Enklawa na skraju dżungli (Meksyk)

Kiedy Maria zachorowała, rodzina wezwała curandero. Ułożył ją na glinianej podłodze chaty, po bokach zapalił świeczki. Wzdłuż świeczek wyżłobił rowek. Wziął do ust potężny haust posh i wypluł go na Marię. Resztę bimbru wlał do rowka i zapalił. Potem okadzał Marię ziołami, a jeszcze potem ocierał kurczakiem. Wreszcie zabił kurczaka i kazał go zjeść całej rodzinie. Za ów cudowny zabieg curandero zażądał zapłaty równej siedmiu dniówkom pracy na plantacji.

Życie upływało Marii na codziennej harówce, bezustannym rodzeniu dzieci, chorobach i pijaństwie męża, któremu już żaden curandero nie mógł pomóc, gdy umierał wyniszczony alkoholem. W wiosce Marii - jak też okolicznych wioskach - takim niezmiennym rytmem płynie czas od wielu dziesiątków lat, właśnie pod czujnym okiem espiristas i curanderos, uzdrowicieli i zaklinaczy. l to, mimo że nieopodal, w dolinie odległej zaledwie o godzinę drogi leży ludne, piękne i bogate miasto, tłumnie odwiedzane przez przybyszów z całego świata. Maria wspomina, że w jej domu spoglądały ze ścian

gipsowe figurki świętych,

w tym również Jezusa i Świętej Dziewicy z Guadelupe. Nikt nie wątpił, że po poświęceniu i ochrzczeniu w kościele posążki żyją, obserwują i słyszą domowników. Niegdyś mały Jezus spadł ze stołu i się stłukł, a ojciec z niedowierzaniem oglądał rozbite kawałki. Nie rozumiał, dlaczego wewnątrz nie ma żywego ciała, a figurka nie krwawi. W każdym razie posążki były bardzo użyteczne, gdyż modlono się do nich o zdrowie lub dobre zbiory, a najważniejszą postacią wśród nich nie był wcale Jezus Chrystus, lecz święty patron wioski.

Pierwszy konkwistador, Diego de Mazariegas, przybył w te okolice w 1528 roku i w dolinie okolonej wiecznie zielonymi szczytami trzy-tysięczników założył miasto San Cristóbal de las Casas. Meksykanie często się wzruszają, słysząc tę nazwę. Wielu twierdzi, że właśnie tam jest prawdziwa dusza kraju. Tam, czyli na południowych krańcach Meksyku, w stanie Chiapas, w kożuchu wyżynnej dżungli sunącej od Pacyfiku wzdłuż granicy z Guatemalą.

San Cristóbal jest dostatni i zadbany przez lokalny establishment. Barwna i niska zabudowa w siatce niewiarygodnie czystych kamiennych ulic. Hotel za hotelem, butiki, gwarny rynek przy katedrze. Ale to nie jest świat Marii i jej sąsiadów z okolicznych gór. W odróżnieniu od zamożnych kolonialnych miast w dolinach, rdzenna ludność indiańska żyje w górskich ostępach w skrajnej biedzie i zacofaniu. Dlatego też w 1994 roku doszło do

indiańskiej rewolty,

krwawo stłumionej, a partyzanci (Narodowa Armia Wyzwolenia im. Zapaty) pod przywództwem zapatrzonego na Che Guevarę Komendanta Marcosa wycofali się do dżungli, skąd jeszcze czasem przypominają o sobie, napadając na jakąś hacjendę i uprowadzając bydło. W każdym razie w stanie Chiapas panuje obecnie spokój i porządek pod czujnym okiem wszechobecnych garnizonów wojskowych.

Indianie żyjący w górach wokół San Cristóbal to plemię Tzotzil, są potomkami Majów, mówią jednym z majańskich dialektów i okazali się w miarę odporni na kilkuwiekowe ewangelizacyjne wysiłki dominikanów. Jest ich dziś około 100 tyś., a symbole naszych czasów wolno kruszą rytm ich życia.

W każdą niedzielę o świcie Indianie Tzotzil schodzą z gór, podążając ku wiosce nieopodal San Cristóbal. Wioska zwie się San Juan Chamula i jest na tyle niezwykła, że swoista niedzielna pielgrzymka odbywa się tu również z przeciwnej strony, czyli od strony miasta.

Z San Cristóbal nie ciągną tu jednak Indianie Tzotzil, ale rozgorączkowani gringos, najczęściej w grupach zorganizowanych i „pod przewodnikiem". Co goni sytych białych gringos ku Indianom Tzotzil w górskiej wiosce kilkanaście kilometrów na północ od San Cristóbal?

