Długa opowieść o miłości

 

   Tę prawdziwą historię dedykuję tym wszystkim, którzy nie wierzą w miłość.


   Cóż znaczy czas wobec uczucia, gdy środku jesteśmy wciąż tacy sami.

   Poznał Ją, będąc jeszcze uczniem gimnazjum.

 

Czytaj dalej

Za piec Pana Boga

AUTOR TEKSTU: Jolanta Nowakowska

Przyszły z wieczora - cała struga wielkich i ciężkich płatów przeszłości. Spadały jeden po drugim, aż lepiła się od ich nadmiaru przeciążona pamięć. Małgorzata ułożyła się na tarasie, na wpół rozłożonym polowym łóżku i wodziła wzrokiem po horyzoncie. Zacierała się już granica między szczytami gór a niebem ciemniejącym dziś ponuro, bez jakichkolwiek poblasków słonecznych. Nie szumiał wiatr, nie dochodził też żaden inny hałas. Chłód był umiarkowany i do zniesienia.

Zamknęła oczy i skupiła się na tym, z czym od wielu miesięcy pragnęła się uporać. Przyjechała w to miejsce do wielkiej pracy, pragnąc w odosobnieniu doprowadzić obraz swojego kończącego się właśnie życia do takiego miejsca, z którego mogłaby mu przyjrzeć się bez poczucia żalu, od którego wibrujących ostrz, cała była już w strzępach. Czuła się ciężka i tłusta leżąc tak bez ruchu w tym łóżku, chociaż jej zapadające się w siebie ciało wcale tak nie wyglądało. Zamknęła oczy mocno przyciskając powieki, jakby broniła dostępu do głębi źrenic. Nie mogła jednak powstrzymać naporu chaotycznych myśli - krótkich, uporczywych impulsów drążących w umyśle długie, zawiłe korytarze. Ciągle próbowała je zdyscyplinować, zapanować nad ich biegiem, ale w końcu i tak rozłaziły się . Przywołała w pamięci dawną śmiałą wiarę w to, że to, co ma zostanie na zawsze. Teraz gorzko było bez niej. Twardy supeł rósł jej w gardle. Nie chciała żalu! Już zbyt wiele go z siebie wylała. Taki proces nie miał końca i kierunku.

Zapatrzyła się w gwieżdżące się powoli niebo nad sobą. Było takie jak zawsze - niezmienne. Z tamtej perspektywy nic, co ma jakieś znaczenie nie ma znaczenia. Nawet śmierć, z którą musiała się teraz oswoić, ani życie - dokończone czy też nie. Choroba wyłuszczyła z niej tyle smutnej mądrości. Miała trzydzieści trzy lata i poczucie niespełnienia. Jeszcze tydzień, może miesiąc zanim przyjdzie ból i niemoc. Pamiętała tak wyraźnie słowa lekarza, jego rozbiegany po blacie biurka wzrok i swój zastygający strach. Nie dostała szans. Złośliwość choroby okazała się wyjątkowa i nawet chemioterapia była już bezcelowa. Straciła tylko włosy, dawny blask oczu i czas, karmiąc się próżną nadzieją. Teraz była tu , bo dokonała już wyboru. Przestała być kobietą, żoną i matką zanim przestanie być człowiekiem.

Chłód tężał wokół . Sierpniowe cykady zaczęły swój śpiew. Przykryła się kocem po szyję i wsłuchiwała się w tą zapalczywą grę - taką samą od wieków. Przypominała sobie czas bez myśli o śmierci i bez świadomości, że jest zawsze tak blisko. Żal przyszedł nie wiadomo skąd i wdarł się pod koc. Dygotała. Zapragnęła jeszcze raz zobaczyć swoje maluchy, mamę, i Marka - jeszcze raz wtulić się w jego miękkie ciało. Wiedziała jednak, że to tylko chwila, która minie. Wiedziała, że są już drzwi, które na zawsze pozostaną zamknięte.

Szelest w zaroślach. To pewnie nocny zwierzak wyszedł na żer. Nie czuła senności ani głodu. Tylko ogarniający bezwład. Zaraz miała przyjść opiekunka, aby pomóc jej w niektórych zwykłych czynnościach. Otworzyła oczy w poczuciu, że marnuje czas, ale to taka irracjonalna myśl. Czas w procesie umierania ma zupełnie inne formy, w zależności od tego, jak daleko odchodzi się od świata lub do niego zbliża.

Pani Ania wchodząc do domku narobiła sporo hałasu. Małgorzata lubiła jej nie gasnący nigdy entuzjazm i zdawałoby się wieczną pogodę ducha. Lubiła patrzeć na nią gdy krząta się wokół z niesłabnącą energią jakby wykonywała zawsze najbardziej ulubione prace. Była jak opoka stabilnego, niczym nie zmąconego optymizmu. Dawała poczucie bezpieczeństwa i pewnego rodzaju spokoju. Może dlatego Małgorzata tak łagodnie znosiła jej obecność przy sobie, podczas gdy inni ludzie, nawet ci najbliżsi drażnili ją i przydawali bólu. Teraz, gdy jej świat już się zapadał i niewiele miał wspólnego ze zwykłym życiem polubiła samotność a nawet uzależniła się od niej. Jakikolwiek dopływ informacji z zewnątrz, lub czyjakolwiek obecność stały się nie do zniesienia. Analizowała ten stan w sobie ale żadną miarą nie potrafiła dokładnie podać przyczyny. Było ich zbyt wiele lub może zbyt chaotycznie je sobie przedstawiała. Na pewno jednak była nią sama choroba i jej zapowiedziany koniec, który miał być jednocześnie końcem wszystkiego, co znała.

Pani Ania szykowała wodę do mycia podśpiewując sobie przy tym cicho jakąś melodię, trzaskała szafkami wyjmując z nich ręczniki, aż wreszcie wpadła na taras oznajmiając, że wszystko gotowe. Spytała Małgorzatę delikatnie czy czuje się na siłach sama podejść do łóżka czy ma ją zanieść. Była wystarczająco duża i silna aby zrobić to bez większego wysiłku więc pilnie oczekiwała odpowiedzi. Małgorzata próbowała sama wstać. Jej słabe ramiona naprężyły się w nadmiernym wysiłku, ale uniosła na nich swoje lekkie ciało i stawiając kroki powoli i uważnie, jakby szła po linie dodreptała do łóżka. Siadanie było już znacznie trudniejsze i tu pomoc okazała się niezbędna . Wszystkie czynności, które ta kobieta musiała przy niej wykonać były przykre dla jej zawsze samodzielnej i niezależnej natury. Teraz musiała znaleźć w sobie sposób aby nie buntować się już przeciwko temu, z czym już nie mogła się zmagać. Musiała nauczyć się poddawać się mocnym i pewnym swoich umiejętności rękom pielęgniarki i zamykać w sobie wstyd i zażenowanie. Przychodziło to z czasem coraz łatwiej, gdy obojętność coraz częściej mościła sobie w niej wielkie wypłowiałe gniazda a ręce pani Ani stawały się bardziej znajome.

Leżąc już w swoim łóżku, umyta i nakarmiona, przygotowana do snu poczuła się osamotniona i rozżalona. Nie znosiła tych uczuć w sobie więc czym prędzej zawzięcie starała się z nimi uporać, ale tym razem brakowało jej sił. Im bardziej mobilizowała umysł do pozytywnej pracy, tym głębiej zanurzała się w odmęty żalu i rozgoryczenia. Z trudem budowany w sobie spokój przepadł gdzieś nagle. Zaczęła się więc modlić. Gorąco i z determinacją składając swe prośby do wszystkiego, co mogła nazwać Bogiem, Silą Wyższą lub Opatrznością. Modliła się po swojemu starając się zachować rozsądek i umiar w słowach, ale i tak czuła jak zaczyna łkać rozpaczliwie wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w gęstniejącą ciemność.

Pani Ania spała w pokoiku obok, czujna jak zawsze i gotowa do natychmiastowej pomocy. Nie usłyszała jednak niczego, bo nie pojawiła się. Małgorzata czuła się coraz bardziej wyczerpana łkaniem i poczuciem bezsilności. Przypomniała sobie chwile, gdy jeszcze sprawna i pełna życia dowiedziała się o chorobie. Nie chciała wierzyć. Myślała, że takie rzeczy przytrafiają się innym. W ogóle nie przyjęła TEGO do wiadomości. Dopiero coraz częstsze omdlenia i coraz głębsza słabość odbierająca chęć do czegokolwiek zmusiła ją do refleksji. Sam akt uznania choroby za prawdziwą i realną nie był jeszcze tak heroiczny jak decyzja o zaniechaniu leczenia. Małgorzata analizowała powoli wszystkie etapy swojego "dojrzewania"- strach, głuchy bunt, potem znowu strach i zwątpienie. To było najgorsze. Wtedy już żegnała się z życiem kochając je jeszcze tak jak swoje dzieci, jak Marka i wszystko to, co wokół stanowiło jej świat. Jednak nie wierzyła do końca, jeszcze chwytała się złudnych nadziei. Powoli, w miarę jak choroba rozwijała się i drążyła jej ciało od wewnątrz coraz częściej powracała do myśli o odejściu. Pierwszym impulsem była zawsze racjonalna troska o dzieci i wszystko, czego ich pozbawi. Z tym najtrudniej było się pogodzić. W końcu jednak nauczyła siebie pokory wobec niezrozumiałych i autokratycznych praw, którym podlegała przecież nie tylko ona. Poddała się i uznała się za bezsilną. Dla dodania sobie ducha przypominała sama sobie, że maluchy mają dobrego człowieka za ojca i to było pociechą. Poza tym cokolwiek by się stało ona miała jeszcze jeden oręż, z którego coraz częściej korzystała - wiarę. Ta wiara właśnie koiła jej lęk, łagodziła ból przychodzący razem ze wspomnieniami i rosła w niej samoistnie. W końcu czuła się już prawie przygotowana i silna na tyle, aby zadecydować o sobie. Po długiej i wyczerpującej rozmowie z prowadzącym Małgorzatę lekarzem postanowili przerwać leczenie. Małgorzata nalegała, tłumaczyła swoje racje z pewnością dojrzałej, świadomej swojej sytuacji osoby i wygrała tą potyczkę z bezdusznymi schematami lekarskiej etyki. Zadecydowała i od tego momentu poczuła się silniejsza. Łatwiej było jej przekonać matkę i Marka o swoim wcześniejszym odejściu, pozostawieniu tej odrobiny czasu tylko sobie samej.

Cisza, jaka zaległa wokół niej i nagła senność po zażytych lekach przyniosły sen. Następny dzień rozpoczął się dokładnie tak samo jak poprzednie. Pani Ania już krzątała się po kuchni przygotowując śniadanie i porcje lekarstw. Z wielkim dobrodusznym uśmiechem wniosła wszystko do pokoju Małgorzaty i posadziła ją w łóżku tak aby mogła sama jeść. Przełykała mleczną papkę z trudem i bez łaknienia, zupełnie tak, jak czas przez który musiała jeszcze brnąć.

