Odczytać siebie (Irena Majchrzak)

 

   Rozmowa z Ireną Majchrzak, twórczynią nowej metody nauki czytania, o miłości do Meksyku, znaczeniu imion i wyższości wzroku nad słuchem


   JOANNA PODGÓRSKA: - Meksyk to była miłość od pierwszego wejrzenia?
   IRENA MAJCHRZAK
: - Od pierwszego do ostatniego. Zdrowie nie pozwoli mi już więcej tam pojechać. Zlikwidowałam tam swoje mieszkanie.

   Jak to się zaczęło?
   Pojechałam jako żona ambasadora, z szaloną tremą. Protokół, kapelusze, high life; nie miałam o tym pojęcia. Do stołu podaje kelner, wozi kierowca. Trzeba mieć dużo poczucia humoru, żeby nie zwariować. Dla męża była to pierwsza placówka, ja wyszłam prosto po doktoracie z Instytutu Filozofii i Socjologii. Ale natychmiast zrobiło się dramatycznie. To był 1968 r. Bunty studenckie w Meksyku miały przebieg szczególnie tragiczny. Wojsko strzelało, były ofiary.

   Nasza ambasada stała się bardzo popularna w korpusie dyplomatycznym, wśród profesorów, studentów. Mieszkaliśmy przy ulicy Insurgentes, która wiodła od uniwersytetu, na którym trwał studencki strajk okupacyjny, do śródmieścia. Wszystkie manifestacje przechodziły pod naszymi oknami. Profesorowie to była lewica i ze wszystkich ambasad wybrali polską, bo Polska była jednak inna od Związku Radzieckiego, można było inaczej rozmawiać i - co tu dużo kryć - mieliśmy dobrą wódkę. Przychodzili do nas na takie nocne rodaków rozmowy. To, co natychmiast ujęło mnie u Meksykanów, to abrazo, czyli powszechny obyczaj obejmowania się na powitanie i pożegnanie. Dotyk ciała drugiego, ledwo co poznanego człowieka był dla nas na początku czymś osobliwym. Ale teraz za nim tęsknię.

   Wyjeżdżała pani z szarego, północnego kraju w czasach głębokiego PRL.
   Przede wszystkim uderzający był ogrom miasta; niewyobrażalny. Żyliśmy na wysokości 2,5 tys. m. To jest inne powietrze, świat inaczej pachnie, inaczej się oddycha. Nowe było to, że klimat się nie zmienia, że nie ma zimy. Przyjechaliśmy w listopadzie i w dniu, w którym zrobiliśmy pierwszy poczęstunek w ogrodzie, spadł śnieg. Wszyscy się śmiali, że Polacy przywieźli zimę. To był jedyny raz, kiedy widziałam śnieg w Meksyku, pomijając ośnieżony wierzchołek wulkanu Popocatepetl. Codziennie go oglądałam i myślałam, czy kiedyś tam wejdę. Był jak wyzwanie. Weszłam. Ale kiedyś, podczas wycieczki, nagle zobaczyłam go z innej niż zazwyczaj strony i aż krzyknęłam. Był przerażający, pokazał nam nową twarz. Sprawiał wrażenie, jakby chciał człowieka połknąć, pochłonąć.

   Ograniczała się pani do bycia żoną ambasadora?
   Najpierw, oczywiście, musiałam nauczyć się hiszpańskiego. I zdobyć przyjaciół, bo bez tego życie nie ma sensu. Poszukałam ich na wydziale antropologii i wtedy zaczęły się moje wyjazdy na tereny zamieszkane przez Indian. Zafascynowała mnie różnorodność etniczna i kulturowa.

   Powrót do Polski był trudny?
   Tak. To był wrzesień 1981 r. Poczułam, że nie mogę tu żyć. Szaro, zimno, ale przede wszystkim poczucie zamknięcia. Trzeba oddać paszport. Stale myślałam, że idę do więzienia. Napisałam do mojego przyjaciela, antropologa Salomona Nahmada, który w ministerstwie edukacji był odpowiedzialny za naukę indiańskich dzieci, że chciałabym wrócić do Meksyku. Czy miałby dla mnie jakąś propozycję? Odpowiedział, że tak. Moim zadaniem było przejechać przez Meksyk i zobaczyć, jak wygląda w praktyce edukacja indiańskich dzieci.

