SŁAWOMIR MROŻEK - Afazja

Nazywam się Sławomir Mrożek, ale na skutek okoliczności, które zaszły w moim życiu cztery lata temu, moje nowe nazwisko będzie znacznie krótsze: Baltazar.

Dnia 15 maja 2002 roku przeżyłem udar mózgu, którego wynikiem była afazja. Afazja jest to częściowa lub całkowita utrata zdolności posługiwania się językiem, spowodowana uszkodzeniem niektórych struktur mózgowych.

Kiedy odzyskałem mowę i podjąłem próbę powrotu do pracy, pani magister Beata Mikołajko, która jest z zawodu logopedą, zaproponowała mi, abym w ramach prowadzonej terapii napisał nową książkę.[...]

W trakcie pisania moja pamięć stopniowo powracała. W rezultacie we wrześniu 2005 roku, gdy kończyłem książkę, byłem w stanie przypomnieć sobie znacznie więcej wydarzeń, a także potrafiłem je zapisać. [...]

W książce wspominam różne znane i mniej znane osoby, a także różne sytuacje, w których znalazłem się w ciągu mojego życia. Może się zdarzyć, że niechcący zmieniłem pewne fakty i przedstawiłem je inaczej, niż było w rzeczywistości. W takim wypadku proszę czytelników o wybaczenie.

Baltazar vel Sławomir Mrożek

Zdarzenie to, czy raczej katastrofa, związane jest z udarem mózgu, którego doświadczyłem w niedzielę, dnia 15 maja 2002 roku przed południem. Siedziałem przy stole i pisałem, nie pamiętam już co. I nagle coś mi się stało. Próbowałem dalej pisać, ale było coraz gorzej. Wobec tego przeszedłem do sypialni i położyłem się. Chwilami traciłem przytomność.

Susana zorientowała się pierwsza, że coś jest nie w porządku, i zadzwoniła po doktora Krzysztofa Strózika. Na szczęście był w domu, ale zupełnie nie pamiętam, jak się pojawił. Pamiętam tylko, że stałem w pełnym słońcu na ulicy i czekałem na karetkę. Było mi jakoś żal tego dnia. Wiedziałem, że nie odzyskam go już nigdy. Leżąc w karetce, patrzyłem na błękitne niebo i nawet żal stał mi się obojętny. Karetka się zatrzymała. Potem były jakieś korytarze, jakieś przejścia i twarze pochylające się nade mną, co chwila inne. Wszystko było splątane i bezładne.

Zaczęło się najgorsze. Byłem w miejscu, gdzie spotworniałe przedmioty nie dały się zatrzymać. Płynne - to rozdymające się w nieskończoność, to kurczące się do zaniku, nie pozwalały się ustalić żadną miarą. Niby coś walczyło we mnie o zachowanie proporcji, ale lada chwila groziło mi osunięcie się w nicość. Aż niespodziewanie zacząłem być sobą samym. Moja postać, wyobrażona przeze mnie, pojawiła się w drzwiach, a potem zaczęła powoli przechodzić wzdłuż sypialnych łóżek. Pielęgniarki nie zwracały na to uwagi. Gdy znalazłem się przy moim łóżku, położyłem się z ulgą. Wtedy jedna z pielęgniarek założyła mi kroplówkę. Byłem uratowany.

Jeszcze w szpitalu, gdy zacząłem się poruszać wokół łóżka, żyłem złudzeniami. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że straciłem mowę. Na życzliwe uwagi pielęgniarek uśmiechałem się grzecznie i to mi wystarczało. Wszyscy dookoła byli bardzo uprzejmi. Później domyśliłem się dlaczego. Podsuwano mi proste, dziecinne ćwiczenia, które wykonywałem bądź nie, w zależności od samopoczucia. Ale nie wiedziałem jeszcze, że utraciłem zdolność posługiwania się językiem w mowie i w piśmie. Na razie zajmowałem się układankami z klocków, nie zdając sobie sprawy z tego, że są one tak ważne dla dalszych postępów w terapii po udarze. Susana klaskała ze mną w ręce, niby dla zabawy, i liczyła ze mną od jednego do dziesięciu, a gdy miałem dobry dzień - od dziesięciu do jednego. Przyniosła mi składaną mapę Europy dla dzieci do lat siedmiu. Mapa podzielona była na kilka części, a ja miałem złożyć je odpowiednio w całość. Nie od razu mi się to udało.