Lato już się kończyło i w domku robiło się coraz chłodniej. Leżenie na tarasie sprawiało coraz mniej przyjemności. Znikały gdzieś coraz częściej urokliwe obrazy strojnej w słoneczne światło przyrody. Zwłaszcza wtedy, gdy padał deszcz Małgorzata odczuwała ulgę. Nigdy nie miała romantycznej natury i nie lubiła zbyt długich jesiennych chwil melancholii. Pomyślała więc, że będzie łatwiej zostawić tą rzeczywistość taką mokrą, błotną i chłodną i wrócić DO DOMU, za piec Pana Boga.

Przystaję tu czasem

AUTOR TEKSTU: Jolanta Nowakowska

--------------------------------------------------------------------------------

 

Jest wiele takich miejsc, do których pędzi się
po wytchnienie, spokojną myśl albo kryjówkę
która nie jest w tym miejscu, ale w sobie.
Każdy ma takie zakątki. Moje rozrzucone są
wzdłuż i wszerz horyzontu, tam gdzie zaniesie
mnie moje auto albo wyobraźnia.

 

 

Przystaję tu czasem, w zatoczce uliczki wychodzącej z miasta. Gaszę silnik i radio, zapalam papierosa i słucham. Zwykle jest tu cicho i to właśnie chcę słyszeć, chociaż szelest poniewieranych przez wiatr liści, krzyk ptaków albo gęsty poszum lasów otaczających pobliską DOLINĘ nie zagraża ciszy, a nawet stanowi jej uroczy element. Widać stąd garbate, okalające DOLINĘ wzgórza, wrysowane ciemną, ciężką linią w niebo, które bez względu na pogodę i nasłonecznienie zawsze jest bliskie i przyjazne, jak dach namiotu, który wozi się ze sobą od lat.

Przystaję tu czasem, gdy noszę w sobie zamyślenie, gdy w zgiełku dnia gubię czas z uczuciem bezpowrotnej straty, gdy zrodzone w zapalczywości węzełki uczuć uwierają zbyt mocno, albo wtedy, gdy po prostu chcę się modlić. Tu tak łatwo to przychodzi. Ta sama MOC, w którą jest wyposażona DOLINA działa i tu w jej przedsionku. Nie wiem na czym ona polega, ale nie odczuwam chęci zgłębienia tego CUDU i pozostawiam sobie tą niewiedzę w sferze baśniowej strony rzeczywistości.

Przystaję tu czasem, bo tu czuję się jak na wysepce całego przepastnego dnia - wielkiej wody, przez którą muszę się przedzierać. Tu mogę zaczerpnąć oddechu, nabrać sił i wybrać właściwszy kierunek. Tu jest cicho, sucho i bezpiecznie. Trwa to parę chwil, nieraz dłużej. Aż pojmę spokój, który jest zawsze, tylko niekiedy poza zasięgiem, aż myśli w swoim strumieniu dotrą do miejsca, w którym ich bieg staje się płynny i jasny, aż względny stanie się czas. Nigdy nie wiem, czy uda mi się zaczerpnąć tego wszystkiego do pełna, czy tylko trochę, ale zawsze wynoszę stamtąd COŚ, co zapamiętuję i co jest pożywką na następne godziny lub dni. Dobrze jest wiedzieć, że takie miejsce jest dostępne, gdy tylko zechcę aby było i dobrze jest wiedzieć, że mogę tu wracać.

To takie banalne i zwykłe, że potrzebuję odosobnienia, że uciekam w ciemne kąty i tam prawie po omacku próbuję znaleźć w sobie jakąś nić, która doprowadziłaby mnie do rzeczywistości. To takie banalne w spojrzeniu świata, w jego utartych schematach i prawach, których bezwzględnie wymaga. Wtedy najbardziej czuję swoją odmienność - dar albo przekleństwo - że czuję się bosa idąc szorstkimi drogami przed siebie, wypalając się na swój własny sposób w tej drodze, po której inni spacerują spokojnie albo przebiegają ją bezboleśnie. Czasem udaje mi się być jak oni, wchodzić w stado i robić to, co do mnie należy, zakładać ubiory i twarze, w których mnie nie poznają, ale zawsze w końcu wracam do swojego zakątka, do siebie.

I kiedy już jestem bardzo zmęczona, rozczarowana albo głodna, kiedy jest mi już wszystko jedno jak zachowa się świat, wtedy jest przy mnie moja wierna przyjaciólka - SAMOTNOŚĆ która ma moją twarz, moje oczy i pisze moje wiersze. Kiedy się spotykamy to jest to ten rodzaj smutnej radości, do której się nie tęskni, ale która daje moc wybaczania sobie i światu wszystkich niedoskonałości.

Przystaję tu czasem, tak jak dziś i popatruję na wzgórza wokół DOLINY. Są pełne spokoju i trwałego piękna, zawsze dostępnego. Jest ze mną cała moja zakryta głębokim smutkiem MIŁOŚĆ i jakiś wiersz, który noszę w sobie od paru dni. Jest też tyle chaotycznych, zasupłanych we wspomnienia pragnień i moja stara, zziajana samotność. Przywiera do mnie jak zgoniony pies, dyszy mi w twarz znajomym oddechem i czeka. Nie wiem jeszcze czy zdołam ją oswoić, wybaczyć jej tą natarczywość, z którą do mnie lgnie, ale pozwalam jej być tu, obok mnie, siedzieć sobie na fotelu pasażera i sapać. Wiatr się wzmaga, pokapuje jesienny deszcz. Zakręcam nieco szybę i zamykam oczy. Czuję pod powiekami zmęczenie i nadchodzącą lekkimi falami obojętność. Przynosi ulgę i wytchnienie. Moszczę się w tym odczuciu jak w ciepłej pościeli i wchłaniam w siebie każdy paproch spokoju, który pojawia się w myśli. To jest to, po co tu przyjechałam. Modlitwa i cisza zachodzą na siebie jak dwie uzupełniające się klisze i już prawie zasypiam.

Nagle jakiś szelest na zewnątrz rozprasza i drażni. To przechodzień zagląda przez szybę i odchodzi speszony, gdy prostuję się w fotelu. To rzeczywistość wzywa do świata grubiańskim szturchnięciem.

Wracam. Zapalam silnik, włączam radio i jeszcze przez moment porządkuję w myśli mapę spraw, które mam przed sobą. Trzymam się kurczowo ostatniej chwili, ale zdaję sobie sprawę, że właśnie minęła, jak wszystko, co się zdarza i głaszczę swoją samotność po szorstkim ryjku. Będzie ze mną na jakiś czas, tak jak miłość, tęsknota, jak nadzieja i wszystko, czym jestem i czym będę.

 

Czekanie na miłość

Od dłuższego czasu włóczył się to tu, to tam. Wiedział już na pewno, że każdy musi mieć swoje miejsce na ziemi. Z dobrą kobietą. Z domem i tym wszystkim, co daje ciepło

Czytaj dalej

Panna Hardy

 

Oto zbliża się owo tajemnicze spotkanie naszego życia;
ktoś uznaje, kim jesteśmy i kim możemy być,
rozbudzając w nas najwyższy potencjał.


Rusty Berkus

Rozpocząłem życie jako dziecko z problemami w przyswajaniu wiedzy. Miałem pewną dysfunkcję zdolności widzenia, którą nazywaliśmy dysleksją. Dyslektyczne dzieci często szybko uczą się słów, lecz nie wiedzą, że nie widzą ich w taki sposób jak inni ludzie. Postrzegałem swój świat jako cudowne miejsce wypełnione kształtami zwanymi słowami i miałem dość bogate słownictwo, które pozwalało moim rodzicom na optymistyczne myśli na temat moich zdolności uczenia się. W pierwszej klasie odkryłem, ku swojemu przerażeniu, że litery są ważniejsze niż słowa. Dyslektycy piszą litery do góry nogami i od tyłu i nie ustawiają ich nawet we właściwym porządku. Tak więc w pierwszej klasie nauczycielka stwierdziła, że jestem upośledzony w przyswajaniu wiedzy.

Zapisywała wszystkie swoje obserwacje i latem przekazała je nauczycielce drugiej klasy, by mogła nabrać odpowiednich uprzedzeń, nim wrócę do szkoły.

Inny problem polegał na tym, że dyslektycy często znają rozwiązanie jakiegoś problemu matematycznego, lecz nie dostrzegają trudu, jaki do tego rozwiązania prowadzi. Gdy zjawiłem się w drugiej klasie, potrafiłem znaleźć rozwiązanie zadania, ale nie miałem pojęcia, w jaki sposób do tego dojść. Odkryłem również, że kolejne kroki w rozwiązywaniu zadania matematycznego są o wiele ważniejsze niż samo rozwiązanie. Byłem całkowicie onieśmielony i przerażony procesem nauczania, więc zacząłem się jąkać. Nie potrafiłem mówić stanowczo i głośno, nie byłem w stanie rozwiązywać zadań z matematyki i niewłaściwie składałem litery. Miałem więc poczucie kompletnej katastrofy i obrałem strategię wycofywania się na koniec każdej klasy i schodzenia z oczu nauczycielom. Kiedy zostałem wywołany do odpowiedzi, mruczałem lub mamrotałem: "N-n-nie w-w-wiem". To przypieczętowało mój los. Zanim pojawiłem się w trzeciej klasie, nauczycielka wiedziała już, że nie potrafię mówić, pisać, czytać i rozwiązywać zadań z matematyki. Nie była więc optymistycznie nastawiona i nie sądziła, że coś da się jeszcze ze mną zrobić. Odkryłem, że najlepszym sposobem radzenia sobie ze szkołą jest symulowanie choroby. To pozwalało mi na spędzanie większości czasu ze szkolną pielęgniarką zamiast z nauczycielką lub na wynajdywanie jakichś pokrętnych i niejasnych powodów, by zostać w domu. Taką strategię obrałem w trzeciej i czwartej klasie.

Byłem już o krok od śmierci intelektualnej, kiedy znalazłem się w piątej klasie. Dobry Bóg umieścił mnie pod kuratelą straszliwej panny Hardy, która była znana w zachodnich Stanach jako jedna z najgroźniejszych nauczycielek po tej stronie Gór Skalistych. I ta straszna, wysoka na sześć stóp kobieta objęła mnie i powiedziała:

- On nie jest upośledzony, tylko ekscentryczny.

Rozumiecie chyba, że potencjał ekscentrycznego dziecka jest o wiele większy i bardziej optymistyczny niż potencjał upośledzonego biedaka. Ale ona nie poprzestała na tym.

