kiedykolwiek mieliśmy? - skomentowała żona, odkładając na bok robótkę na drutach. Prawie cały tydzień lało, a teraz jeszcze i obowiązki służbowe!

Czytaj dalej

Ludzie w maskach

 

 

Do dziesięciu najbardziej charakterystycznych przykładów zjaw (mamideł) na pewno należy przypadek "ludzi w maskach", gdyż jest to jednocześnie bardzo rzadkie zjawisko połączone z proroczymi następstwami. Pewną kobietę w średnim wieku z San Francisco spotkało coś dziwnego, o czym pisały prawie wszystkie amerykańskie gazety i czasopisma.

Był koniec sierpnia. W popołudniowym samolocie do Minneapolis w stanie Minnesota siedziała przy oknie pani Eleanor Bloom, pięćdziesięcioletnia gospodyni domowa mieszkająca na przedmieściach San Francisco. Jechała w odwiedziny do swojej najmłodszej córki Alison, która właśnie urodziła pierwsze dziecko. Nagle w czasie nudnego oczekiwania na start samolotu pasażerka ze zdziwieniem zauważyła koło budynku dworca lotniczego dwóch mężczyzn ubranych w kombinezony narciarskie z charakterystycznymi wełnianymi maskami na twarzach. Przez trzy małe wycięcia widać było tylko oczy i nos. Panią Bloom bardzo to zdumiało, gdyż na zewnątrz było bardzo gorąco. Dlaczego tych dwóch tak się ubrało? Jak w ogóle mogą wytrzymać w tych ciepłych kombinezonach i jeszcze w maskach na twarzy?

Kiedy samolot ruszył, chciała jeszcze raz na nich popatrzyć, ale dziwnych narciarzy już nie było. Szybko o tym zapomniała, włożyła słuchawki na uszy i przy muzyce marzyła o niedalekim spotkaniu z córką, zięciem i małym wnukiem. Lot przebiegał prawidłowo, spokojnie i bez zakłóceń. Samolot był to czterosilnikowy Conveyer - w 1954 r. nie było lepszych maszyn. Po niespełna godzinie lotu samolot nagle zaczął tracić wysokość i wkrótce znalazł się wśród strasznej, silnej burzy śnieżnej, prawie nic nie było widać. Jak domyślacie się, nieszczęsny samolot miał przymusowe lądowanie, a w zasadzie spadł na jedną ze śnieżnych równin Gór Skalistych! Z pięćdziesięciu pasażerów ośmiu zginęło. Między szczęśliwcami, którzy się uratowali, była także pani Bloom (miała lekkie obrażenia). Ocknęła się leżąc na śniegu i najpierw zobaczyła dwóch narciarzy idących jej z pomocą, tych samych dwóch narciarzy, których przed paroma godzinami widziała na lotnisku! Właściwie ci dwaj byli turystami, narciarzami, którzy mieszkali w pobliskim schronisku i wraz z innymi przybyli z pomocą nieszczęśliwym podróżnym.

Później pani Bloom w ten sposób wyjaśniała to dziennikarzom: dwie zjawy z lotniska były w zasadzie "mentalnymi projekcjami", a właściwie widmami, które jej zmarły mąż wysłał z "tamtego świata", aby ją ostrzec przed niebezpieczeństwem i jednocześnie podtrzymać na duchu przy wypadku samolotu. Brzmi fantastycznie, czyż nie?

Siedem lat później pewnemu amerykańskiemu muzykowi jazzowemu przydarzyło się coś podobnego. Jak wszyscy neurotyczni pasażerowie samolotów i on z uwagą przeczytał i dobrze zapamiętał wypadek o "ludziach w maskach". Niechętnie latał, tylko wówczas, gdy zmuszały go okoliczności zawodowe. Pewnego dnia w Nowym Jorku siedział podobnie jak pani Bloom przy oknie i ku swemu wielkiemu przerażeniu wyraźnie zobaczył za ogromnymi szybami okien budynku lotniska jak dziewczyna w bikini fotografuje ich samolot! Natychmiast przeszły go dreszcze, gdyż na dworze padał śnieg! Cóż innego mogła znaczyć ta dziewczyna jak nie to, że samolot wkrótce spadnie gdzieś na plażę w Kalifornii, dokąd miał zamiar polecieć. Jak odurzony, wybiegł ku ogólnemu przerażeniu stewardes z samolotu.

- Gdzie jest ta dziewczyna w kostiumie kąpielowym?! - wpadł jak burza do butiku na drugim piętrze budynku, gdzie rzekomo pojawiła się zjawa. Subiekt popatrzył na niego zaskoczony, chwilę mu się przyglądał, a następnie wskazał ogromną kartonową reklamę firmy "Kodak". Tak więc bez paniki!



Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiscie przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.





 

ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ; Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA


 

Anioły Stróże

 

 

Barry i Margaret Lockwood wracali z dziećmi z kempingu, gdzie spędzili dwutygodniowy urlop. Była mglista deszczowa noc. W przyczepie spokojnie spała trójka ich dzieci od pięciu do jedenastu lat, nieświadoma, na jakie śmiertelne niebezpieczeństwo narażają ich i siebie rodzice. Ale pomimo złej widoczności Barry spieszył się z bardzo ważnego powodu. Dzień wcześniej telefonowano, że jego matka jest umierająca. Nagle z apatycznego stanu zmęczonego kierowcy wyrwał go krzyk siedzącej obok żony.
- Kto to jest? Stój!

