Wulkan energii

 

 

SANITARIUSZE z POGOTOWIA w Quincy w stanie Illinois pracowali w systemie 24-godzinnych dyżurów. Spędzali ze sobą wiele czasu i stanowili zgraną paczkę. Mieli podobne temperamenty - rozwijali skrzydła w ekstremalnych, dramatycznych sytuacjach, w których inni tracą głowę albo wzywają karetkę.

Michael Swango wyróżniał się nawet w tej grupie twardych facetów. Przyłączył się do nich niedawno. Wulkan energii, nie usiadł nawet na chwilę, wciąż powtarzał, że po prostu nie może się doczekać, aż coś się zacznie dziać i będzie można wsiąść do karetki.

Pochodził z Illinois i już kiedyś pracował w pogotowiu w tym stanie, ale wyjechał do Ohio na staż lekarski. Teraz wrócił i starał się o prawo wykonywania zawodu w Illinois. Do czasu wydania licencji Swango chciał popracować parę miesięcy jako sanitariusz.

Prawie wszyscy znali Michaela Swango z czasów, gdy poprzednio tu pracował. Wszyscy prócz Marka Krzystofczyka. Ten cichy, ciemnowłosy i sympatyczny 27-latek zastanawiał się, dlaczego lekarz, który odbywał staż w dużej klinice w Ohio chce pracować w Quincy jako prosty sanitariusz.

- Jak go poznasz, zrozumiesz. To oryginał - zapewniali go koledzy.

Gdy pytał, co to znaczy, tylko się uśmiechali.

W pierwszych tygodniach wspólnej pracy Krzystofczyk widział tylko, że Michael Swango jest przystojny i że rwie się do pracy. Jednak stopniowo zaczynał rozumieć, dlaczego koledzy mówili, że to oryginał - Swango strasznie się podniecał, kiedy przyjeżdżał na miejsce szczególnie makabrycznego wypadku.

- To było fantastyczne! - emocjonował się jeszcze potem.

Między wezwaniami wklejał wycinki prasowe do zeszytu -- miał takich cztery czy pięć. Krzystofczyk raz je oglądał. Niektóre artykuły dotyczyły poważnych wypadków samochodowych, wiele mówiło o otruciach. Spytał Michaela, czemu tak go interesują trucizny.

- To dobry sposób na zabijanie - odparł rzeczowo lekarz.

Czy żartował? Młody sanitariusz nie miał pojęcia.

Rankiem 14 września 1984 roku Michael Swango przyszedł na dyżur z pudłem pączków. Sanitariusze czasem przynosili coś do poczęstowania kolegów, ale Mark nie pamiętał, żeby robił to Swango.

Jednak wziął pączka jak i trzej inni koledzy. Ciastko smakowało nieźle, tylko lukier był nieco roztopiony.

- No co ty, kupiłeś wczorajsze pączki? - zażartował któryś.

- Są świeżutkie, kupiłem je dziś rano - odparł pogodnie lekarz.

Mniej więcej pół godziny później jeden z sanitariuszy poczuł mdłości i musiał gnać do toalety. Po kwadransie już cała czwórka, która jadła pączki wymiotowała i miała biegunkę. Dwaj trafili na ostry dyżur.

Lekarz podejrzewał zatrucie pokarmowe i dał im leki powstrzymujące wymioty. Wrócili do domu.

Tymczasem Swango zabrał resztę pączków, mówiąc, że idzie z nimi do dyżurki pielęgniarek.

Później zadzwonił do Krzystofczyka.

- Jak się czujesz? - spytał z troską w głosie.

Zbiorowe zatrucie zgłoszono do okręgowego wydziału zdrowia, który w tej sytuacji musiał przeprowadzić śledztwo. Inspektorzy rozmawiali z sanitariuszami i personelem cukierni, z której pochodziły pączki. Nie wykryli nic podejrzanego. Stwierdzili więc, że musiał to być jakiś wirus.

Jednak nie był to koniec sprawy, choć pracownicy szpitala jeszcze o tym nie wiedzieli. Nie wiedzieli również, że to nie pierwszy przypadek, kiedy tajemnicza choroba dopadła osoby, które znalazły się w pobliżu Michaela Swango.

W całej jego karierze zawodowej pojawiały się podejrzenia, oskarżenia i przerażające zbiegi okoliczności. Jednak nikt nie potrafił - lub nie chciał - go powstrzymać, gdy przenosił się ze szpitala do szpitala, zostawiając za sobą cierpienie i śmierć.




Przegląd Reader's Digest 2003
Tłumaczenie: MICHAŁ MADALIŃSKI

  • /pisane-noc/291-licencja-na-zabijanie/1362-dziwny-charakter