- Rozmawiałam z twoją mamą - oświadczyła. - Powiedziała, że kiedy coś ci czyta, zapamiętujesz to niemal z fotograficzną dokładnością. Nie robisz tego dobrze wówczas, gdy musisz ułożyć razem wszystkie słowa. Głośne czytanie jest dla ciebie problemem, więc kiedy będę chciała wywołać cię do odpowiedzi, uprzedzę cię, żebyś mógł nauczyć się tekstu na pamięć. A potem popełnimy małe oszustwo przed resztą klasy. Twoja mama mówi, że gdy coś przeglądasz, potrafisz mówić o tym z wielkim zrozumieniem, lecz gdy prosi cię, byś przeczytał tekst słowo po słowie lub coś napisał, zacinasz się i gubisz znaczenie. Kiedy inne dzieci dostaną do przeczytania i opisania teksty, które im dam, ty będziesz mógł pójść do domu i tam wszystko przygotować. Będziesz miał więcej czasu i mniej stresów. Potem przyniesiesz wszystko z powrotem do mnie. Zauważyłam, że jesteś niezdecydowany i boisz się wyrażać swoje myśli - dodała jeszcze. - Wierzę jednak, że każdy pomysł wart jest rozważenia. Zastanowiłam się nad tym i nie jestem pewna, czy się uda, lecz pomogło to pewnemu człowiekowi, który nazywał się Demostenes. Potrafisz powiedzieć Demostenes?

- D-d-d...

- Cóż, ale będziesz potrafił. Demostenes miał niesforny i nieposłuszny język, więc wkładał do ust kamienie i tak długo ćwiczył mówienie, aż zaczął go kontrolować. Mam tutaj kilka kulek, zbyt dużych, abyś je połknął, które dokładnie umyłam. Od tej chwili będziesz je wkładał do ust, kiedy wywołam cię do odpowiedzi. Wstaniesz i będziesz mówić tak głośno, bym mogła cię słyszeć i zrozumieć.

I oczywiście podjąłem to wyzwanie, umocniony jej manifestem wiary i zrozumienia. Wkrótce poskromiłem swój język i zacząłem głośno wyrażać myśli.

A potem bez niczyjej pomocy przeszedłem do szóstej klasy. Panna Hardy również, więc miałem okazję spędzić z nią dwa pełne lata.

Przez cały czas nie traciłem jej z oczu i kilka lat temu dowiedziałem się, że jest śmiertelnie chora na raka. Wiedząc, jak jest samotna bez swojego jedynego niezwykłego ucznia, który mieszka ponad tysiąc mil od niej, naiwnie kupiłem bilet na samolot. Przeleciałem kawał drogi, by stanąć w kolejce (symbolicznej) z setkami jej innych niezwykłych uczniów; ludzi, którzy również nie tracili jej z oczu i odbyli pielgrzymkę, by odnowić znajomość i obdarzyć ją uczuciem w ostatnim okresie życia. Uczniowie panny Hardy byli interesującą mieszanką: trzech senatorów, dwunastu prawników, wielu szefów korporacji i biznesmenów. Ciekawe jest to, że trzy czwarte z nas trafiło do piątej klasy w stanie całkowitego przerażenia procesem nauczania. Uwierzyliśmy, że jesteśmy upośledzeni, nic nie znaczący, na łasce losu. Dzięki pannie Hardy uwierzyliśmy, że jesteśmy zdolnymi, znaczącymi i wpływowymi ludźmi, którzy mają możliwości, by zmienić swoje życie, jeśli tylko spróbują.


Tekst: H. Stephen Glenn
Tłumaczenie: MAGDALENA HERMANOWSKA
Balsam dla duszy nauczyciela

 

 

 

 

 

Przypadkowy bohater

 

Straciła przytomność, ale jej auto mknęło autostradą. Mężczyzna bez namysłu rzucił się w pościg




KARA ROBERTS wyszła z domu i wsunęła swe długie nogi pod kierownicę jeepa. Szczupła 28-latka, ubrana w czarne spodnie i sweter w paski, spojrzała w lusterko wsteczne i włączyła silnik.

Tego dnia nie zjadła śniadania, bo śpieszyła się do rodziców mieszkających 70 km od Birmingham. Miała spędzić dzień na zakupach z mamą. Do świąt zostały tylko dwa tygodnie, a jeszcze trzeba kupić tyle prezentów, tyle osób odwiedzić, tyle spraw załatwić...

Kara i jej mąż Lee bardzo chcieli mieć dziecko. Jak dotychczas im się to nie udało. Tak przynajmniej sądziła Kara. Jeszcze nie wiedziała, że jest w drugim miesiącu ciąży.

Kiedy jechała do rodziców na północ autostradą 65, głód i zmiany hormonalne wywołały niespodziewany skutek w jej organizmie.

JAY WILSON lawirował w sporym ruchu i wystukiwał na kierownicy rytm, który kołatał mu się po głowie. Ten 30-latek skomponował za kółkiem niektóre ze swoich najlepszych piosenek. Teraz nawet nie próbował, z muzyki zrezygnował na zawsze.

Przed godziną zdał egzamin magisterski na uniwersytecie w Tuscaloosie, który miał mu umożliwić pracę w zawodzie prawnika albo handlowca. Teraz wracał do domu w Madison; przeprowadził się tam z żoną Heidi dwa tygodnie temu. Minął już Birmingham, miał więc przed sobą jeszcze ponad godzinę jazdy.

Już jako dziecko oddał serce muzyce, ale wciąż spotykały go rozczarowania. Ostateczną decyzję podjął kilka miesięcy temu w małym zadymionym klubie. Śpiewał w nim swoje rockowe piosenki, ale publiczność stale hałasowała, przeszkadzała, domagała się lżejszych kawałków. I właśnie tam Jay Wilson przy klawiszach i gitarze otoczony głośnikami stracił serce do muzyki. Potem zaczął tracić wiarę w siebie.

Musiał wziąć się w garść. Był żonaty. I Heidi, i on chcieli powiększenia rodziny. Skoro nie mógł się utrzyma z muzyki, musiał poszukać czegoś innego. Postanowił wrócić na studia i potem dostać "porządną" pracę. Innymi słowy, machnął ręką na marzenie swego życia.

JADĄCA NIEZBYT daleko przed nim Kara ścisnęła mocniej kierownicę. Szosa miała trzy pasy ruchu w jedną stronę, z obu stron Kary śmigały samochdy, autobusy, furgonetki i tiry. Za dużo tego wszystkiego.

Raptem poczuła uderzenie gorąca, a potem już nic nie pamiętała. Straciła przytomność.

Nogą ciągle przyciskała pedał gazu, jej szary jeep grand cherokee - teraz praktycznie bez kierowcy - pędził z prędkością 100 km/godz.


JAY WILSON wyostrzył uwagę. Na środkowym pasie, kilka samochodów przed nim, szary jeep nagle się zakołysał. Odbił mocno w lewo - może żeby ominąć jakąś przeszkodę na drodze - i wskoczył na pas Jaya, tuż przed jego nosem. Chwilę potem otarł się bokiem o betonową barierę rozdzielającą obie nitki szosy.

Jay natychmiast zdjął nogę z gazu, zwolnił swą dwudrzwiową toyotą tercel do nieco poniżej 100 km/godz. Pewno kierowca zasnął za kierownicą - pomyślał. - Ale kiedy rąbnął w barierę, powinien się ocknąć...

Jednak jej jeep znów walnął w mur, metal zgrzytnął o beton, posypały się iskry. Potem opony tarły bokiem o podstawę muru, zostawiając długą czarną smugę, po czym auto znów wjechało na pas, waliło tak o barierę co kilka sekund.

Co robić? - myślał gorączkowo Jay. Wcisnął gaz i pojechał równolegle do jadącego wężykiem jeepa. Ryzyko było ogromne - gdyby zarzuciło na niego tamten wóz, to by go zepchnął.

Wpatrywał się w drogę przed sobą, tylko na chwilę rzucił okiem w lewo. Za kierownicą jeepa zobaczył przypiętą pasem młodą kobietę. Przy każdym uderzeniu w betonową barierę jej długie ciemne włosy podskakiwały do góry. Zemdlała? Nie żyje? - zastanawiał się Jay Wilson. Jeżeli on czegoś nie zrobi, to dziewczyna zaraz zginie, bo mimo ciągłego uderzania w betonowy mur, jej auto nie zwalniało. W każdej chwili mogło znów grzmotnąć w barierę i przewrócić się na bok albo przekoziołkować i zderzyć z pojazdami jadącymi z przeciwka.

Nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, Jay wcisnął gaz do dechy i wyprzedził jeepa. Potem ostrożnie wjechał na lewy pas. Barierę miał tuż obok. Jeep był pół metra za nim.

Chciał zrównać prędkość samochodów, a potem pozwolić, by jeep z tyłu lekko go uderzył i gdy "poczuje go na plecach"- zahamuje. Tak zatrzyma oba auta.

Nie miał pojęcia, czy to się uda, ale czuł, że powinien to zrobić. Od małego wpajano mu, żeby postępować tak jak się powinno. Czy starczy mu odwagi? Nie miał czasu na brak wiary w siebie.

Wpatrywał się w lusterko wsteczne. Jeep jechał tuż za jego zderzakiem. Jay usztywnił się, wyprostował ręce, przygotował się na wstrząs. Minimalnie puścił pedał gazu. Jeep się zbliżył. Jeszcze bardziej.

Tylko spokojnie - powtarzał sobie Jay. - Pomaleńku. Ostrożnie dotknął pedału hamulca. Łuuup! Głowa aż mu odskoczyła. Jeep rąbnął w toyotę i pchnął, zarzuciło nim. Uderzenie było mocniejsze niż się spodziewał.

Zacisnął ręce na kierownicy, aż zbielały mu kostki. Z walącym sercem wpatrywał się w lusterko. Pozwalał, by zmniejszała się szpara między nim a nacierającym jeepem. Będzie musiał hamować ostrzej, dużo ostrzej, żeby zatrzymać ten wóz. I znów jeep był kilkanaście centymetrów za jego zderzakiem. Nacisnął hamulec. I wtedy jeep prawie nakrył sobą małą toyotę. Pod naciskiem jej tył "usiadł".

Jay przeżył chwilę grozy, gdy stracił panowanie nad kierownicą.

Serce mu waliło jak młotem. Narażał życie, ale już nie miał odwrotu. Sam zaczął tę ryzykowną grę wpadających na siebie samochodzików i musi doprowadzić ją do końca.

Sczepione razem auta ostro zniosło w prawo, przecięły wszystkie trzy pasy ruchu. Kierownica toyoty skręciła tak mocno, że Jay ją puścił, bo bał się, że przy uderzeniu połamie ręce w nadgarstkach. Chwilę potem jego auto rąbnęło w barierę, a jeep je do niej przygniótł. Bach, bach!