Potem zaczęli przychodzić specjaliści od ćwiczeń ruchowych i przekonałem się, że te ćwiczenia, które dawniej wydawały mi się tak proste, iż niewarte nawet wzmianki, teraz są dla mnie wielkim wyzwaniem. Pojawiły się też różne urządzenia, pomysłowe i proste w obsłudze, wobec których byłem dotąd bezsilny, a które teraz miały pomóc mi odzyskać pełną sprawność fizyczną. Ale kiedy zaczęli przychodzić różni logoterapeuci, zbuntowałem się. Milczałem w odpowiedzi na zadawane mi pytania i udawałem niemowę, którym rzeczywiście byłem. Po pewnym czasie osoby te przestały się pojawiać.

Codziennie około godziny dziesiątej wkraczał rytualny orszak z szefem kliniki na czele. Za nim szli lekarze i lekarki różnych specjalizacji, a na końcu studenci. Zauważyłem, że wojsko i szpital nie sprzyjają demokracji.

Wreszcie nastał dla mnie dzień powrotu do domu. Przed drzwiami poprosiłem o klucze, ponieważ po tak długiej nieobecności chciałem wejść pierwszy do mieszkania. Ale nie potrafiłem wyłączyć alarmu ani przekręcić klucza w zamku, więc uczyniono to za mnie. Potem od razu podszedłem do telefonu, gdyż chciałem zadzwonić, ale nie potrafiłem wybrać odpowiednich cyfr na klawiaturze aparatu telefonicznego, więc i z tym dałem sobie spokój. Usiadłem na krześle i posiedziałem przez chwilę. Ale gdy wstałem, wszystko zawirowało. Nie wiedziałem jeszcze, że moja zdolność do percepcji otaczającego mnie świata, znajomość pojęć przeciwstawnych, takich jak na przykład góra i dół, prawo i lewo, oraz zdolność do określania odległości czy czasu, uległy znacznemu ograniczeniu. Zrozumiałem, że od tej pory będę musiał mozolnie pracować, aby odzyskać to, co utraciłem. A oto bilans mojej klęski.

Znałem kilka języków obcych. Po powrocie ze szpitala okazało się, że nie potrafię rozmawiać w żadnym z nich.

Język polski, będący moim ojczystym językiem, stał się nagle niezrozumiały. Nie potrafiłem ułożyć żadnego sensownego zdania.

Potrafiłem czytać, jednak nie rozumiałem tego, co przeczytałem.

Utraciłem umiejętność posługiwania się maszyną do pisania, komputerem, faksem i telefonem. Nie wiedziałem też, jak posługiwać się kartą kredytową.

Nie umiałem liczyć i nie mogłem odnaleźć się w kalendarzu.

Konieczność wyjścia na ulicę budziła we mnie zdecydowany sprzeciw. Panicznie bałem się spotkania z obcymi.

Jedyne, co mi pozostało, to umiejętność słuchania muzyki. Poczułem, że teraz rozumiem ją znacznie lepiej, zwłaszcza kiedy zamykam oczy.

Widząc moją apatię, sprawujący nade mną stałą opiekę doktor Krzysztof Strózik zaproponował mi terapię i podjęcie współpracy z logopedą - panią magister Beatą Mikołajko. Bardzo chciałem znowu pisać, więc terapia nie mogła być konwencjonalna. Jednak zaczęliśmy od żmudnych ćwiczeń powtarzania, przypominania i układania pierwszych poprawnych zdań. Musiałem pokonać mój lęk przed ludźmi i przed światem zewnętrznym. Musiałem przełamać w sobie apatię i podjąć działanie. Pierwsze sukcesy - poprawne odpowiedzi na zadawane pytania, a także to, że powoli zacząłem odzyskiwać orientację w czasie i przestrzeni oraz potrafiłem skomentować to, co działo się wokół mnie - pozwoliły mi uwierzyć, że pokonam afazję i wrócę do zawodu.

