Ślad w moim sercu

 

Niektórzy ludzie wkraczają w nasze życie i prędko odchodzą.
Inni pozostają przez jakiś czas, zostawiają ślad w naszych sercach
i nigdy już nie jesteśmy tacy jak przedtem.


Źródło nieznane



W niezwykle mroźny styczniowy dzień do piątej klasy, w której zgromadzono dzieci mające kłopoty w nauce, wkroczył nowy uczeń i od razu zostawił w moim sercu swój ślad. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Bobby'ego, miał na sobie lekką bluzę i wytarte dżinsy - zdecydowanie zbyt cienkie ubranie jak na tę porę roku. W jednym bucie brakowało sznurowadła, więc klapał głośno, kiedy chłopiec szedł. Mimo to nawet gdyby Bobby był ubrany przyzwoicie, i tak nie przypominałby żadnego innego normalnego dziecka. Wyglądał na najbardziej zaniedbane, zagubione i smutne dziecko, jakie kiedykolwiek przyszło mi oglądać, i mam nadzieję, że czegoś takiego więcej już nie zobaczę.

Nie tylko wyglądał dziwnie, ale i zachowywał się tak dziwacznie, że daję głowę, iż powinien znaleźć się w grupie, w której uczono zachowań społecznych. Bobby sądził na przykład, że okrągły zlew w korytarzu to sedes, krzyk był zwyczajowym tonem głosu, jakiego używał, miał obsesję na punkcie Kaczora Donalda i z nikim nigdy nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Podczas lekcji bez przerwy wyrzucał z siebie jakieś uwagi. Pewnego razu z dumą oznajmił na forum klasy, iż nauczyciel wychowania fizycznego powiedział mu, że śmierdzi, i nakazał użycie dezodorantu.

Nie dość, że jego zachowanie było odrażające, brakowało mu w dodatku jakichkolwiek umiejętności szkolnych. Miał jedenaście lat, a nie potrafił czytać ani pisać. Nie umiał napisać żadnej litery alfabetu. Stwierdzenie, że nie pasuje do uczniów mojej klasy, było po prostu eufemizmem.

Byłam przekonana, że przyjęcie go do mojej klasy to jakaś tragiczna pomyłka. Przejrzałam jego papiery i zaszokowało mnie odkrycie, że ma normalny iloraz inteligencji. Co w takim razie było powodem jego dziwacznego zachowania? Odbyłam rozmowę z pedagogiem szkolnym, który powiedział, że widział kiedyś matkę chłopca. "Bobby jest o niebo bliżej normalności niż ona" - skomentował. Przeglądając dalsze dokumenty, odkryłam, że przez pierwsze trzy lata życia Bobby wychowywał się w rodzime zastępczej. Następnie znów przeszedł pod opiekę matki, z którą przynajmniej raz w roku przeprowadzał się do innego miasta. A więc sytuacja wyglądała właśnie tak. Bobby wykazywał normalny iloraz inteligencji i pomimo okropnego zachowania miał pozostać uczniem mojej klasy.

Trudno mi się do tego przyznać, jednak ten pomysł nie podobał mi się. Moja klasa była już wystarczająco liczna i naprawdę miałam co najmniej kilku uczniów, którzy wymagali bardzo wiele szczególnej uwagi. Nigdy jeszcze nie próbowałam uczyć dziecka, którego umiejętności znajdowały się na tak niskim poziomie. Nawet zaplanowanie czegokolwiek dla Bobby'ego wydawało się zadaniem ponad siły. Przez pierwsze kilka tygodni jego pobytu w mojej klasie budziłam się ze ściśniętym żołądkiem, bojąc się iść do pracy. Były i takie dni, kiedy jechałam do szkoły z nadzieją, że dziś może się nie pojawi. Szczyciłam się opinią dobrej nauczycielki, więc miałam do siebie pretensję, że nie lubię Bobby'ego i nie chcę go w swojej klasie.

Mimo że doprowadzał mnie do szału, dzielnie starałam się traktować go tak jak innych uczniów. Nigdy nie pozwalałam, by ktokolwiek mu dokuczał, jednak poza klasą uczniowie wychodzili wprost ze skóry, żeby urazić go jak najdotkliwiej. Zachowywali się jak stado dzikich zwierząt, które atakuje chorego lub rannego osobnika.

Po miesiącu pobytu w szkole Bobby wszedł do klasy w rozdartej koszuli i z zakrwawionym nosem. Wiedziałam, że jak zwykle dopadła go grupa moich uczniów. Chłopiec usiadł w swojej ławce i udawał, że nic się nie stało. Otworzył książkę i usiłował czytać, a krew zmieszana z łzami kapała na kartki. Wściekła jak nie wiem co, wysłałam Bobby"ego do pielęgniarki i zwymyślałam uczniów, którzy go pobili. Powiedziałam, że powinni się wstydzić tego, iż nie lubią go, bo jest inny. Wrzeszczałam, że jego dziwne zachowanie powinno się stać jeszcze jednym powodem dla uprzejmego traktowania. W którymś momencie mojej słownej napaści zaczęłam przysłuchiwać się temu, co mówię, i doszłam do wniosku, że ja też powinnam zmienić swój stosunek do tego chłopca.

