PODRÓŻE BLONDYNKI - Ukajali (1) - Trup w każdej szafie

 

Lima, siódma rano. Wychodzę na śniadanie. Ulice jeszcze nie rozgrzane południowoamerykańskim słońcem, puste, dziwnie pachnące... Idę tropem tego zapachu, trafiam do bramy, gdzie gruba pani w białym fartuchu stoi nad dymiącym garnkiem. Pytam co jest do jedzenia. Caldo degallina, czyli rosół z kury. Tubylcy mają chyba nieco skrzywiony obraz Europejczyków. Zamiast zaproponować mi jakiegoś taniego pierożka, które piecze się i zjada w większości latynoskich krajów, pani poleca mi na śniadanie zupę z kury. Nie jestem bogatą turystką z aparatem fotograficznym dyndającym na szyi, która wypadła kondorowi spod ogona. Wyjaśniam po hiszpańsku, że nie interesuje mnie jedzenie dla gringów, tylko najzwyklejsze jedzenie codzienne. Co zwykle jada się na śniadanie?

- Caldo de gallina - powtarza kucharka bez mrugnięcia okiem. - Zupę z kury.

- A jest coś jeszcze?

- Jest - mówi Peruwianka. - Mam też caldo de cabeza, czyli zupę z krowiego łba.

Z przeciwnej strony ulicy podchodzi do nas chudy robotnik. Zamawia tani zestaw śniadaniowy, a ja patrzę ze zdumieniem jak kucharka bierze najgłębszy talerz świata i nalewa do niego litr żółtego rosołu. To jest śniadanie. Nie ma w Peru nic bardziej zwykłego i prostego. Talerz wielki jak wiadro, fura rozgotowanego makaronu i kawałek kurzego mięsa. Dwa i pół solą, czyli około dwóch i pół złotego. Cztery sole wchodzą na jednego dolara. Jest rano, jest gorąca zupa. Powinnam zacząć się do tego przyzwyczajać.

Spędzę w Peru jeszcze około miesiąca, żeby potem przez zieloną granicę przeniknąć do Ekwadoru. Niby prosta sprawa, gdyby nie to, że oba kraje od lat mają różny pogląd na temat jej przebiegu. Trzeba było jakoś tę granicę na stałe wyznaczyć, więc Ekwadorczycy zaminowali dżunglę po swojej stronie. Wtedy Peruwiańczycy zrobili to samo po stronie peruwiańskiej. I czekają. Kto pierwszy zrobi jakiś fałszywy ruch? Mam nadzieję, że nie ja.

Znając moje szczęście, uda mi się przebiec między minami, żeby potem w ostatniej chwili poślizgnąć się na krowim placku. Na szczęście z mojego doświadczenia wynika, że w amazońskiej dżungli jedynym powszechnie występującym rodzajem bydła jest boża krówka.

Tak czy inaczej powinnam wzmacniać siły. W ostatnich dniach zastrzelono jednego peruwiańskiego żołnierza. Napięcie wzrosło. Wszyscy gorąco i serdecznie odradzali mi podróż w tamtym kierunku. Ostrzegali, że przewodnik porzuci mnie gdzieś w puszczy, obrabuje i nikt nigdy nie dowie się gdzie zginęłam. A nawet jeżeli zostanę odnaleziona, to wobec trwającego konfliktu granicznego żadna ze stron nie będzie chciała przyjąć na siebie odpowiedzialności.

Uprzejmie odpowiedziałam, że nieuczciwego przewodnika trudniej jest znaleźć niż uczciwego, a tak się akurat składa, że nie mam na to zbyt dużo czasu. Żołnierze są tylko ludźmi i na pewno można się z nimi dogadać. Jadę w końcu uzbrojona aż po zęby. W cierpliwość.

Tymczasem zwiedzanie Limy rozpoczęłam od mojego hotelu, gdzie na piętrze mieszkała mumia. Ktoś po prostu znalazł w Andach małą mumię, przywiózł ją do stolicy, wsadził do akwarium bez wody i zalepił brzegi kitem. Mała, sczerniała czaszka, rozpadające się ubranko i żuczki, które rozkopały kit czując możliwość zamieszkania w szklanej spiżarni. Przyglądałam jej się codziennie rano. Ona mi chyba też.