Ciałem Jaya targnął wstrząs. Auta odbiły się od prawej bariery. Kolizja je rozdzieliła. Teraz toyota pędziła sama prawym poboczem, jeep za nią.

Oszołomiony, lecz wciąż zachowujący przytomność, skoncentrowany do granic wytrzymałości Jay Wilson znów chwycił kierownicę. Widział za sobą nacierającego jeepa, który znów uderzył w metalową barierkę. Jak do tej pory udało mu się nieco go spowolnić, ale tylko o jakieś 20 km/godz.

Musi więc znów spróbować. Aż zadrżał na tę myśl.

ZASTĘPCA SZERYFA Phillip Clay, dorabiający jako kierowca w sklepie z wyposażeniem wnętrz, zauważył pędzącego szaleńczo jeepa prawie w tym samym momencie co Jay. Jednak ze swego miejsca nie widział kierowcy. Sądził więc, że auto urwało się komuś z holu.

Potem zobaczył, jak toyota zajeżdża jeepowi drogę. Chciała go zatrzymać. Nie uda mu się, ma za mały samochód -- pomyślał Phillip Clay. I niemal w tej samej chwili, w trosce o bezpieczeństwo innych, półtoratonową ciężarówką zaczął jechać zygzakiem przez trzy pasma. Chciał w ten sposób zablokować ruch.

KIEDY JAY Wilson podchodził do kolejnej próby zatrzymania jeepa, usłyszał klakson. Spojrzał przez lewe ramię -- równo z nim jechała ciężarówka. Kierowca pomachał mu ręką, miał odsunąć się od jeepa.

Jay Wilson z ulgą dodał gazu. Bolało go całe ciało, a auto "jęczało i kulało", tak było poturbowane. Phillip Clay wjechał przed jeepa i mocno wcisnął hamulec. Duża ciężarówka przyhamowała jeepa i oba auta ześlizgnęły się z piskiem opon na pobocze.

NIE BYŁO TAK ŹLE - odetchnął Phillip Clay. Jednak miał wrażenie, że coś jest nie tak. Cały czas czuł napór jeepa. Boże, silnik nie zgasł. Wóz jest na biegu!

Phillip zaciągnął więc hamulec ręczny, wyskoczył z szoferki i rzucił się do jeepa z tyłu. Okna i drzwi były zamknięte. Osłonił oczy, przycisnął twarz do przyciemnianej szyby. Osłupiał na widok kobiety leżącej z głową na siedzeniu pasażera. Oczy miała zamknięte, usta otwarte, twarz trupio bladą.

Podbiegł do ciężarówki, złapał łom, wrócił i roztrzaskał tylne boczne okno jeepa. Szarpnął drzwi od strony kierowcy, wyłączył silnik i ostrożnie wyciągnął Karę Roberts. Ciało miała wilgotne i chłodne.

Roztrzęsiony Jay Wilson wysiadł z toyoty, dowlókł się do barierki, usiadł. Jeepa obstąpiła grupka gapiów, rozprawiali o wypadku i o nieprzytomnej kobiecie w środku.

I w tym momencie kobieta usiadła i krzyknęła wniebogłosy.

KARA NIE WIEDZIAŁA, gdzie jest ani jak się tu dostała. Jay przyglądał się kierowcy ciężarówki, który próbował ją uspokajać.

- Już dobrze, jest pani bezpieczna - zapewniał.

Siedzący na poboczu Jay Wilson czuł, jak traci zimną krew. Młoda kobieta, którą pod wpływem impulsu usiłował ratować, żyła.

Karę Roberts i Jaya Wilsona zabrano do szpitala. O dziwo, Kara wyszła z wypadku bez draśnięcia. Jej zdumienie i radość jeszcze się powiększyły, kiedy okazało się, że jest w ciąży. Lekarze podejrzewali, że głód i ciąża spowodowały utratę przytomności.

Jay Wilson miał uraz kręgosłupa i drobne potłuczenia. Jego auto poszło do kasacji. Jednak on zyskał więcej niż stracił.

- Szacunek do samego siebie to nieoceniona wartość. A właśnie tamtego dnia odzyskałem to uczucie. Zupełnie jakbym się na nowo narodził - opowiada.

Jego muzyka też narodziła się na nowo. Wprawdzie postanowił skończyć studia i postarać się o "porządną" pracę, ale obiecał też sobie, że nie zrezygnuje już z muzyki. Zamierza napisać piosenkę dla Lintona Davisa Robertsa, który urodził się 28 lipca 2000 roku.


TŁUMACZENIE: ANNA KOŁYSZKO

Przegląd Reader's Digest, sierpień 2001

Zdarzyło się w Syczuanie

 

Tylko pracownicy brytyjskiej misji humanitarnej mogli uratować kierowcę ciężarówki,
która stoczyła się w przepaść



 


Przez ostatnią godzinę autobus podskakiwał na stromej, wąskiej drodze tybetańskiego płaskowyżu, z trudem i pokonując zbocze wysokości 3600 m npm. Siedzący z tyłu dr Kevin Ilsley spoglądał na gęsto zalesione zbocza gór, które urywały się gwałtownie tuż przy kołach autobusu. Sine chmury na ołowianym niebie nie wróżyły niczego dobrego. Po sześciu tygodniach nieobecności w domu, które dr Ilsley spędził jako członek ekipy niosącej pomoc humanitarną w tybetańskiej wiosce Dengke, ten 42-letni lekarz-internista cieszył się z powrotu do żony i trojga dzieci czekających na niego w Bromyard, niedaleko Worcester.

Jako naczelny lekarz Programu Dengke, zorganizowanego przez Fundację Care and Share, Ilsley był odpowiedzialny za medyczną stronę tego przedsięwzięcia. Zespół liczący 30 osób z 9 krajów - wśród nich wielu z Uniwersytetu Loughborough - pomagał przy remoncie miejscowej szkoły i maleńkiego szpitala oraz doprowadzeniu do niego bieżącej wody. 25 września 1992 roku był czwartym dniem pięciodniowej podróży do Czengtu, stolicy chińskiej prowincji Syczuan, skąd cała grupa miała przez Hongkong odlecieć do swoich krajów.

Jazdę po nieutwardzonej błotnistej drodze, wijącej się po zboczu góry Erlang, przerwało gwałtowne szarpnięcie; autobus zatrzymał się. Po kilku minutach Ilsley postanowił sprawdzić, co się stało.

Wyjrzawszy zza zakrętu, zobaczył stojącą przed nimi ciężarówkę wyładowaną ogromnymi pniami drzew. Siedzący w kucki Chińczyk reperował oponę pojazdu. Nie opodal stało kilka osób tworząc małą gromadkę. Byli to w większości pasażerowie innych samochodów Programu Dengke; wychyleni przez krawędź urwiska, starali się dojrzeć coś w dole. Od nich to Ilsley dowiedział się, że kierowca drugiej ciężarówki z drewnem, chcąc ominąć tę pierwszą, źle ocenił szerokość drogi; wóz runął w dół i zniknął w szarozielonej gęstwinie lasu. Arne Brantsaeter, 33-letni norweski lekarz należący do zespołu i mówiący płynnie po chińsku, zapytał mężczyznę z popsutej ciężarówki, ilu ludzi było w pojeździe, który wypadł z drogi.
- Trzech - padła odpowiedź.

Kevin Ilsley uważniej przyjrzał się prawie pionowej stromiznie. Jako lekarz i chrześcijanin czuł. że jego obowiązkiem jest nieść im pomoc. Nadrabiając miną zwrócił się do kierownika wyprawy, naukowca i wykładowcy, doktora Mela Richardsona:
- Dopóki jest choćby cień szansy, że ktokolwiek przeżył, ja schodzę na dół. Czy któryś z was pójdzie ze mną?

Zbierz pan paru ludzi...

To okropne - pomyślał Mel Richardson. Nawet, jeśli ktoś zdołał przeżyć ten upadek, czy powinienem pozwolić moim ludziom, aby teraz narażali własne życie? Członkowie grupy dysponowali wprawdzie niezbędnymi środkami medycznymi i fachową wiedzą, nie mieli jednak sprzętu umożliwiającego bezpieczne dotarcie do ofiar wypadku. Poza tym nikt nie orientował się, na jaki rodzaj terenu mogliby się natknąć kilkaset metrów poniżej strefy gęstego lasu pokrywającego zbocze.

Richardson ostrzegł wszystkich przed zbytnim zbliżaniem się do niepewnej krawędzi urwiska, po czym rzekł:
- Spróbujmy krzyknąć do tych tam, w dole. Zobaczymy, czy ktoś nam odpowie.

Po chwili z dołu dobiegł ich niesamowity, jakby pochodzący z zaświatów krzyk.
- Dobra - powiedział kierownik do Ilsleya - zbierz paru ludzi i schodźcie na dół.

Brantsaeter i Jon Martin, 27-letni lekarz z Lincoln, zgłosili się na ochotnika. Kiedy Ilsley oświadczył, że przydałby się ktoś z doświadczeniem technicznym, do przodu wystąpił Peter Kofoed, dwudziestoparoletni Duńczyk o posturze wikinga. Ilsley szybko wrzucił do plecaka morfinę, opatrunki oraz narzędzia chirurgiczne i oświadczył:
- W porządku, schodzimy.

Czterej mężczyźni zaczęli powoli spuszczać się w dół urwiska, obsuwając się i chwytając gałęzi dla utrzymania równowagi. Po kilku minutach byli już cali w błocie i przemoczeni do suchej nitki. Jon Martin dwukrotnie musiał strząsać pijawki, które uczepiły się do jego palców.

Ilsley potknął się o powalony pień drzewa i runął jak długi. Już widzę te tytuły na pierwszych stronach gazet - pomyślał. Lekkomyślny lekarz łamie nogę podczas bezskutecznej akcji ratunkowej.

Przez blisko pół godziny mężczyźni z trudem posuwali się w dół zbocza; w miejscach, gdzie teren był najbardziej stromy, niczym małpy spuszczali się z drzewa na drzewo. Widzieli ślady, jakie zostawiła spadająca ciężarówka - połamane drzewa, oderwane kawałki metalu i plastikowych osłon, tu i ówdzie kłoda, która spadła z platformy.

Byli już blisko 200 metrów poniżej drogi, kiedy ze zdziwieniem ujrzeli dwóch Chińczyków wdrapujących się na górę. Zakrwawieni i posiniaczeni, zostali wyrzuceni z ciężarówki w momencie, gdy uderzyła w drzewo.
- Mówią, że ten trzeci jeszcze żyje, ale jest uwięziony w kabinie - wyjaśnił Arne Ilsleyowi. Chwilę później usłyszeli głos Petera Kofoeda, który ich wyprzedził:
- Chodźcie tu, znalazłem ciężarówkę. - Zostawiwszy dwóch poturbowanych Chińczyków, którzy dalej z mozołem wspinali się pod górę, ratownicy zaczęli torować sobie drogę przez las.