Tamten incydent zmienił moje uczucia względem Bobby'ego. W końcu udało mi się pod powierzchnią dziwacznego zachowania dostrzec małego chłopca, który rozpaczliwie potrzebuje kogoś, kto mógłby się nim zaopiekować. Pojęłam, że prawdziwym sprawdzianem dla nauczyciela nie jest zwykłe wykładanie wiedzy, ale odpowiadanie na potrzeby uczniów. Bobby miał ogromne, wyjątkowe potrzeby, które musiałam zaspokoić.

Zaczęłam kupować mu ubrania w sklepach Armii Zbawienia. Wiedziałam, że inni uczniowie wyśmiewają się z niego, bo ma tylko trzy koszule. Starannie dobierałam stroje, które były jeszcze modne i nie zniszczone. Był nimi zachwycony i z miejsca uzyskał większą pewność siebie. Odprowadzałam go do klasy wtedy, gdy obawiał się ataków ze strony innych dzieci. Przed lekcjami spędzałam z nim dużo czasu, pomagając w odrabianiu zadań.

Dzięki nowym ubraniom i dodatkowej opiece w chłopcu zaszła zdumiewająca zmiana. W końcu wyszedł z obronnej skorupy, a ja odkryłam, że jest przemiłym dzieckiem. Jego zachowanie znacznie się poprawiło i nawet od czasu do czasu udawało mi się nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Przestałam rano drżeć na myśl, że idę do pracy - w gruncie rzeczy niecierpliwie czekałam na chwilę, w której zobaczę go na korytarzu. Martwiłam się, kiedy był nieobecny. Zauważyłam, że zmiana mojego podejścia spowodowała inne zachowanie uczniów. Wreszcie przestali mu dokuczać i zaakceptowali go jako jednego z członków grupy.

Pewnego dnia Bobby przyniósł do szkoły zawiadomienie, że za dwa dni się wyprowadza. Miałam złamane serce. Nie zdążyłam przecież kupić mu tego, co zaplanowałam. Na przerwie pobiegłam więc do sklepu i kupiłam mu garnitur. Wręczyłam mu go i powiedziałam, że to prezent pożegnalny. Kiedy zobaczył metkę na ubraniu, powiedział:
- Nigdy jeszcze nie nosiłem zupełnie nowych rzeczy.

Niektórzy uczniowie dowiedzieli się o wyprowadzce i po lekcjach zapytali mnie, czy pozwolę im urządzić przyjęcie pożegnalne dla Bobby'ego.
- Oczywiście - stwierdziłam, w duchu jednak pomyślałam sobie: Przecież oni nie są w stanie zapamiętać, że mają odrobić lekcje, a co dopiero zorganizować przyjęcie.

Ku memu zaskoczeniu udało im się. Następnego ranka koledzy przynieśli ciasto, serpentyny, baloniki i prezenty dla Bobby'ego. Jego prześladowcy stali się jego przyjaciółmi.

Ostatniego dnia pobytu w szkole Bobby wmaszerował do klasy, dźwigając ogromny plecak pełen książek. Przyjęcie bardzo mu się podobało, a kiedy było już po wszystkim, zapytałam, po co przyniósł te wszystkie książki.
- One są dla pani. Mam mnóstwo książek, więc pomyślałem sobie, że mogę pani trochę dać.

Byłam przekonana, że Bobby nie ma w domu nic własnego, a już na pewno nie książki. Jakim sposobem chłopiec, który swego czasu posiadał tylko trzy koszule, mógłby mieć dużo książek?

Kiedy je przeglądałam, spostrzegłam, że większość pochodzi z bibliotek znajdujących się w różnych miastach, gdzie Bobby mieszkał. Niektóre były opatrzone napisem: "Osobisty egzemplarz nauczyciela". Wiedziałam, że książki nie należą do Bobby'ego i zostały zdobyte w sposób dość wątpliwy. Ale Bobby dawał mi wszystko to, co miał. Nigdy wcześniej nie otrzymałam tak cudownego prezentu. Poza ubraniami, które miał na sobie, Bobby oddawał mi cały swój majątek.

Tamtego dnia Bobby zapytał mnie na odchodnym, czy będzie mógł do mnie pisać. Wyszedł z klasy z moim adresem w kieszeni, zostawiając po sobie stertę książek i niezatarty ślad w moim sercu.




Tekst: Laura D. Norton
Tłumaczenie: Joanna Gołyś
Balsam dla duszy 3

  • /spojrzenia/900-dar-babuni
  • /spojrzenia/898-dwie-moliwoci