Po trzech dniach zwiedzania przypomniał mi się świnio-pas, któremu na nazwisko było Pizarro i który przestał pasać świnie po to, by wyruszyć do Ameryki. Dotarł do Panamy i tam się dowiedział, że dalej na południe leży kraj przebogaty w złoto i srebro. Powyżej równika natknął się na tubylców, którzy nie czekając aż ich ktoś podbije, poderżnęli gardła czternastu ludziom z ekipy. Pizarro był prawie gotów wycofać się z powrotem na północ, ale jego pilot - Bartolome Ruiz - przybiegł z dobrymi wiadomościami. Poniżej równika, jak się wyraził: „leżą lądy przebogate w złoto i srebro i zamieszkane przez ludy bardziej inteligentne od tych, któreśmy dotąd poznali".

Tak trafili do Peru. Ruiz zobaczył tratwę wyposażoną w żagiel ze skóry lamy, a jej bogato ubrani właściciele poinformowali go, że znajduje się w królestwie rządzonym przez Najwyższego Inkę, którego stolicą jest Cuzco.

Francisco Pizarro przybił do brzegu. Na pokład wszedł lokalny pomniejszy władca, czyli curaca. Pizarro wręczył mu krucyfiks i poinformował, że przybywa w imieniu króla Karola V, by wybawić państwo inkaskie od pogaństwa. I tak to się zaczęło.

 

Dzisiaj w centrum Limy stoją budynki ociekające złotem, z balkonami rzeźbionymi w tysiące fal i załomków, zdobione płaskorzeźbami, aniołami, do których jedyne wejście prowadzi przez ogromne, ciężkie złote drzwi, które w słońcu błyszczą tak ogniście, że wszyscy dookoła chodzą w okularach przeciwsłonecznych.

Stałam i gapiłam się na rzeźby i mozaiki, na złote wrota i ludzi kręcących się wte i wewte, gdy nagle poczułam dziwną lekkość na plecach. Kilka kroków ode mnie stał policjant z karabinem w rękach, wśród ludzkiego tłumu przechodzili też księża i żołnierze, a jednak ich bliskość najwidoczniej nie przeszkadzała kieszonkowcom. Kiedy robiłam zdjęcie, plecak przewiesiłam przez jedno ramię. To wystarczyło. Jego tylna część znalazła się poza moim wzrokiem, a tym samym w zasięgu bezpośredniego zainteresowania złodzieja. Lekkość na moich plecach nie była złudzeniem. Kieszeń w plecaku została otwarta i opróżniona.

Jak zwykle w takich sytuacjach poczułam elektryczny dreszcz. Podskoczyłam. Obróciłam się wkoło. Nikt nic nie wie. Ludzie uciekają wzrokiem, przechodzą dookoła, czasem rzucają mi współczujące spojrzenie.

Włączyłam szósty zmysł. Rozejrzałam się nawet nie wiedząc czego lub kogo dokładnie szukam, bo przecież nawet jeżeli złodziej stoi tuż obok, to nie da po sobie poznać, że to on jest złodziejem. Ale nagle zatrzymałam wzrok na chłopaku, który miał coś dziwnego na twarzy. Nie miałam pojęcia co, ale była to jedyna osoba z tłumu, która z jakiegoś powodu zwróciła moją uwagę. Rozgarnęłam więc ludzi i ruszyłam w jego stronę.

Sunęłam jak czołg, nie spuszczając go z oczu. Kiedy na mojej drodze niespodziewanie stanął barczysty wielkolud, odsunęłam go tylko na bok bez słowa i szłam tak długo, aż stanęłam oko w oko z chłopakiem. I rzuciłam mu wyzywające spojrzenie.

Rozejrzał się niepewnie czy to na pewno o niego mi chodzi. Aja patrzyłam mu natarczywie prosto w oczy. Odwzajemnił to spojrzenie i staliśmy tak przez chwilę naprzeciwko siebie i zanim uświadomiłam sobie, że to jest zupełnie obcy facet, który nic do mnie nie ma i którego ja też widzę po raz pierwszy w życiu, złapałam go za ramiona i wyszarpnęłam mu dłonie zza pleców. Spodziewałam się pewnie zobaczyć w nich mój portfel, ale jego ręce były puste, czyste i niewinne.