Dziesięć metrów przed nimi stała na wąskiej górskiej drodze jakaś osoba w długiej białej sukni i długich białych rękawiczkach. Machała rękami, dając im wyraźne znaki, aby się zatrzymali. Barry zaczął nagle hamować, ponieważ było trochę pochyło, samochód z przyczepą potoczył się jeszcze po mokrym asfalcie parę metrów dalej. Kiedy się zatrzymali i wyszli z samochodu, z przerażeniem zobaczyli, ze tylko metr dzieli ich od krawędzi przepaści powstałej w wyniku zerwania mostu. Konstrukcje betonową przewrócił i uniósł ze sobą bystry prąd wzburzonej rzeki!

Kiedy minął pierwszy szok, wybiegli na zewnątrz, chcąc poszukać kobiety, która ich uratowała, i podziękować. Ale nikogo nie było. Barry i Margaret stwierdzili, że jedynie anioł stróż mógł ich ostrzec i uchronić od niechybnej śmierci. Zapalili światła sygnałowe i szczęśliwi, że żyją, zostali na miejscu czekając na policję, która nad ranem znalazła ich i wskazała objazd. Niestety, przyjechali za późno. Matka Barry'ego umarła zeszłej nocy, mniej więcej w tym właśnie czasie, gdy ukazała im się biała zjawa na drodze!

Przypadek można wytłumaczyć następująco. Babci przy odejściu z tego świata brakowało syna i ukochanych wnucząt, a ponieważ "opuściła ciało", natychmiast udała się na kemping, aby ich zobaczyć. Znalazła ich w drodze powrotnej, a właściwie na drodze do pewnej śmierci. Zdenerwowała się tak bardzo, że zaczęła "wyświetlać" swój duchowy obraz, aby ich zatrzymać. Skąd takie wyjaśnienie? Otóż kiedy przyjechali do domu, na katafalku leżała już pani Lockwood ubrana w starą ślubną sukienkę i długie białe rękawiczki, jak tego sobie zawsze życzyła, ponieważ jej mąż zmarł dość młodo, a ona była ponad czterdzieści lat wdową!


* * *


Wiosną 1879 r. wracała do Bostonu z Antyli fregata "Firwind" ("Wietrzyk"). Nagle znalazła się w niesamowitej burzy; ulewny deszcz i silny wiatr zniósł fregatę daleko na rozszalałe wody Atlantyku. Zmartwiony sytuacją kapitan John Pomeroy, którego ojciec był także kapitanem i zaginął bez śladu przed piętnastoma laty, bezsilnie wpatrywał się w uszkodzony kompas, w kręcącą się bez sensu wokół osi igłę. Pierwsze, o czym pomyślał, to że jego ojciec musiał zginąć w podobnych okolicznościach podczas takiej właśnie burzy. Przypuszczano także, że znaleźli się na Morzu Sargassowym, znanym pod nazwą "Cmentarz Statków". Jeszcze nikt nigdy stąd nie powrócił, jeżeli znalazł się w podobnej sytuacji. Ten obszar nazywano "diabelskim trójkątem"!
- Bez kompasu nie mamy szans! -- zwrócił się do niego pierwszy oficer. Pomeroy wiedział o tym. Kiedy burza ucichła, znaleźli się na spokojnym morzu bez wiatru. Rozpaczliwie patrzyli na opadłe żagle, zaczęli oszczędzać wodę i żywność, gdyż nie byli przygotowani do dłuższego rejsu. Prawie dziesięć dni dryfowali bez fali i wiatru, wyczerpały się wszystkie zapasy. Oficerowie zaczęli bać się najgorszego, kanibalizmu! Głodni ludzie mogą szybko stracić rozum i zdolni są do zadania niespotykanego gwałtu, by przeżyć i przetrwać.

Jedenastego dnia zaczął nagle wiać lekki wiatr, wciąż przybierając na sile. Żagle uniesione w górę załopotały na wietrze, ale bez kompasu niewiele to znaczyło. Wszystko wskazywało na to, że ponownie spotka ich burza.
- Statek! Statek! - krzyknął nagle marynarz z bocianiego gniazda. Wskazywał gdzieś w bok. Pomeroy natychmiast wziął lunetę i spojrzał we wskazanym kierunku. Długo przyglądał się dziwnemu statkowi bez żagli i jego zniszczonemu kadłubowi, na pokładzie widział wynędzniałą załogę i kapitana. Wszystko było jakby nierealne, wypłowiałe, stare.
- Płyniemy za nimi! - rozkazał pomocnikowi. Kapitan dawał mi wyraźne znaki.

Uratowali się cudem w ostatnim momencie. Rozszalała się straszna burza, z której wyszli cało tylko dzięki statkowi, który wyprowadził ich z niebezpiecznego obszaru i jak nagle się pojawił, tak nagle zniknął. Po prostu rozwiał się.

Wpłynęli do portu w Bostonie 18 maja 1879 r. Przyjaciele szczęśliwi, że widzą go żywego i zdrowego, tego samego wieczoru przyszli na przyjęcie z okazji szczęśliwego powrotu.
- Już wszyscy was skreślili! - mówili do kapitana.
- Nie było nam pisane! - odpowiedział Pomeroy.
- Jak to możliwe? - zapytał jeden z oficerów.
- Kiedy nagle z mgły wyłonił się ten statek, dobrze mu się przypatrywałem - odpowiedział John. Na dziobie było napisane "Yolusia", a z łatwością rozpoznałem także kapitana, który mi machał z pokładu!
Oficerowie myśleli, że żartuje: "Yolusia" to był żaglowiec, którym dowodził jego zaginiony ojciec.



Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiscie przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.




ZAŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ; Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

 

  • 1
  • 2