Ciężarówka zatrzymała się zaledwie 60 metrów od krawędzi prawie pionowej 15-metrowej ściany, opadającej na dno doliny. Stała w wąskim parowie, szczęśliwie nie wywrócona, skierowana przodem w stronę góry, nachylona pod kątem około 45 stopni. Pozostałe na skrzyni ładunkowej drewniane kłody, wyrwane z zamocowań, zsunęły się i wbiły w przód kabiny - po stronie pasażera zostało zaledwie 20 cm prześwitu.

Spokojnie, jesteśmy lekarzami

Dwaj Chińczycy z drugiej ciężarówki, która miała przebitą oponę, już wcześniej dotarli do wraka i za pomocą urwanych kawałków metalu usiłowali wyważyć zgniecione drzwi od strony pasażera. Wokół unosił się trudny do zniesienia smród rozlanej benzyny. Wspiąwszy się na przeciwległą ścianę parowu, Ilsley i Brantsaeter znaleźli się na wysokości drzwi od strony kierowcy. Podczas wypadku zostały one całkowicie oderwane. Gdy zajrzeli do środka kabiny, ujrzeli muskularnego, wąsatego mężczyznę w wieku mniej więcej 40 lat, leżącego w poprzek siedzeń. Krew sączyła mu się ze skaleczeń na głowie, a obie nogi poniżej kolan miał zakleszczone w plątaninie pogniecionego metalu - pozostałości po drzwiach pasażera. W słabym świetle Ilsley z trudem mógł dostrzec stopy mężczyzny w zakrwawionych białych skarpetkach.

Ranny jęczał i raz po raz tracił przytomność, gdy Arne cicho mówił do niego po chińsku:
- Spokojnie, jesteśmy lekarzami, wydostaniemy cię stąd.

Na szczęście udało się dosięgnąć prawej ręki mężczyzny. Arne zrobił mu zastrzyk z morfiny i po chwili jęki kierowcy umilkły. Wysiłki dwóch Chińczyków, którzy próbowali uwolnić jego nogi, nie przyniosły rezultatu.
- Nie damy rady - powiedział Ilsley. - Jeśli mamy wydostać tego człowieka, potrzebujemy dodatkowej pomocy.

*********

Nieźle nam idzie

Peter, najmłodszy i najsilniejszy, rozpoczął żmudną wspinaczkę w kierunku drogi, aby sprowadzić więcej ludzi i sprzętu. Pozostali trzej ratownicy skupili uwagę na rannym mężczyźnie. Jeżeli nawet uda im się go uwolnić, jak u licha dadzą radę dźwignąć ten bezwładny ciężar na stromą górę? Brantsaeter wrócił na chwilę myślami do czasów, kiedy będąc w wojsku przechodził tzw. szkołę przetrwania.
- Już wiem - powiedział. - Możemy zrobić nosze z naszych kurtek. Wystarczy tylko naciąć trochę młodych drzewek i przewlec je przez rękawy.

W tym momencie Kevin Ilsley sięgnął po szwajcarski scyzoryk wojskowy, który dostał od dzieci jako prezent na wyprawę do Chin. "Tato, popatrz, tu jest nawet mała piłka" - z dumą objaśniał mu 10-letni syn Andrew. Teraz Ilsley wyjął scyzoryk, rozłożył zębate ostrze i zaczął ścinać młode drzewka porastające krawędzie parowu. Nieźle nam idzie - pomyślał, z łatwością tnąc cienkie pędy. Musimy go teraz jakoś wydostać.

Niech się dzieje, co chce

Minęła już prawie godzina i zaczęło się ściemniać, kiedy Ilsley usłyszał nad sobą dziwny odgłos, jakby coś spadając uderzało w gałęzie drzew, które przesłaniały wąwóz. Ani się obejrzał, jak spory przedmiot przeleciał parę centymetrów od jego głowy. Ilsley przestraszony uniósł wzrok i zobaczył Granta Freemana, kolegę z zespołu, młodego inżyniera. Spadającym przedmiotem okazał się ciężki podnośnik samochodowy, który wyślizgnął się Graniowi z ręki. Za Graniem schodził Sam Brooks, również inżynier, oraz Gareth Clegg, student medycyny.

Gdy Grani Freeman przedostał się między porozrzucanymi kłodami w pobliże zmiażdżonej części kabiny, z przerażeniem ujrzał zakrwawione stopy wystające z pogiętych blach. Spostrzegł również, że olbrzymi, ponadmetrowej średnicy pień drzewa zatrzymał się w najgorszej z możliwych pozycji: jeden jego koniec zawisł dokładnie nad stopami kierowcy, oparty tylko o resztki dachu szoferki.
- Możemy spróbować odgiąć blachy za pomocą lewara - powiedział Freeman - ale ten, kto to będzie robił, musi pamiętać, że ta olbrzymia kłoda w każdej chwili może runąć mu na głowę.

Inne wyjście było jeszcze bardziej drastyczne: amputowanie stóp rannego.

Niech się dzieje co chce - powiedział sobie Freeman. Muszę spróbować. Trzymając w jednej ręce ciężki podnośnik, postawił nogę w zagłębieniu między tylną ścianą kabiny a skrzynią ładunkową i ostrożnie wspiął się na górę. Niecałe 20 centymetrów nad jego głową, niepewnie zwisał gruby kloc drewna, oparty o krawędź dachu. Jeśli tylko się obsunie, zmiażdży mi głowę jak skorupkę jajka - pomyślał Freeman.

Chwycił lewą ręką za róg kabiny, pochylił się i próbował umieścić lewar w wąskim prześwicie między słupkiem skrzyni ładunkowej a zdruzgotanymi drzwiami. W końcu udało mu się znaleźć oparcie dla dźwigni. Krótkimi, spokojnymi ruchami, tak aby nie rozchwiać wiszącej nad nim kłody, zaczął kręcić korbą.

Jon Martin zaaplikował kierowcy kolejną dawkę morfiny. Kiedy Arne Brantsaeler zapytał rannego, jak się czuje, otrzymał niepokojącą odpowiedź:
- Nie mam czucia w nogach.

Słysząc to trzej lekarze zaczęli się obawiać, że Chińczyk ma złamany kręgosłup. W takim przypadku próba przetransportowania go pod górę mogłaby się skończyć paraliżem lub nawet śmiercią kierowcy. Czyżby starania ratowników miały okazać się bezowocne?

Grant Freeman zaczynał odczuwać trudy zmagania się z ciężkim lewarem w bardzo niewygodnej pozycji. W rozrzedzonym górskim powietrzu brakowało mu tchu, pot przyklejał mu koszulę do pleców. Widząc, że pogięty metal nie chce ustąpić, pomyślał zrezygnowany: Wszystko na nic - tej blachy jest po prostu za dużo.

Nagle zwisający nad jego głową drewniany kloc zaczął się niebezpiecznie huśtać. Przerażony Freeman zorientował się, że to jeden z chińskich ratowników usiłował wdrapać się po pniach, które leżały przed kabiną. Mogło to doprowadzić do obsunięcia się kłody wiszącej nad wrakiem i przygniecenia obu mężczyzn. Freeman głośno wrzasnął do Petera: - Zabierzcie go stąd!

Spłoszony Chińczyk zeskoczył na bok.

Przez następne pół godziny Freeman pracował nieprzerwanie, nie zważając na obtarte dłonie i ból kręgosłupa. Milimetr po milimetrze, metal z wolna zaczął ustępować. A więc jednak zadziałało. W końcu, ciągle powiększając szczelinę wokół stóp kierowcy, wyczerpany ratownik zawołał:
- Spróbujcie wyciągnąć go z tamtej strony!

*********

Musisz dać radę

W momencie, gdy Ilsley przy pomocy kolegów wyciągał rannego za ramiona, sprzed oczu Freemana zniknęły zakrwawione stopy. Kierowca został uwolniony. Freeman osunął się na zbocze wąwozu, wycieńczony, lecz uradowany.

Kevin Ilsley wraz z innymi lekarzami delikatnie wyjęli rannego z szoferki. Jedną goleń, w miejscu, gdzie metalowa rama drzwi wpiła się w nogę, miał rozciętą aż do kości. Obie skarpetki były przesiąknięle krwią, ale Ilsley zauważył, że mężczyzna zaczyna poruszać stopami. Może jednak kręgosłup ma cały - pomyślał z nadzieją.

W czasie, gdy ratownicy układali kierowcę na naprędce skleconych noszach, początkowa euforia wywołana osiągniętym już sukcesem zaczęła opuszczać Ilsleya. Perspektywa dźwigania takiego ciężaru pod górę przez ponad 200 metrów niemal pionowego zbocza nie była zachęcająca. Ale w zapadającym zmierzchu nie było czasu do stracenia. Ilsley chwycił za linę przywiązaną do przedniej części noszy i wszyscy zaczęli piąć się w górę wąwozu.

Kiedy tak z trudem posuwali się naprzód, ich stopy co chwila grzęzły w zdradliwym błocie. Spoglądając za siebie, Grant Freeman wyraźnie widział, jak tuż za parowem zbocze urywa się gwałtownie i przechodzi w pionową przepaść, na dnie której płynie rzeka.

Gdyby ktoś się teraz obsunął - pomyślał ze zgrozą - mógłby spaść aż na sam dół. Starając się nieść nosze dość wysoko, aby zapewnić rannemu w miarę poziomą pozycję, Freeman napinał obolałe mięśnie do granic wytrzymałości. Trzymaj się - przekonywał sam siebie - musisz dać radę.

Co parę minut Ilsley musiał przystawać i ciągnąć z całej siły za linę - pozostali mogli wtedy podejść z noszami trochę wyżej. Kierowca raz po raz zsuwał się z noszy, a sznur, którym był przywiązany, wrzynał mu się niebezpiecznie w gardło.

W miarę, jak zbliżali się do końca wspinaczki, zbocze stawało się prawie zupełnie pionowe. Ratownicy mogli posuwać się już tylko noga za nogą, mozolnie gramoląc się i czołgając pod górę.

Ilsley wytężał wzrok w poszukiwaniu drogi, aż wreszcie, 30 metrów nad sobą, ujrzał kilkanaście zatroskanych twarzy. Nagle usłyszał, jak drugi kierowca, który zmieniając koło na środku drogi przyczynił się do wypadku, zniecierpliwiony zaczął krzyczeć coś do dwóch Chińczyków, pomagających dźwigać nosze.
- Mówi, że pojedzie bez nich, jeśli natychmiast nie wrócą - przetłumaczył Arne Brantsaeter.

