O śmierci myślę pogodnie

 

Fragment rozmowy z KRZYSZTOFEM KOLBERGEREM

(...) - Kiedy pan zachorował, 19 lat temu, zmieniło to kompletnie pańskie życie?
- Kompletnie nic nie zmieniło. Wtedy umierała moja siostra, kilka miesięcy później zmarła, udawałem, że nic mi nie jest. Nikt z rodziny nie wiedział, że poszedłem na operację. Miałem wtedy wyjazd z przedstawieniem „Pana Tadeusza" do Szwajcarii, znalazłem zastępstwo. W gronie rodzinnym twierdziłem, że jestem w Szwajcarii. Wycięto mi, co mi wycięto, wyszedłem ze szpitala, w miarę mogłem się poruszać, więc pojawiłem się w szpitalu u siostry i dopiero jej powiedziałem, l mamie, która tam była, że jestem właśnie po operacji, szczęśliwie zakończonej.

- No ale co z głową, panie Krzysztofie?
- Nic.

- Strach?
- Żaden strach. Pracowałem, czułem się odpowiedzialny. Moje największe zmartwienie przed każdą operacją jest takie: mam 10 dni na załatwienie rzeczy, które miałem do wykonania, i takie uporządkowanie spraw, żeby potem ktoś nie miał kłopotu. Po pierwszej operacji mówiono mi, że po pięciu latach jest już właściwie gwarancja, że wszystko minęło, l choć to okazało się nieprawdą, to dobrze, że mi tak mówiono, bo przestałem myśleć, że jestem chory i normalnie ciężko pracowałem. Aż do kolejnego momentu chorobowego, cztery lata temu.

- W głowie nie pojawia się destrukcyjne wrażenie, że człowiek „żyje na walizkach"?
- Mówiłem o pierwszym okresie. Wtedy byłem dużo młodszy, dużo silniejszy, ta operacja w stosunku do kolejnych była już... Zaczynam o szczegółach choroby, trochę mnie to martwi... Ale jeżeli może to komuś pomóc, to już niech będzie. Pierwsza przeszła bardzo łatwo. Po trzech tygodniach od operacji pojechałem do Sorrento na festiwal filmowy. Byłem obandażowany, znalazłem jedną pozycję na fotelu lotniczym, w której ból był do zniesienia. Potem kilka godzin z Rzymu do Sorrento autokarem, w tej samej pozycji. A po 10 dniach pobytu na festiwalu, z tą zaklejoną raną, kąpałem się w basenie i całą noc ostatniego dnia tańczyłem na bankiecie. Wróciłem, rzuciłem się w wir pracy, po kilku tygodniach zapomniałem, że w ogóle coś się zdarzyło.

- Czyli nie przyjął pan filozofii „życia na walizkach", że „oto przeżywam ostatni dzień w życiu i trzeba go intensywnie przeżyć"?
- Powiedziałbym raczej, że żyję „na słoikach". Cała lodówka jest nimi wypełniona, to są porcje jedzenia specjalnie przygotowywanego na cały dzień. Są pewne składniki, które muszę dostarczać organizmowi, są leki, które muszę stosować stale, bo czegoś mój organizm nie produkuje. To taki potworny reżim. Umawiając się na przykład z panem, też musiałem wycelować tak, żeby zdążyć zjeść już kolejny posiłek, odpocząć, zrobić zabieg medyczny i, przepraszam, skończyć z panem rozmowę przed kolejnym, l taki mam rytm dwuipółgodzinny, a życie staram się wpisać pomiędzy te godziny, żeby nie dać się zwariować i nie myśleć właśnie o chorobie.

- Pan tę chorobę jak nazywa?
- Przyzwyczaiłem się nazywać go „kolegą". Cała walka polega na tym, żeby ten kolega nie rozprzestrzenił się i nie powiększył swojego terytorium.

- Ten zachłanny „kolega" co panu odebrał?
- Zabrał mi trochę sił, a leki, które w jego sprawie biorę, powodują pewne niemożności organizmu. „Kolega" spowodował też swego rodzaju spustoszenie dookoła i to jest też między innymi powód, dla którego ludzie boją się mówić o chorobie. Zaprzeczeniem jest to, co zdarzyło się po pierwszej operacji, bo
potem pracowałem, otrzymywałem normalne propozycje, ale chyba dzięki temu, że nie przestałem, nie dotarło do świadomości producentów, reżyserów, że Kolberger jest chory. Po wydarzeniach ostatnich lat bardziej dotarło.

- Boją się?
- I ja to rozumiem. Jeżeli miałbym teraz przyjąć propozycję w serialu, byłoby to jakieś ryzyko.

- Pytanie „po co żyć?" nabrało nowego sensu?
- Zdrowy tak samo może się zapytać: po co? Ja sobie nigdy nie zadawałem pytania, po co żyję, chociaż były momenty trudne. Do samobójstwa by nie doszło, ale myśli: a może skończyć z tym, może nie warto, częściej mnie dotykały wtedy, kiedy nie miałem świadomości, że w każdej chwili to się może zakończyć.

- A co panu dała choroba?
- Dystans do drobiazgów, które nam się wydają warte strasznych zabiegów, l więcej czasu, mam szansę spojrzeć przez okno i zobaczyć, jaka zielona jest Warszawa, obserwować niesamowite burze, zachody i wschody słońca. Bardziej doceniam też kontakty z ludźmi. A to też się zmieniło, bo wiele kontaktów się skończyło w momencie choroby.

- Ma pan poczucie, że jako człowiekowi choremu więcej panu wolno?
- Nie mam świadomości, że jestem chory (...).

 

Rozmawiał:
PIOTR NAJSZTUB

(„VIVA!", 20 lipca 2010 roku)

  • /biblioteka/51-ludzie/3317-egnaj-krzysztofie
  • /biblioteka/51-ludzie/3213-ludzie-nigdy-nie-mialem-urlopu-zbigniew-wodecki