   Jak to się stało, że pani. Polce, osobie z zewnątrz, powierzono takie zadanie?
   Miałam już za sobą wiele podróży po indiańskich terenach. I byłam wiarygodna, bo nie miałam żadnego ideologicznego uprzedzenia. Przez dziesiątki lat meksykańskie władze pracowały nad asymilacją Indian, a najważniejszym ośrodkiem asymilacyjnym były szkoły. Tam uczono dzieci hiszpańskiego kosztem języków lokalnych. Tym razem do władzy doszła grupa lewicowych antropologów, którzy chcieli wspierać kultury plemienne. Tyle że to jest 56 plemion, 56 języków, 56 religii. Ministerstwo, które przyzwyczajone jest do tworzenia programów i wydawania poleceń, nie bardzo sobie z tym radziło.

   Salomon, antropolog zakochany w różnorodności indiańskiej, stworzył program kształcenia dzieci równocześnie w dwóch językach: hiszpańskim i plemiennym. Powstały nowe podręczniki. Ja miałam ocenić wdrażanie nowego systemu. Pierwsze, co mnie uderzyło, to to, że dzieci z plemion, które mają niezwykle bogatą kulturę materialną, w szkołach i internatach otoczone są przedmiotami przysyłanymi ze stolicy. Spały w tropiku na metalowych łóżkach z materacami, choć obok wyplatano maty i hamaki, jadły na plastikowych talerzach, choć w ich plemieniu wypalano przepiękną ceramikę. A przecież nie tylko język się liczy, ale też estetyczna wrażliwość i identyfikacja z własną kulturą. Mój raport o sytuacji w indiańskich szkołach wydano w formie książki „Listy do Salomona". Kończę go puentą nawiązującą do biblijnej przypowieści o sądzie króla Salomona. Oto dwie kultury: hiszpańska i autochtoniczna, niczym zwaśnione matki, walczą o prawo do dziecka, podczas gdy należy się skupić na tym, by pomóc mu stać się samodzielnym człowiekiem w coraz bardziej skomplikowanym świecie.

   Bardzo głęboko weszła pani w kulturę Indian. Próbowała pani nawet halucynogennych grzybów.
   To było wstrząsające doświadczenie. Metafizyczne. Miało miejsce w wiosce Huautla de Jimenez, stolicy Mazateków, gdzie spożywanie grzybów halucynogennych jest ważnym rytuałem, poddanym kontroli szamanów. Tamtej nocy widziałam siebie z długim czarnym warkoczem Indianki i mojego dawnego narzeczonego w pozycji boga deszczu Chac-Mola. Głosy w języku mazateckim, dobywające się z ogromnego glinianego naczynia, przeplatały się z żołnierskimi pieśniami, śpiewanymi w oblężonej Warszawie we wrześniu 1939 r. Mój dziadek z babcią fruwali nad dachami płonącej stolicy, jak na obrazach Chagalla. Grzyby pozwoliły mi zbudować pomost między znanym mi światem człowieka Zachodu a światem Indian. Dlatego kiedy pracującym ze mną indiańskim nauczycielom opowiedziałam o Korczaku, a oni w święto zmarłych ustawili w moim pokoju ołtarz z potrawami, tłumacząc, że nocą przyjdą do mnie dzieci Korczaka, przyjęłam to ze zrozumieniem.

   Przeżyciem, które opisuje pani jako niesamowite, było także spotkanie z indiańską dziewczynką Simoną.
   To przede wszystkim było przeżycie głęboko intelektualne. Iskra świadomości. Po wydaniu „Listów do Salomona" odezwała się do mnie żona gubernatora stanu Tabasco, wybitna pisarka Julieta Campos, i zaproponowała, bym stworzyła program pomocy pedagogicznej dla dzieci z plemienia Czontali. To było wyzwanie. Miałam pod opieką 700 uczniów w 14 internatach. Któregoś dnia pojechałam do wioski Guaytalpa. 8-letnia Simoną poprosiła mnie, żebym jej pomogła przygotować czytankę zadaną na następny dzień.