 TO, CO NAS SCALA TO PAMIĘĆ I MOWA

Różne bywają powody, z jakich pisarze przystępują do pisania wspomnień albo autobiografii. Najczęściej jest to przekonanie o ważności czy wręcz wyjątkowości własnej egzystencji, czasem wola skomentowania własnej twórczości, niekiedy wreszcie - nałóg pisania.

Sławomir Mrożek w słowie wstępnym i w zakończeniu tej książki powiadamia, iż spisywanie wspomnień podjął w celach terapeutycznych. Chodziło o to, aby za pomocą metodycznego drążenia pamięci i przelewania na papier zawartych w niej przeżyć, obrazów i myśli pokonać afazję (utratę zdolności posługiwania się językiem, zarówno w mowie, jak w piśmie), którą został on dotknięty w wyniku udaru mózgu. W ostatnich zdaniach pisarz, dziękując swoim terapeutom i opiekunom za pomoc w rekonwalescencji, dodaje, że owoc tej pracy pragnie poświęcić "wszystkim osobom dotkniętym afazją", i wyraża nadzieję, że może przysłuży się im ona w przezwyciężaniu tego ograniczenia.

Dedykacja ta i przesłanie brzmią szczerze i prawdziwie, nie wydaje się jednak, aby Autor szedł tu śladem modnych obecnie i wielce cenionych w kulturze masowej "ofiar", które zmierzywszy się z taką czy inną przypadłością - rakiem, alkoholizmem, narkomanią itp. - i wyszedłszy z opresji w miarę obronną ręką, ogłaszają światu swój tryumf i przyjmują nieraz wobec innych pozę wtajemniczonych pocieszycieli. (Nawiasem mówiąc, ich pociecha polega często na zawoalowanym chełpieniu się własnym wyzdrowieniem, czyli - szczęściem). Wydaje się, że Sławomir Mrozek, podkreślając terapeutyczny charakter książki i w szczególny sposób adresując ją do osób z upośledzeniem, jakie stało się jego udziałem, czyni gest o głębszym znaczeniu niż tylko wyrażenie solidarności z towarzyszami niedoli.

Ludzie dotknięci afazją, a także pokrewnymi przypadłościami, takimi jak amnezja czy syndrom Alzheimera, zdają się stanowić dla niego zaledwie wyostrzony przypadek... normalnego ludzkiego losu. Chodzi o to, że człowiek, z natury rzeczy przeobrażając się w czasie, traci, i to nie raz, samego siebie; wielokrotnie przestaje być tak zwanym sobą. "Tak zwanym", bo gdy się zastanowić nad sensem tego zaimka, zaczyna się on "rozmywać"; staje się, jak określa to pisarz przy innej okazji, "lingwistyczną ułudą".

Inaczej mówiąc, Sławomir Mrożek[...], z godną podziwu odwagą i determinacją wykorzystał przypadek własnej choroby do podjęcia zasadniczego problemu człowieka, jakim jest samoidentyfikacja jednostki. Co rozumiemy, mówiąc o sobie ,ja"? Co to właściwie znaczy, że czujemy się "sobą"? Czy jest to stan ciągły, czy zmienny, a jeśli zmienny, to co podlega zmianie? Co jest podstawą naszej tożsamości, którą wiążemy z naszym imieniem i nazwiskiem?


Antoni Libera

BALTAZAR Autobiografia,
Oficyna Literacka NOIR SUR BLANC

  • /biblioteka/48-niepokonani/144-wiczenia-z-fizyki
  • /biblioteka/48-niepokonani/142-ja-tylko-nie-widz