Kilometrowa ulica prowadząca z drogi przelotowej w stronę zocalo, czyli rynku w San Juan Chamula, jest prosta, opada na całej długości i dlatego też daje dobrą perspektywę na to, co dzieje się na dole. Widać więc olbrzymi kwadrat zocalo, na którym właśnie odbywa się targ, szczelnie i kolorowo pokryty tłumem Tzotzil, a w głębi nad ową masą wznosi się

jasna fasada kościoła.

Przed wejściem należy uiścić opłatę, a olbrzymia plansza ostrzega przed robieniem zdjęć i filmowaniem wewnątrz samego kościoła. Zakazuje się też wszelkich bliskich ujęć na zoca/o, a zwłaszcza mężczyzn ubranych w białe wełniane tuniki oraz tych, którzy noszą białe przepaski na głowach i czarne tuniki bez lub kamery dozwolone są tylko ujęcia panoramiczne z bezpiecznej odległości.

W środy kościół jest zamknięty z racji lokalnych przesądów. Gdy obcy przybysz wchodzi ze słonecznego dnia w głęboki półmrok świątyni, ogarnia go raptownie poczucie przemożnej presji, jakby napierającego ciśnienia w głębinach. To nie jest kościół, do jakiego przywykł Europejczyk. To nie jest zwyczajny kościół.

Nie ma ławek. Nie ma ołtarza. Pusta ściana z krzyżem przepasanym szarfami. I setki, może tysiące płomieni świec pełgających na stołach ustawionych wzdłuż obu ścian. Posadzka wysypana jest igłami sosen i trzeba ostrożnie stąpać po tej warstwie igliwia, gdyż między nogami też płoną dziesiątki świeczek. Patrzymy na ściany tak niezwyczajnie oświetlone, a z nich spoglądają figurki świętych w szklanych obudowach, każda podpisana i pięknie przystrojona: Przypominają nasze przydrożne kapliczki. Kilka wyróżnia się wielkością, a to bez wątpienia Święta Pani z Guadelupe i Jezus Chrystus, ale to nie oni są w tym panteonie najważniejsi. Przewodzi wszystkim Jan Chrzciciel.

Tymczasem na igliwiu posadzki klęczą i leżą jakieś niewyraźne postacie i ani nas widzą, jest ani słyszą, gdy w głuchym milczeniu stąpamy między nimi. Oto cała rodzina otacza skuloną sylwetkę. Na granicy szeptu uzdrawiacz

szarpiącymi zaklęciami

wygania chorobę, okadzając leżącego i owiewając go gałązkami. Obok podobna scena, lecz tym razem uzdrawiacz powiewa roztrzepo-tanym kurczakiem, po czym ukręca mu łeb. Parę metrów dalej samotna kobieta na klęczkach unosi ręce w górę i coś mamrocząc, opada ciałem na posadzkę, wznosi się i opada, raz za razem... W rękach trzyma jajka, tłucze je o posadzkę i zastyga w ostatnich słowach zaklęcia. No i na koniec zwyczajne już sceny rozmodlonych kobiet okutanych szalami, w czarnych wełnianych spódnicach, wpatrzonych w jakąś świętą figurkę. Wszyscy w transie, a gringos między nimi są jak przybysze z równoległego wszechświata.

A jednak ktoś nas tu bacznie obserwuje. Czasem jeden z nich przemknie nam pod nogami, oczyszczając posadzkę z wosku po wypalonej świecy. To są „ludzie cargo", czyli „ludzie obciążeni ciężarem", i to oni sprawują rząd dusz w San Juan Chamula. Raz w roku społeczność Cha-mula - gdzie kościół, zoca/o i wioska to jedność - wybiera swych nowych opiekunów. Najniższa funkcja w posłudze cargo to mayordomo, funkcja honorowa i zaszczytna, ale wybrany stoi przed dylematem - czy zdać się na honory i przywileje świadczone mu przez wieś, czy też utracić stałą pracę? Rolą mayordomo jest opieka nad przyznanym mu świętym. To nie jest tylko zadbanie o figurkę w szklanej obudowie, trzeba też dotrzeć do tych, co jej zawierzają swe troski, a również zorganizować w jej dzień uroczysty festyn. Z samej ilości świętych w kościele jasno wynika, że Chamula świętuje co kilka dni.

Najważniejsi święci - a więc Jan Chrzciciel - mają na swe usługi aż ośmiu mayordomos. Jeśli mayordomo dobrze spełnia swe obowiązki, staje się capitane, czyli wychodzi z kościoła na zoca/o i tam strzeże porządku publicznego. W taki właśnie sposób Chamula tworzy własną policję i starszyznę. Zbierają się w niedzielę na zoca/o, siedzą w kręgu na obrzeżach targu, w czarnych tunikach bez rękawów i dziwacznych czerwonych kapeluszach, świadomi swej władzy i dostojeństwa i rozsądzają spory, udzielają porad życiowych oraz tłumaczą znaki lub sny.