Zdumiony taką obojętnością, Ilsley wybuchnął:
- Przecież tu chodzi o życie!

Ratownicy w osłupieniu patrzyli, jak Chińczycy porzucili nosze i zaczęli w pośpiechu przedzierać się przez gąszcz dzielący ich od drogi. Po kilku minutach ciężarówka odjechała i tyle ją widzieli.

Nie mieliśmy wyboru

Tymczasem inni schodzili już w dół, aby choć na ostatnich metrach pomóc w dźwiganiu rannego. Mimo że uwolnieni już od ciężaru, Kevin Ilsley i Grant Freeman zupełnie opadli z sił. Rzucono im z góry linę, po której kolejno dotarli do celu. Po czterech długich godzinach od rozpoczęcia akcji ratunkowej, skrajnie wyczerpany Ilsley jako ostatni znalazł się wreszcie na równej ziemi.

W Czengtu, tuż przed jego odlotem do domu, pewna młoda Chinka zagadnęła Ilsleya:
- Dlaczego zdecydowaliście się zejść na dół? Przecież nie wiedzieliście nawet, kogo ratujecie.
- Nie mieliśmy wyboru - próbował wytłumaczyć. - Jesteśmy lekarzami.
- Ale przecież to byli obcy ludzie - nie ustępowała dziewczyna. Po raz pierwszy Ilsley uświadomił sobie, że gdyby wtedy nie nadjechali, rannego kierowcę czekałaby śmierć.

Wspominając ten dzień, Ilsley mówi:
- Trudno nie zauważyć w tym ręki Opatrzności. Zdarzyło się to przecież tam, gdzie normalnie nie wpuszcza się Europejczyków. Byli wśród nas lekarze i inżynierowie, mieliśmy też potrzebny sprzęt. Naprawdę wierzę, że Bóg był wtedy z nami na tej górze.

W lutym 1993 roku kierownik Programu Dengke, doktor Mel Richardson, za pośrednictwem władz prowincji Syczuan, otrzymał list, przetłumaczony na angielski. Nadawcami byli Liu Dehua - kierowca, który wrócił do pełnego zdrowia, oraz jego koledzy Lu Czuanszeng i Gao Kirong.

Oto co napisali: "Jesteśmy ogromnie wdzięczni Panu i Pańskim przyjaciołom za uratowanie nam życia. Chcemy, aby Pan wiedział, że nie byłoby nas wśród żywych, gdyby Pan wraz z innymi nie zorientował się, że mieliśmy ten straszny wypadek i nie przyszedł nam tak dzielnie z pomocą. Również nasze rodziny niezwykle sobie cenią Waszą dobroć, dzięki której wróciliśmy do tego pięknego świata... Gdy tylko przyjedziecie znów do Syczuanu, chcielibyśmy wszyscy zaprosić Was do naszych domów".

Pod podpisami dodali: "Trzej uratowani przez Was, najszczęśliwsi ludzie na świecie".




Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Marek Lipski


Dramat na torach

 

Uwaga 4618! Zagineła trzyletnia dziewczynka. Miejcie oczy otwarte!


 



ZANOSIŁO SIĘ NA DESZCZ, gdy 32-Ietnia Sandra Campbell skręcała na drogę prowadzącą do jej domu niedaleko Stoner w kanadyjskiej Kolumbii Brytyjskiej. Wracała właśnie furgonetką z porannych zakupów i chciała jak najszybciej położyć spać siedmiomiesięczną Bevin i trzyletnią Keely.

Z tylu wozu siedzieli jeszcze dwaj chłopcy - sześcioletni Jory oraz pięcioletni Alden, którzy chichocząc zabawiali się automatem do opuszczania tylnej szyby. W pewnym momencie koło furgonetki wpadło w dziurę na drodze i część zakupów wysypała się przez otwarte okno. Od domu dzieliło ich niewiele ponad sto metrów i Sandra pomyślała, że lepiej będzie, jeśli najpierw zawiezie dzieci, a później wróci po zgubione rzeczy.

Gdy już wpuściła chłopców i Keely do domu, wsiadła z powrotem do samochodu, w którym Bevin spala ciągle w specjalnym foteliku.
- Mamusia zaraz wróci - zawołała Sandra do dzieci. - Musi tylko pozbierać te zakupy.

Dom - a właściwie wielka, mieszkalna przyczepa na kołach - stał w pobliżu szosy numer 97 oraz jednej z głównych linii kolejowych. Dzieci dobrze wiedziały, gdzie wolno im się bawić. Tak przynajmniej myślała Sandra.

Kiedy po dwóch minutach wróciła, obaj chłopcy przybiegli do niej pochlipując. Nie słuchali, gdy Sandra mówiła, że musi pojechać po zgubione rzeczy i zaniepokojeni wybiegli na zewnątrz, aby jej poszukać. Mama przytuliła ich i ucałowała, po czym wszyscy weszli do środka. Gdy Sandra wnosiła Bevin, uderzyła ją przedziwna cisza panująca w domu.
- Keely - zawołała. - Keely, gdzie jesteś, kochanie?

Nikt nie odpowiedział. Sandra zaczęła biegać z pokoju do pokoju, aż wreszcie znalazła się z powrotem przy drzwiach wejściowych. Pomyślała, że Keely nie mogła przecież daleko odejść.

***

W TO ŚRODOWE popołudnie, 20 października 1993 roku, minuty mijały nieubłaganie, a Sandra nadal nie natknęła się na ślad swojej córeczki. Powoli zaczął ogarniać ją strach.

Jory i Alden, przeczuwając że stało coś niedobrego, wyznali prawdę. Keely wybiegła z domu razem z nimi, ale potem poszła w stronę lasu i tam zniknęła im z oczu.

Sandra w ciągu 10 minut obeszła wszystkich sąsiadów, ale żadnego z nich nie zastała. Była godzina czternasta, kiedy zadzwoniła do swego męża, pracującego w nadleśnictwie w Prince George, niecałe 25 kilometrów na północ.
- Brock, Keely zginęła! Szukałam wszędzie. Nigdzie jej nie ma. Brock poczuł ucisk w gardle.
- Już do was jadę - powiedział.

Sandra zawiadomiła również policję. Powiedziano jej, żeby została w domu, na wypadek gdyby mała sama wróciła, i że pomoc jest już w drodze. Od momentu, w którym Sandra dojechała z zakupami do domu, upłynęło około 35 minut.

***

NA PLACU MANEWROWYM w Prince George, tuż po godzinie trzynastej, lokomotywa numer 4618 zaczęła ciągnąć swoje 61 wagonów w długą podróż do Vancouveru. Roń Anderson, 61-letni maszynista, oraz Merv Peever, jego 63-letni pomocnik, przejechali już tę trasę setki razy. Ale tym razem od początku prześladował ich pech.

Ledwo ruszyli z miejsca, gdy zawiadowca kazał im się zatrzymać. Załoga innego pociągu który wjeżdżał na stację, zauważyła, że z jednego z samozsypnych wagonów sypie się żwir. Cholera - zaklął w duchu Anderson. Co za początek.

W czasie, kiedy kolejarze sprawdzali stan wagonów, Anderson i Peever skracali sobie oczekiwanie pogawędką. Peever, wysoki i szczupły mężczyzna, przez całe życie pracował na kolei. Miał żonę, Joyce, i ośmioro dorosłych dzieci. Choć bardzo lubił swoją pracę, z przyjemnością myślał o zbliżającej się emeryturze. Czuł bowiem, że po 30 latach życia na żelaznym szlaku chciałby teraz poświęcić więcej czasu na pomaganie innym ludziom - poprzez działalność w Kościele Zielonoświątkowców w Williams Lake. W przeciwieństwie do spokojnego i łagodnego Peevera, jego niski i krępy towarzysz Anderson miał zawsze w zanadrzu jakąś historyjkę, lubił też robić innym kawały i często w kabinie maszynistów słychać było jego dudniący śmiech.

O 13.25 załogę lokomotywy 4618 poinformowano, że wszystkie wagony samozsypne zostały sprawdzone. Chcąc jechać dalej zgodnie z rozkładem jazdy, należało nadrobić stracone minuty. Gdyby 4618 wyruszył o czasie, mijałby z łoskotem dom Camp-bellów dokładnie w chwili, kiedy Sandra dzwoniła na policję.

***

KEELY PAMIĘTAŁA, jak jej mama odjeżdżała samochodem sprzed domu. Razem z braćmi wybiegła na zewnątrz, ale nie mogła dotrzymać im kroku; jej bluza zaplątała się w drut kolczasty, którym ogrodzona jest posesja Campbellów. Zanim zdołała się uwolnić, bracia zniknęli jej z oczu.

Postanowiła pójść wzdłuż torów kolejowych. Wiedziała, że prowadzą do Prince George, gdzie pracuje jej tatuś i gdzie pewnie pojechała mamusia.

***

SUNĄCY NA POŁUDNIE pociąg towarowy osiągnął swą prędkość podróżną w momencie, gdy przecinał niezmierzone połacie mieszanego lasu. Była godzina 14.13, skład znajdował się niecałe 2 km od Red Rock i 8 km od Stoner. Peever i Anderson zamierzali właśnie zrobić sobie kawę, gdy nagle z chrypiącego głośnika na suficie dobiegł ich głos dyspozytora, Pata Mercera:
- Uwaga 4618! Mamy wiadomość, że między Red Rock a Stoner zaginęła trzyletnia dziewczynka. Miejcie oczy otwarte!

Peever i Anderson jeździli tą trasą tak często, że znali tu każdy kąt, każdą farmę, i wiedzieli, w których zabudowaniach mieszkają dzieci.
- Założę się, że to jeden z tych brzdąców, które zawsze się bawią na górce przy torach koło Red Rock - powiedział Anderson. Po chwili jednak, jakby tknięty jakimś przeczuciem, maszynista wziął do ręki słuchawkę radiotelefonu i zadzwonił do kolegi, który jechał w wagonie służbowym z tyłu pociągu.
- Mamy zamiar zwolnić - powiedział. - Przez jakiś czas będziemy jechali nie więcej niż dwadzieścia na godzinę... Tak na wszelki wypadek.

***

DWIE MINUTY po komunikacie dyspozytora, 4618 przejeżdżał przez Red Rock. Nigdzie nie było widać dzieci. Anderson otworzył zawór sprężonego powietrza i puścił je do hamulców wszystkich 61 wagonów. Gdyby trzeba było nagle zatrzymać pociąg, hamulce byłyby już rozgrzane, co zmniejszyłoby gwałtowne szarpanie i uderzanie o siebie wagonów, jakie zazwyczaj towarzyszy hamowaniu składu ważącego 4900 ton.