Nie wiem co we mnie wtedy wstąpiło. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie zrobiłam niczego podobnego. Spojrzałam facetowi prosto w oczy jeszcze raz i wtedy, w dziwnym natchnieniu, podniosłam jego rękę do góry. Spod pachy wypadł mu portfel i książeczka z adresami. To był mój portfel i moja książeczka. Skąd wiedziałam?... Do dzisiaj nie mam pojęcia. Ale wiem jedno: tłok ludzki tworzą złodzieje. Jeżeli dwieście osób tłoczy się na niewielkiej przestrzeni, to znaczy, że sto z nich przyszło tu obrobić pozostałą setkę. Od tej pory plecak zawsze noszę z przodu.

 

Na pożegnanie z Limą poszłam do małej knajpki kilka kroków od hotelu. Zamówiłam mate de coca, czyli herbatkę z koki. Niektórzy twierdzą, że od koki drętwieje język, a przed oczami zaczynają latać kolorowe plamy, aleja niczego takiego nie zauważyłam.

Kiedy w pierwszej knajpie zaproponowano mi mate de coca, pomyślałam, że chodzi o napar z orzechów kokosowych i zgodziłam się bardzo chętnie. Po chwili kelnerka postawiła przede mną małą białą filiżankę, w której pływały cztery zielone listki zalane wrzątkiem. Wtedy zrozumiałam, że chodziło o „coca", a nie „coco". Uprawianie, sprzedawanie i kupowanie świeżych liści koki jest w Peru całkowicie legalne i oficjalne. Czasem także konieczne, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedziałam.

Napar z liści koki smakował trochę cierpko i dziwnie szybko się skończył. Zamówiłam więc następną filiżankę.

Dokładnie naprzeciwko mnie wisiał telewizor, w którym akurat pokazywano teleturniej. Byłam właśnie w trakcie trzeciej filiżanki naparu z koki, gdy na ekranie nagle rozpoczęła się konkurencja, w której półnagi mężczyzna musiał dotrzeć na czas do mety i wykonać tam określone zadanie.

Aż się przesiadłam o dwa stoliki bliżej. Facet na ekranie był właściwie „trzyczwartenagi". Pokazywano go tylko od tylu - biegał z gołym zadkiem, bo spodnie dla utrudnienia kazali mu opuścić do kolan. Dobiegł do mety, coś tam pomajstrował - i zamarłam z filiżanką w ręce, bo wszyscy wiemy, że w telewizji można pokazywać różne rzeczy, ale żeby facet biegał po ekranie na golasa w środku dnia, to tego jeszcze nie widziałam. Chyba że to efekt herbatki z koki.

Golas nagle się odwrócił i zaczął biec w stronę kamery. Wyglądał jeszcze gorzej niż się spodziewałam, bo z przodu miał na sobie pomarszczony plastik w kolorze cielistym. Został ubrany w sztuczne ciało, żeby nie pokazać w telewizji gołego zadka. To po co w ogóle kazali mu spuszczać spodnie?...

Postanowiłam wyjeżdżać natychmiast.

 

Mój plan był prosty: przyleciałam do Limy, żeby stąd przejechać przez góry, dotrzeć lądem do Amazonii, a potem rzeką Ukajali i Napo popłynąć aż do Ekwadoru. Tak czy inaczej w ciągu najbliższych dwóch miesięcy musialam dostać się do stolicy Ekwadoru, Quito, bo stamtąd miałam samolot powrotny do Polski.

Są bezpośrednie autobusy, które z Limy jadą aż do Pucallpy, dużego miasta zbudowanego w dżungli nad Ukajali. Podróż przez Andy trwa zaledwie dwadzieścia kilka godzin. Można też w sześćdziesiąt minut dolecieć tam awionetką. Jednak obydwa te rozwiązania wydały mi się zbyt proste. Znalazłam na mapie inną drogę, dłuższą, węższą, bardziej zawiłą i -jak mi się wydawało - znacznie bardziej interesującą. Oczywiście nie myliłam się - pod warunkiem, że za „interesującą" można uznać jazdę na świńskim grzbiecie, brodzenie w błocie po pachy i konieczność czasowego przekształcenia się w sardynkę.

 

Źródło:  Blondynka śpiewa w Ukajali, NA KRAŃCE ŚWIATA National Geographic

  • /poznaj-wiat/362-podroe-blondynki/3220-podroe-blondynki-taniec-wojownika