Indianie w Chamula określają siebie jako catolicas tradicionalistas. Ostatnią mszę ksiądz odprawił tu w 1968 r., a teraz zagląda tu tylko, by przeprowadzić ceremonię chrztu. Jest to jedyny sakrament uznawany przez owych „tradycyjnych katolików", a później już całe religijne życie upływa im tylko na czczeniu świętych figurek. Po co zmieniać cokolwiek? Jest tak, jak przed wiekami, kiedy każdy bóg zajmował się tym i owym, a dzisiaj te obowiązki

przejęli święci.

W kościele Chamula niektórzy święci po lewej stronie ściany są ponoć mocno lekceważeni.

Przybyli tu dawno temu z kościoła wioski San Sebastian, który popadł w ruinę ponad 100 lat temu. Ale jak można poważać świętych, którzy nie uchronili własnego kościoła przed zniszczeniem? Dlatego też święci przeprowadzeni z San Sebastian przez jakiś czas nie mogli patrzeć ludziom w twarz - byli obróceni tyłem - i dopiero gdy czas niełaski dobiegł końca, dostali szklane gabloty, przejmując je zresztą po chamulańskich, gdy ci sprawili sobie kompletnie nowe domki.

Uliczka w San Cristobal

Gdy w Chamuli „podziękowano" ponad 40 lat temu księżom katolickim, w okolicznych wioskach pojawili się misjonarze z wszelkich sekt protestanckich.

Zdawało im się, że wkraczają na ziemię niczyją i energicznie poczęli kusić nową ścieżką życia. Początkowo w wioskach ich z lekceważeniem odprawiano, ale gdy znalazła się wreszcie pewna liczba wyznawców nowej wiary, wszyscy strażnicy dotychczasowego porządku - czyli starszyzna wioskowa, capitanes i curanderos - rychło połapali się, do czego ten religijny ferment może doprowadzić. W rezultacie w odstępców poczęto wpierw rzucać kamieniami, a potem po prostu spalono ich liche chaty i wyrzucono z Chamuli jak i jej okolic. Owi wygnańcy okupują teraz obrzeże obwodnicy San Cristobal, Cinturon de Miseria, czyli Pas Nędzy, gdzie biały przybysz się nie zapuszcza. Tam też żyje wygnana za nową wiarę Maria, a dzień spędza, próbując na rynku San Cristobal sprzedać gringos za grosze kolorową plecionkę na rękę, l tak oto znane wydarzenia z wielkiej sceny świata rozegrały się też na małej wioskowej arenie w dżungli stanu Chiapas.

Po stłumieniu indiańskiej rebelii przed piętnastu laty w całym stanie Chiapas trwa stan wojenny czy już raczej już „półwojenny". Starszyzna Chamuli postanowiła swego czasu przezornie nie mieszać się do tej powstańczej awantury Komendanta Marcosa i w nagrodę otrzymała od władz status

wioskowej autonomii.

Odtąd nikt z zewnątrz nie wtrąca się tu w sposób sprawowania władzy i lokalne zwyczaje wymierzania sprawiedliwości. I tak oto wioska Indian Tzotzil uwolniła się niepostrzeżenie i od księży, i od biurokracji władzy z San Cristobal, i od rewolucji.

Dżungla wszystko zapewnia. Żywi, leczy i daje dach nad głową. Ale jednej rzeczy nie mogła dać Indianom Tzotzil. Nie dała środka na bekanie, a bekanie jest szalenie ważną czynnością życiową, bo odpędza złe duchy. Kiedyś trzeba było wypić wiele bukłaków wody, by się porządnie wybekać. Ale dziś?... Nie ma więc takiego miejsca na ziemi jak Chamula, gdzie pewien symbol cywilizacji sięgnął absolutnych wyżyn w marketingowym sukcesie i to bez nakładów finansowych. Są święta - a świąt w Chamuli jest bez liku - kiedy jego dzienne spożycie na głowę osiąga 3 litry! Z kim jest więc tu moc prawdziwa? COCA-COLA!

 

JAN PILECKI

 

Źródło: ANGORA - PERYSKOP nr 38 (20.IX.2009)

  • /poznaj-wiat/298-na-wasne-oczy/3422-na-wasne-oczy-zakaone-dziewice-suazi
  • /poznaj-wiat/298-na-wasne-oczy/3391-poznaj-i-zrozum-wiat-seks-w-islamie-czyli-sury-pene-miloci