Walka o szansę

 

 

Po 9 dniach Anissa została wypisana ze szpitala do domu. Lekarze zalecili dalsze leczenie w ośrodku specjalizującym się w przeszczepach szpiku u dorosłych. Ayalowie zaczęli go szukać i wkrótce odkryli odpowiedni 16 kilometrów od ich domu. Szpital był położony w cieniu gór San Gabriel i nazywał się Miasto Nadziei.

Zaledwie dwa lata temu w rozległym kompleksie Miasta Nadziei wykonano choremu na białaczkę pierwszy udany przeszczep szpiku od niespokrewnionego dawcy. Ośrodek dołączył do garstki amerykańskich szpitali przecierających szlak metodzie "ostatniej szansy", uznawanej wówczas za wielką niewiadomą.

Jechała z rodzicami w wiosenny poranek przez teren porośnięty kępami drzew palmowych i krzewów kwitnących na schludnie przystrzyżonych trawnikach. Anissa miała wrażenie, że trafiła nie do szpitala, ale do miasteczka uniwersyteckiego.

Pediatra-onkolog kazał zaprzestać chemioterapii i zapisał Anissie interferon, lek wówczas eksperymentalny, który miał zatrzymać ostrą fazę białaczki. W domu Anissa musiała sama go sobie codziennie wstrzykiwać. Po zastrzyku gorączkowała i łamało ją w kościach, jak przy grypie, ale liczba białych i czerwonych krwinek zaczęła wracać do normy. Inne objawy również zniknęły.

Walka Anissy stała się walką całej rodziny. Nie było dnia, by ktoś z Ayalów - nawet wstydliwy Airon, a czasem cała czwórka - nie zjawiał się na zebraniu jakiegoś klubu czy na szkolnej imprezie. Opowiadali o mieczu wiszącym nad głową Anissy i malejącej z każdym dniem szansie ratunku.

Wspomagani przez Ratowników Życia przytaczali szczegółowe dane i wstrząsające historie pacjentów. Próbowali zwrócić uwagę słuchaczy, jak bardzo brakuje dawców szpiku. Rozdawali adresy stacji krwiodawstwa, zapewniali, że wstępne badanie to zwykłe pobranie odrobiny krwi. Anissa odkryła w sobie talent mówcy, który agituje nie tylko w swojej sprawie.
- Umieram. Może ktoś z was mógłby mi pomóc? - pytała, a audytorium słuchało jak zahipnotyzowane.

Albo mówiła inaczej.
- Na tej sali znajduje się ktoś, kto może uratować życie. Jak nie moje, to życie innego człowieka.
- Zdumiała mnie - mówi Tami Brown.

Kiedy spotkała Anissę po raz pierwszy, ujrzała modnie ubraną roześmianą nastolatkę - oczko w głowie rodziców, którzy nie potrafią jej niczego odmówić. Tami zadawała sobie pytanie, czy Anissa jest wystarczająco silna, by wydźwignąć się spod ciężaru nieszczęścia, które na nią spadło.
- Wkrótce przekonałam się, że ta młoda osóbka ma w głowie nie tylko modne ciuszki i eleganckie kolczyki. Była ulepiona z twardej gliny. Walczyła z przeciwieństwami losu, które mogłyby załamać dorosłego i nie zamierzała się poddać.

Podobnie, jak reszta rodziny. Ich wystąpienia i odczyty zaczęły przynosić owoce: zgłaszali się pierwsi chętni do testów na zgodność tkankową. Ochotników było kilku, potem kilkudziesięciu. Wkrótce setki i tysiące.

AIRON AYALA:

Wszystko zeszło na drugi plan - liczyły się tylko telefony, wyjazdy i spotkania. Tata należal do Klubu Lwów i Stanicy Łosi, mama do Klubu Pań w Walnut. Członkowie tych organizacji rozprowadzali nasze ulotki, zapraszali nas do wygłaszania odczytów. Zebrali tysiące dolarów.

Staliśmy się prawdziwymi ekspertami. Recytowaliśmy bez zająknięcia dane statystyczne i posługiwaliśmy się fachową terminologią, jakbyśmy ukończyli akademię medyczną. Jeździliśmy do sąsiednich miast, lokalna prasa i telewizja zamieszczały o nas krótkie informacje. Uczniowie ze szkoły średniej w Walnut chodzili od domu do domu - przez trzy kolejne soboty zwerbowali 1500 ochotników i zebrali ponad 40 tysięcy dolarów na koszty testów.

Cały czas mówię "my", ale tak naprawdę robiłem najmniej. Tata był najzdolniejszym planistą, mama najpracowitszą wykonawczynią, Anissa najlepszym mówcą. Ja głównie im towarzyszyłem. Przemawianie nie jest moją mocną stroną. Ile razy zabierałem głos, zawsze podkreślałem: Moja siostra jest najdzielniejszą osobą, jaką znam. Zasłużyła sobie na to, żeby żyć.



Ta akcja chyba trafiła w swój czas i miejsce. Tak czy inaczej przez 1,5 roku Ayalowie - i inne rodziny dotknięte tym samym nieszczęściem - spowodowali, że społeczeństwo zaczęło się interesować przeszczepami szpiku. Krajowy rejestr potencjalnych dawców powiększył się z 17 do 157 tysięcy nazwisk (obecnie liczy blisko 3 miliony), a liczba transplantacji wzrosła z zaledwie kilku do 533 rocznie.

Było lepiej, ale nie dla Anissy.

Mijały tygodnie i miesiące. Nazwisko Anissy znajdowało się w rejestrach w Kanadzie i w Anglii, ale wiadomość, o którą modliła się cała rodzina, wciąż nie nadchodziła. Anissa nadal promieniała optymizmem. Jednak w nocy, dręczona coraz częściej koszmarami, chroniła się w sypialni rodziców.

Raz ktoś za bardzo pospieszył się z informacją. Owszem, znaleziono odpowiedniego dawcę, ale on - albo ona - w ostatniej chwili się wycofał.

Mary, Abe i Airon byli zdruzgotani, w domu panowało ponure milczenie. Za to na Anissę spłynął niezwykły spokój.
- Widocznie jest to część boskiego planu - powiedziała z przekonaniem. - Wierzę głęboko, że Bóg nie dopuści, by wszystko skończyło się w ten sposób.

W głębi duszy rodzice Anissy myśleli tak samo. Mieli za sobą pierwszy krok na długiej i niewiarygodnie trudnej drodze, której końca nie sposób przewidzieć.



 

Przegląd Reader's Digest 1997
Tłumaczenie: Grzegorz Gortat
  • /pisane-noc/282-cud-narodzin-przeciw-mierci/1284-ostatnia-deska-ratunku
  • /pisane-noc/282-cud-narodzin-przeciw-mierci/1282-co-mamy-pocz