   Znała litery i potrafiła je wybrzmieć, ale nie umiała odczytać żadnego słowa. Po chwili ona była znudzona, a ja bezradna. Niespodziewanie dla siebie, spytałam, czy wie, jak się pisze jej imię. Nie wiedziała. Więc ja napisałam: Simo-na. Uśmiechnęła się, a ja zrozumiałam, że po raz pierwszy zobaczyła wyraz, który miał dla niej znaczenie. Porównywałyśmy kolejne litery. Była zafascynowana, skupiona, przestała zerkać w stronę grupy rówieśników puszczających latawce. Wtedy zresztą po raz pierwszy odczytałam własne imię jako hiszpańskie zdanie ir en a, czyli iść ku a, ku początkowi. Tym początkiem miała stać się w moim życiu metoda nauki czytania, którą nazwałam odimienną.

   Samo imię nie wystarczy.
   Nie, ale dziecko odkrywa, że może być „napisane" i „przeczytane". Odkrywa, że za parawanem liter kryje się znaczenie. W tym wypadku ono samo, bo imię to coś szczególnego; zakodowane symboliczne ja. Odczytanie imienia nazwałam obrzędem inicjacyjnym, wprowadzającym dziecko w świat pisma. To rytuał, w którym spotykają się dwie osoby. Jedna wprowadza drugą w świat tajemnicy. Dziecko dostaje potem wizytówkę z wypisanym własnym imieniem i jeszcze nie spotkałam się z przypadkiem, by nie potraktowało jej jako czegoś szalenie ważnego. Potem zaczynają się gry w losowanie wizytówek, odszukiwanie własnej, porównywanie, loteryjki, targi, podczas których dzieci wymieniają się literami swoich imion, aż skompletują cały alfabet. Kolejny etap to nazywanie świata. Wizytówki przyczepiamy do przedmiotów w otoczeniu. Liczba zabaw, które można wymyślić, jest nieograniczona. Podczas spotkania z Simoną zrozumiałam też, jakim absurdem jest metoda głoskowa, stosowana zazwyczaj w nauce czytania.

   Dlaczego?
   Dzielenie słowa na głoski jest zbrodnicze, odbiera mu sens. Czytanie przestaje być frajdą, szukaniem sensów ukrytych w zapisanych znakach. Zmienia się w ogłupiające przekładanie liter na głoski i z powrotem. A dla dziecka my i ś w żaden sposób nie jest misiem. Zna słowo miś i gdy zobaczy napis, musi po prostu połączyć go ze znaczeniem. Uporczywy, szkolny trening wybrzmiewania głosek nie ułatwia zrozumienia tekstu, przeciwnie, utrudnia. Odwraca uwagę od wyrazu jako znaku graficznego. Przecież pismo to fenomen graficzny, więc logiczne, że przy jego poznawaniu powinniśmy posługiwać się wzrokiem, a nie słuchem.

   W jakim wieku powinno się zaczynać naukę czytania?
   Można zaczynać w momencie, kiedy dziecko jest w stanie zrozumieć, że ten abstrakcyjny napis to jego imię. Jeżeli od dziecka niczego się nie oczekuje, nie zamierza go pytać, sprawdzać, kontrolować, jest to forma zabawy. Wiek nie ma żadnego znaczenia. Kiedyś odwiedziła mnie dyrektorka żłobka, która zastosowała moją metodę. W żłobku czy przedszkolu zamiast nad szafką wieszać dziecku obrazek z wisienką, kotkiem czy jabłuszkiem, można powiesić karteczkę z napisem: Marysia, Jurek, Wojtek. To już jest początek nauki. Ważniejsza od momentu rozpoczęcia nauki jest metoda, jaką się to robi. W Meksyku pracowałam także z dorosłymi, którzy nie potrafili czytać.

   Pisze pani, że metoda stosowana w szkole odbiera dziecku poczucie bezpieczeństwa. Na czym to polega?
   Jest szalona różnica między percepcją wzrokową i słuchową. Jeżeli napis umieszczony jest np. na ścianie, to on nie znika. Patrzę na to, wychodzę, mam wątpliwości, wracam, to nadal jest, mogę sprawdzić. Nic się nie zmienia. Doznanie słuchowe jest zależne od nadawcy dźwięku. Dziecko nie jest już autonomiczne w procesie poznawania. Nie jest poznającym samodzielnie podmiotem. Słyszy tak długo, jak długo drugi mówi. W dodatku na ogół jest to człowiek, który ma władzę, nauczyciel, który ocenia. Cała uwaga jest rozproszona. Moja metoda odbiera nauczycielowi władzę nad zmysłami, a co za tym idzie, umysłem dziecka.