Peever próbował wyobrazić sobie tę małą dziewczynkę, porównując ją do któregoś ze swoich wnucząt. A gdyby to było moje dziecko? Co ja bym teraz przeżywał? Przypomniał sobie tę tragiczną noc w Lillooet, kiedy pracujący z nim kolega został zmiażdżony miedzy dwoma wagonami towarowymi. Peever pamiętał, jak trzymał umierającego w ramionach. Pamiętał też datę, 13 listopada 1981 roku, a nawet godzinę - 4 rano. Ale najmocniej utkwiły mu w pamięci oczy kolegi, w których z każdą sekundą było coraz mniej życia. Boże, spraw, żeby coś podobnego się nie powtórzyło.

***

JESZCZE NIGDY w życiu Keely tak nie zmarzła. Ostre kamienie między szynami wrzynały się w jej stopy, na których miała tylko skarpetki. Dziewczynka szła tak prawie godzinę, aż wreszcie zmęczona zatrzymała się, położyła głowę na poplamionym smarem podkładzie kolejowym i zaczęła odpoczywać.

***

PRZEJEŻDŻAJĄC obok domu Campbellów maszynista pociągu 4618 pomyślał, że może chyba powrócić do normalnej prędkości. Minęli już miejsce, gdzie po raz ostatni widziano dziewczynkę. Dalej była kładka nad autostradą, przez którą mała z pewnością nie przeszła.

Anderson zwlekał jeszcze chwilę z dodaniem gazu. Pociąg wjeżdżał właśnie w łagodny zakręt - i w tym momencie obaj kolejarze zobaczyli, że coś leży na torach.
- Co to takiego? - krzyknął Peever. - Widzisz, o, tam? Wygląda na kupę szmat.

Anderson sięgnął ręką do czerwonego guzika sygnału ostrzegawczego i dał trzy krótkie gwizdki. "Szmaty" poruszyły się.
- To ona! - krzyknęli obaj jednocześnie.

Maszynista zareagował błyskawicznie; jedną ręką ponownie nacisnął sygnał, drugą w tym samym czasie włączył hamowanie awaryjne - silniki lokomotywy stanęły, a setki hamulców zablokowały wszystkie koła.

Ale zatrzymanie półtorakilometrowej długości pociągu towarowego wymaga bardzo dużo miejsca. W tym przypadku - przynajmniej 100 metrów.

***

GDY PEEYER i ANDERSON dostrzegli dziewczynkę, była ona w odległości około 60 metrów od lokomotywy. Obaj widzieli, jak Keely podniosła się na nogi, ale zaraz potem osunęła się na bok i przykucnęła tuż przy szynach.

W głowie Peevera kłębiły się myśli. Tylko nie to! Boże, tylko nie to! Kolejarz wiedział, że nie zdołają zatrzymać pociągu na czas.

Nim Anderson zdążył się zorientować, Peever zniknął. W mgnieniu oka zbiegł po schodkach wiodących z kabiny do dwojga stalowych drzwi prowadzących do przedniej części lokomotywy. Gdy otworzył drugie drzwi, chwycił mocno za poręcz, wychylił się i utkwił wzrok w dziewczynce. Żeby ją uratować, będzie musiał wyskoczyć przed lokomotywę, w jakiś sposób złapać małą i razem z nią odskoczyć od torów. Jeśli tylko mała się potknie, on też może stracić życie.

W kabinie maszynistów Anderson, chcąc zyskać kilka cennych sekund, włączył wsteczny bieg. Rozległ się ogłuszający zgrzyt stalowych kół trących o szyny oraz ryk silników usiłujących pchnąć pociąg w przeciwnym kierunku.

W tym samym momencie Peever skoczył ze schodków i rzucił się do przodu. Dziewczynka odwróciła się i mężczyzna zobaczył przerażenie w jej oczach. Peever zdążył zrobić jeszcze dwa kroki.

W chwili, gdy Anderson wychylił się przez boczne okno kabiny, zobaczył, jak jego kolega wyciąga ręce, chcąc pochwycić Keely.

Do Peevera nie docierał ani ryk czterech tysięcy koni mechanicznych lokomotywy, ani przeraźliwy zgrzyt stali trącej o stal. Wiedział tylko, że jego wyciągnięte ręce nie trafiły na cel - Keely poruszyła się.

Ułamek sekundy później Peever upadł, uderzył twarzą o ostre kamienie i potoczył się na bok, jednocześnie wyciągając ręce do góry. Poczuł, że coś trzyma - to była Keely.

Turlając się dalej w dół półtorametrowego nasypu, mężczyzna chwycił dziewczynkę za bluzę i ostatkiem sił mocno szarpnął. Miał wrażenie, że mała toczy się razem z nim. Niestety, spadając zwolnił uchwyt i stracił z nią kontakt. Zatrzymał się w końcu i leżąc na plecach spojrzał w górę. W tym momencie ujrzał, jak twarz Andersona przemknęła na tle nieba.

***

PEEYER SPOJRZAŁ w bok i zobaczył Keely. Mimo że zdołał odciągnąć ją od przodu lokomotywy, dziewczynka nie sturlała się w dół nasypu. Siedziała teraz przykucnięta zaledwie o centymetry od torów, a tuż obok niej z piskiem sunęła potężna, długa na 23 metry lokomotywa numer 4618. Nagle dał się słyszeć jakiś głuchy dźwięk, i główka dziecka gwałtownie odskoczyła w bok, kiedy uderzył ją jeden ze zbiorników paliwa.

Peever zaczął wdrapywać się do góry. Ostre kamienie pokrywające nasyp nie dawały mu oparcia, ale czołgał się na czworakach w kierunku Keely najszybciej jak umiał. Gdy dosięgną! dziewczynki, chwycił ją w ramiona i odciągnął od pociągu. Keely miała lodowate dłonie i stopy. Cienka strużka ciepłej krwi sączyła się z jej głowy.

Kiedy lokomotywa stanęła i Anderson zsunął się po schodkach na tory, Peever zdobył się na odwagę, aby spojrzeć w oczy dziewczynki. Twarz jej była ubrudzona ziemią zmieszaną ze smarem i krwią. Po policzkach ciekły jej łzy. Przez chwilę panowała cisza, która zdawała się być wiecznością.

Nagle Keely wypowiedziała cztery najpiękniejsze słowa, jakie Peever kiedykolwiek w życiu słyszał:
- Ja chcę do mamy!

Mężczyźni wciąż jeszcze dygotali z emocji, ale na ich twarzach pojawił się uśmiech.
- Uratowałeś ją, chłopie! - krzyknął Andersen. - Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale, na Boga, udało ci się!

Peever ze łzami w oczach dziękował w duchu Bogu za ten cud.

***

KIEDY ZNALEŹLI SIĘ z powrotem w kabinie, Anderson drżącą ręką wziął mikrofon radiostacji i powiedział:
- Tu 4618. Zaginiona dziewczynka została odnaleziona. Pomocnik Peever musiał wyskoczyć i odciągnąć ją od torów. Mała ma guza na głowie i skaleczenie za uchem, które może wymagać kilku szwów, ale poza tym nic jej nie jest.

Gdy pociąg numer 4618 dotarł do przejazdu kolejowego w Stoner, czekał tam już policjant. Ściskając dłoń Peevera i Andersona, posterunkowy Ken Brissard pogratulował obu bohaterom.
- Dzięki wam wszystko dobrze się skończyło - powiedział.

Kiedy radiowóz Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej wjeżdżał na posesję Campbellów, Brock i Sandra ujrzeli Keely siedzącą obok kierowcy. Zaczęli biec co sił przez podjazd na spotkanie samochodu. Posterunkowy Brissard nigdy nie zapomni, jak skrajny niepokój, malujący się na twarzach zmartwionych rodziców, w jednej chwili ustąpił miejsca absolutnej uldze i radości.

O 14.59 Brissard zawiadomił oddział policji w Prince George, że poszukiwania Keely Campbell zostały uwieńczone powodzeniem.

DZIEWIĘĆ DNI PÓŹNIEJ, 29 października, w Prince George odbyła się doroczna uroczysta kolacja zorganizowana przez Koleje Kolumbii Brytyjskiej. Peever i Anderson byli bohaterami wieczoru. Tam też rodzice Keely mieli okazję osobiście okazać wdzięczność tym, którzy uratowali życie ich córki.

Sandra nie mogła opanować wzruszenia, gdy spojrzała Peeverowi w oczy.

Podeszła do niego z wyciągniętymi rękami, po czym oboje padli sobie w ramiona, jak gdyby znali się przez całe życie. Wśród blisko dwustu osób zgromadzonych na sali rozległ się cichy szmer, który szybko przerodził się w owację na stojąco. Keely skryła buzię w ramieniu ojca. Nie całkiem rozumiała, że "ten pan, który ją tak mocno popchnął", uratował jej życie.

Przyjmując odznaczenie za swoją bohaterską postawę, Peever zdjął okulary i otarł bladoniebieskie oczy.
- Cuda się zdarzają, ponieważ ludzie nie przestają w nie wierzyć - powiedział. - Ja jestem jednym z tych, którzy wierzą, gdyż wielokrotnie widziałem je na własne oczy. Keely musiała być wtedy pod opieką aniołów. To dlatego jest tu dzisiaj z nami.

We wrześniu 1994 roku, gubernator generalny Kolumbii Brytyjskiej ogłosił, iż Merv Peever został odznaczony Medalem Za Odwagę.



Źródło: Przegląd Reader's Digest , grudzień 1995


 

Zabójstwo jak u Agathy Christie

 

Tajemnicza zbrodnia na luksusowym statku po Morzu Śródziemnym



 


Scenariusz godny Agathy Christie. Młody, przystojny mężczyzna wygrywa sporą sumę w kasynie. Inkasuje pieniądze i wychodzi. W tym momencie wszelki ślad po nim ginie. George Allen Smith znika jak kamień w wodę. Kilka dni później w tajemniczych okolicznościach umiera inny mężczyzna. Następnego dnia 18-letnia dziewczyna oskarża o gwałt pięciu rówieśników. Wyjawia też, że widziała, jak kręcili się wokół zaginionego turysty. Młodzi ludzie przyznają, że owszem poznali George'a, ale dziewczyny nie zgwałcili. Na dowód pokazują film. I tu akcja przybiera zupełnie inny obrót... Historia wydarzyła się, co prawda, nie w pociągu, ale luksusowy statek "Brillance of the Sea", jeden z najsłynniejszych transantlantyków turystycznych świata, godnie zastępuje legendarny Orient Express. Czas i miejsce akcji - od 4 do 9 lipca, podczas rejsu na wodach Mórz Egejskiego i Tyrreńskiego, pomiędzy Turcją, Grecją i Włochami.