   To wszystko brzmi bardzo logicznie. Dlaczego nie może się pani z tą metodą przebić?
   Sama bym chciała wiedzieć. Od lat czekam, by jakiś instytut zweryfikował moją metodę. Wydałam kilka książek na jej temat. Była omawiana w publikacjach. Otrzymała nawet akceptację Ministerstwa Edukacji. I nic. Funkcjonuje gdzieś na obrzeżach. Stosują ją niektóre przedszkola. Może dlatego, że w szkole zmiana metody byłaby rewolucją, a oświata nie lubi rewolucji. Ale są też powody do radości. Od września ma ruszyć program nauki czytania dzieci romskich moją metodą. Napisałam dla nich podręcznik, a moja współpracownica szkoli nauczycieli.

   Może wszystkim wydaje się to mało ważne, bo dziecko prędzej czy później i tak nauczy się czytać?
   To nieprawda. Dzieci ludzi, którzy nie czytają, nie nauczą się czytać. Indiańskie dzieci w Meksyku nie nauczyłyby się czytać, gdyby nie moja metoda. Oczywiście, w przypadku dzieci z rodzin inteligenckich metoda nie ma takiego znaczenia, bo uczą się czytać bezwiednie, mimochodem; tak jak uczą się mówić. Nie mam pojęcia, w jaki sposób mój syn nauczył się czytać.

   Niedawno robiono w Polsce duże badania na temat dojrzałości szkolnej dzieci. Analizowano, jak się to ma do wielkości miasta, wsi, jakie znaczenie ma wykształcenie rodziców etc. Przecież to banał. Od początku było wiadomo, że najlepiej radzą sobie dzieci z dużych miast, pochodzące z wykształconych rodzin. Po co to badać? Przecież ludzie ze wsi nie przeniosą się nagle do miast, nie da się zmienić poziomu wykształcenia rodziców. Jedyna rzecz, na jaką można mieć wpływ, to metoda uczenia, podręczniki, sposób kształcenia nauczycieli. Ale tego nie badał nikt.

   Pani metoda pomaga także zapobiegać dysleksji.
   Tak wynika z moich doświadczeń. W przedszkolu, które prowadziła moja współpracownica, przez lata nie było ani jednego przypadku dysleksji. Dlaczego? Nie wiem, dla mnie była to tajemnica. Gdy zaczęłam się nad tym zastanawiać, doszłam do wniosku, że to przez fakt, iż metoda słuchowa odwraca uwagę dziecka od tego, co widzi, a dysleksja jest przecież błędem graficznym. W mojej metodzie cała psychika dziecka nastawiona jest na nie jako podmiot, który ogląda litery.

   Ma pani dziś kontakt z Simoną?
   Nie. Pewnie jest już matką dorosłych dzieci. To dziwne, ale ja nie pragnęłam spotkania. Simoną jest dla mnie wspomnieniem ważnego wydarzenia w moim życiu; tym, co wspólnie z nią odkryłam, co potem napisałam. Spotykam ją winnych dzieciach, które uczę.

   A za Meksykiem pani tęskni?
   Tęsknię za tą kolosalną przestrzenią, za innym zapachem świata, za kolorami spalonej ziemi, za światłem i za kwitnącą hakarandą pod moim balkonem, na której kochały się kolibry. Meksyk jest dla mnie magią. Nie umiem tego wyjaśnić. Jestem osobą absolutnie niewierzącą, ale ten kraj ma jakiś inny wymiar. To jest inna egzystencja. Ja też byłam tam inna. Mam poczucie, że zostały mi dane dwa różne życia.


   ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA

 

ŹRÓDŁO: POLITYKA nr 27, 3 lipca 2010


Irena Majchrzak jest doktorem socjologii, autorką książek „W obronie dziecięcego rozumu", „Nazywanie świata", „Wprowadzenie dziecka w świat pisma" oraz elementarzy dla dzieci indiańskich, polskich i romskich. Jej „Listy do Salomona", wznowione w ogromnym nakładzie, będą rozdawane wszystkim nauczycielom indiańskich dzieci w Meksyku.

  • /biblioteka/51-ludzie/3213-ludzie-nigdy-nie-mialem-urlopu-zbigniew-wodecki
  • /biblioteka/51-ludzie/3033-ludzie-o-mnie-si-nie-martw-kasia-sobczyk