* Tragiczna wygrana

26-letni George Allcn Smith, z Greenwich w stanie Connecticut i jego o rok młodsza żona Jennifer (z domu Hagel) długo nie mogli zdecydować się, gdzie spędzą miodowy miesiąc. W końcu wybrali rejs śródziemnomorski z Turcji przez Grecję, Włochy do Hiszpanii na pokładzie jednego z najbardziej luksusowych statków turystycznych świata - "Brillance of the Sea".

Nowożeńcy weszli na pokład "Brillance" 29 czerwca. Ogromny, liczący 292 m długości i 32 m szerokości statek, z 2100 pasażerami i 859 członkami załogi na pokładzie, pulsował życiem niczym ogromne mrowisko. Baseny; restauracje, sale ćwiczeń, sauny, dyskoteka, kasyno, kawiarnie. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. George i Jennifer nie posiadali się z radości, rozpoczynająca się właśnie 12-dniowa przygoda śródziemnomorska zapowiadała się wspaniale.

5 lipca rano sprzątaczka znalazła ślady krwi w kabinie zajmowanej przez nowożeńców i w jednej ze znajdujących się na statku szalup ratunkowych. Dwie godziny później, po powrocie z siłowni, Jennifer zgłosiła kapitanowi statku nieobecność męża. Poszukiwania przeprowadzone przez załogę nie dały żadnego rezultatu. Młody Amerykanin zniknął bez śladu. Kapitan ogłosił przez megafony zaginięcie pasażera. Ponieważ statek wpłynął na wody terytorialne Turcji, do akcji wkroczyli tureccy detektywi. Podczas przesłuchań wyszło na jaw, że poprzedniego wieczoru małżonkowie zabawiali się w kasynie, grając w ruletkę i pijąc szampana - tak stwierdzili naoczni świadkowie. Tego wieczoru do George'a uśmiechnęła się fortuna - wygrał sporą sumę pieniędzy. Zgodnie z zeznaniami Jennifer, do kajuty nie wrócili razem, ona wyszła pierwsza, ponieważ była zmęczona. Mąż poszedł do poznanych podczas rejsu znajomych. Dopiero rano, po powrocie z siłowni zorientowała się, że jeszcze go nie ma. Po dokładnym przeszukaniu statku tureccy detektywi stwierdzili, że amerykański turysta najprawdopodobniej wypadł za burtę. Według nich, do tragicznego wypadku musiało dojść ok. 7 mil od greckiej wyspy Samos. Poszukiwania na wodach Morza Egejskiego w okolicach zatoki Kusadasi nie dały jednak żadnego rezultatu.

Policja turecka zwróciła się do rodziny Smitha o udostępnienie próbek krwi - w ten sposób można będzie stwierdzić, czy krew na szalupie i w kabinie należy rzeczywiście do zaginionego turysty. Jak podaje tureckie źródło, policja przesłuchała wielu pasażerów "Brillance", nie podejrzewa się jednak żadnego z nich. Żona zaginionego otrzymała pozwolenie na powrót do USA, ale jak oznajmił rzecznik w Ankarze, jest w stałym kontakcie z turecką policją. Śledztwo w sprawie George'a Smitha prowadzą również FBI i Interpol.

* Śmierć po raz drugi

Tymczasem luksusowy statek opuścił Turcję, udając się zgodnie z planem do Grecji. Nie skończyły się jednak kłopoty statku. 8 lipca 6O-letni turysta został znaleziony martwy w swojej kajucie. Tym razem badania zdają się nie pozostawiać wątpliwości - umarł na zawał serca.

Dzień później 18-letnia uczestniczka rejsu zgłosiła kapitanowi, że została zgwałcona przez pięciu współpasażerów. Ponieważ statek zakotwiczył tego dnia w porcie w Neapolu, kapitan poprosił o pomoc miejscową prokuraturę. Biorąc pod uwagę, że zarówno poszkodowana, jak i oskarżeni przez nią młodzi mężczyźni, jeden z nich nieletni, byU obywatelami USA, o zajściu poinformowano również konsulat amerykański w Neapolu. Przesłuchana przez prokurator Monikę Campese dziewczyna powtórzyła swoje zarzuty w stosunku do pięciu uczestników rejsu. Dodała również, że tego samego dnia kiedy zaginął George Smith, widziała, jak napastnicy kręcili się wokół niego. Rozmawiali też z zaginionym w kasynie. Oświadczenie zelektryzowało neapolitańską prokuraturę. Campese zadzwoniła do Giovandomenica Laporego, prokuratora generalnego Włoch, ten, nie zwlekając, powiadomił FBI. Zeznania dziewczyny układały się w logiczną całość, tajemnicze zaginięcie George'a Smitha jawiło się jako morderstwo na tle rabunkowym.

Młodzi Amerykanie (trzej nowojorczycy, jeden mieszkaniec Miami i jeden z Kalifornii) uczestniczący w rejsie razem ze swoimi rodzicami, od początku zaprzeczyli oskarżeniom. - Nie było żadnego gwałtu, dziewczyna chętnie zgodziła się na spotkanie w szóstkę - stwierdzili. Po południu asystujący im adwokat Francesco Pio Porta, zaangażowany przez amerykański konsulat w Neapolu, zgłosił prokuratorowi, że ma niezbite dowody niewinności swoich klientów - filmy zarejestrowane przez nich za pomocą kamer wideo. Obrazy i dialogi nie pozostawiały żadnej wątpliwości - 18-latka nie tylko nie została zgwałcona, przeciwnie - spontanicznie i z dobrej woli uczestniczyła w zaproponowanym jej spotkaniu. Także badania ginekologiczne i ogólnolekarskie, brak najmniejszych obrażeń i śladów obrony - potwierdziły tezę, że nie był to gwałt, lecz "wakacyjny seks". - Po ośmiu godzinach śledztwa okazało się, że młodzi ludzie nie są winni zarzucanego im gwałtu, w tej sytuacji nasza rola się skończyła - stwierdziła prokurator Monica Campese.

Chociaż nastolatkowie udowodnili swą niewinność, kapitan nakazał im i ich rodzicom opuszczenie statku. Na nic nie zdały się protesty. Kapitan nie zmienił zdania. Na pokładzie statku pozostała natomiast 18-letnia Amerykanka. Dlaczego fałszywie oskarżyła swoich rówieśników? Prokurator Monica Campese nie ma większych wątpliwości - z lekkomyślności i głupoty.

Czy rzeczywiście piątka młodych amerykańskich turystów może mieć jakiś związek z zaginięciem 26-letniego rodaka? Oni sami przyznali, że owszem, rozmawiali kilka razy z George'cm Smithem, tak jak zresztą z wieloma innymi pasażerami. Stanowczo stwierdzili, że nie mają nic wspólnego z jego zaginięciem. - Interpol i FBI poprosiły o dane dotyczące chłopców, przekazaliśmy więc wszelkie informacje związane z ich identyfikacją do konsulatu amerykańskiego w Neapolu. Dalsze śledztwo leży w gestii służb amerykańskich - powiedziała prokurator Campese. Zapytana, jakie jest jej prywatne zdanie na temat losów Georgeła Allena Smitha oraz ewentualnego związku pięciu młodych Amerykanów z jego zaginięciem, odpowiedziała, że według niej zaginiony mężczyzna został zamordowany. - Wszystko na to wskazuje. Czy oskarżeni o gwałt mogą być zamieszani w morderstwo? Nie ulega wątpliwości, że fałszywe oskarżenie o gwałt podaje w wątpliwość wszystkie zeznania dziewczyny.

* Krzyk w nocy

Mimo że od tragedii na statku upłynął przeszło miesiąc, śledztwo nie posunęło się do przodu. Amerykańskiej policji nie udało się jak dotąd zrekonstruować ostatnich godzin Smitha. Z kim się spotykał? Z kim rozmawiał? Ile wypił tego wieczoru, czy po wygranej wyszedł sam z kasyna?

Przypadek George'a trafił na intcrnctową stronę Missing Angcls zajmującą się przypadkami zaginionych bez śladu osób. O swoich wrażeniach opowiedziała również Barbara McKulloch, 54-letnia uczestniczka rejsu na pokładzie "Brillance of the Sea". Barbara bawiła na statku w towarzystwie swoich dwóch nastoletnich córek i chłopca jednej z nich. Nocą, mogło być około pierwszej, zbudził ją krzyk kobiety. - Mam lekki sen, często więc zdarza mi się obudzić w ciągu nocy, pomyślałam, że pewnie jakaś para się kłóci albo jakaś rozdrażniona matka uspokaja dzieci. Zastanowiło mnie jednak, że był to pojedynczy, urwany krzyk. Następnego dnia rano wyszłam razem z córką na balkon w naszej kajucie - jakieś cztery stopy przed nami, na metalowej zasłonie widać było ślady krwi i wyraźny odcisk ręki. Moja córka zrobiła zdjęcie. To wszystko było dość dziwne, ale szybko o tym zapomniałyśmy, bo trzeba było iść na śniadanie i czekało nas zejście na ląd. Dopiero później, kiedy usłyszałam komunikat o zaginięciu pasażera, przemknęło mi przez głowę: "O Boże, to może mieć związek z nocnym krzykiem i śladami krwi". Popędziłam na balkon, krwawy odcisk dłoni był ciągle widoczny. Natychmiast powiadomiłam o wszystkim załogę. Pełniąca obowiązki młoda dziewczyna najwyraźniej nie wiedziała, co zrobić. W końcu bez większego zainteresowania, zapisała moje imię, nazwisko i numer kabiny. Barbara McKulloch nigdy nie została przesłuchana przez prowadzących śledztwo.

* Ten sam dzień i miesiąc

W ciągu ostatnich sześciu lat podczas rejsów turystycznych zaginęło bez wieści 12 pasażerów. Najwięcej podczas rejsów karnawałowych. Dochodzenie skończyło się najczęściej hipotezą o samobójstwie lub przypadkowym wypadnięciu za burtę. Żadna rodzina nie pogodziła się z tą tezą. Michael Pham z Seatle, który z okazji dnia matki zafundował swoim starszym już rodzicom rejs na Karaiby, nigdy nie uwierzył, że odebrali oni sobie życie. Małżonkowie Pham byli widziani po raz ostatni podczas obiadu.

22-letni James Scavone uczestniczył w rejsie na Karaiby ze swoim najlepszym kolegą i jego rodzicami. Po raz ostatni widziano go o 1 w nocy 5 lipca 1999 r. Powiedział koledze, z którym bawił się na dyskotece, że idzie do toalety. Kiedy Jean Scavone, matka Jamesa, przeczytała informację o zaginięciu George'a Smitha, doznała szoku - ten sam dzień i miesiąc, ta sama godzina uświadomiły jej, że od zaginięcia syna upłynęło sześć lat. W pierwszym odruchu chciała nawet zadzwonić do rodziców George'a. Potem zrezygnowała z tego zamiaru. Była ostatnią osobą, która mogłaby ich pocieszyć.