Mój biedny chłopczyk

 

 

Zawsze. Zawsze będzie miał cztery lata, mówiła mama o moim bracie Robinie. W głębi ducha od początku wiedziała, że coś jest nie tak z jej pierworodnym, a zarazem jedynym synem.

Już jako niemowlę był nie taki jak inne dzieci - miał głębokie czerwone ślady po kleszczach na główce. Ale niebawem te skazy pokryły się burzą miękkich blond loczków. Wyrósł na pięknego szkraba o zdumiewająco niebieskich oczach.

Niestety były też inne, poważniejsze sygnały. W miarę jak Robin rósł, rozwój nie tylko się zatrzymał, ale wręcz cofnął. Pierwsze nieliczne słowa, wypowiedziane, kiedy miał roczek, powtórzył dopiero po kilku latach. W wieku dwóch i pół roku jeszcze nie mówił.

Wprawdzie w następnych latach poczynił pewne skromne postępy, ale nie rozwijał się normalnie. Był jednym z pierwszych dzieci określonych mianem autystycznych przez doktora Leo Kannera, ordynatora oddziału psychatrii dziecięcej szpitala Johnsa Hopkinsa. Na początku lat 40. ten syndrom nazywano zespołem Kannera. Później przemianowano go na autyzm wczesnodziecięcy.

Specjaliści radzili mamie, by dała sobie spokój z Robinem. Nawet mój dziadek - jej ojciec, który sam był lekarzem - też radził, żeby dla dobra reszty rodziny pogodziła się z sytuacją. Ale mama nigdy nie odwróciła się od swojego syna.

Nigdy jednak nie zapomnę smutku w jej głosie, kiedy powiedziała:
- Zawsze będzie miał tylko cztery lata.

Cztery. To była jego ulubiona liczba. Nosił ją nawet przypiętą na piersi, drewnianą, własnoręcznie wyrzeźbioną, własnoręcznie pomalowaną żółtą czwórkę z uśmiechniętą twarzą w trójkącie.

Istotnie, trudno było zrozumieć, co mówi i czasem zachodziłam w głowę, jak wyglądałaby cała nasza rodzina, gdyby Robin nagle stał się taki sam, jak starsi bracia innych dzieci. Ale najczęściej wszyscy po prostu akceptowaliśmy Robina takim jakim był - wyjątkowym członkiem naszej rodziny.

Pamiętam pewien ranek pod koniec lata 1961 roku, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać. Byliśmy na wakacjach w domu dziadka nad oceanem w Wirginii. Obudziły mnie mewy. Wciągnęłam szorty i wybiegłam na dwór, zamykając za sobą cichutko siatkowe drzwi. Nie chciałam obudzić sióstr. Wybierałam się na kraby.

Pobiegłam na przystań. Na drewnianym pomoście zobaczyłam leżące dwie chude nogi. Robin, który miał wtedy 12 lat, zdążył tu przyjść przede mną. Był najlepszym poławiaczem krabów w rodzinie, nawet lepszym od Horace'a, który nauczył nas wszystkich łapać.

Horace zajmował się łodzią i sprzętem wędkarskim dziadka. Dokonywał też wszystkich napraw w domu. Tamtego lata było ich niemało, bo Robin zepsuł sporo rzeczy, zanim ktokolwiek się zorientował. Horace kochał Robina bardziej niż wszystkich nas razem wziętych.

Położyłam się cichutko obok Robina, żeby obserwować, co robi. Niechcący potrąciłam go w rękę, ale mi nie oddał tak jak zrobiłyby to moje siostry, Sally albo Polly. Robin tak się nie złościł. Ale kiedy naprawdę wpadł w gniew, szalał jak wariat. Wtedy baliśmy się go.

Strasznie trudno wypatrzyć w wodzie kraby. Są takiego samego mulistego koloru jak dno, trzeba więc wlepić wzrok w jedno miejsce i czekać, aż poruszą się szczypce. Robin tak właśnie czatował z siatką na kraby w jednej ręce. W drugiej trzymał kawałek szkła i patrzył przez nie na wodę.

Zawsze nosił ze sobą odłamki kolorowego plastiku albo szkła. To szkiełko było żółtobrązowe jak bursztyn. Przykładał je tak blisko twarzy, że dotykał nim koniuszka nosa.

Gapiłam się w wodę, ale nie mogłam niczego wypatrzyć. Nagle rozległ się głośny plusk, Robin zerwał się i podniósł do góry ociekającą siatkę. Były w niej dwa kraby.
- Patrz, Horace, patrz! - zawołał rozentuzjazmowany. - Robin złapał kraba.

Horace pracował w szopie. Wyszedł popatrzeć. Uśmiechnął się do Robina, który z radości aż podskakiwał i oświadczył:
- Brat panienki wygrał dziś w łapaniu krabów. Patrzajcie go, zrobił sobie czarodziejskie szkiełko do wykrywania krabów!

Nagle Robin się rozpłakał. Zginęło mu szkiełko. Musiał wypuścić je z ręki, kiedy złapał kraby. Teraz rzucił siatkę.

Skoczył do wody, choć przecież nie umiał pływać. Horace w mgnieniu oka rzucił się za nim. Robin wyrywał się mu, próbował nurkować.
- Robbie, znajdę ci to szkiełko! - krzyczał Horace.

W końcu wytaszczył Robina na brzeg, ale mój brat rzucił się z powrotem na przystań.
- Nie! Przepadło! - wykrzykiwał nad siatką do łowienia krabów, którą przedtem upuścił na ziemię.

Teraz ją podniósł. Była pusta. Po krabach ani śladu.

Tymczasem Horace znalazł magiczne szkiełko Robina, ale było za późno. Mój brat leżał na brzuchu na przystani i walił głową o szorstkie deski. Horace podniósł go i wziął na kolana, kołysząc w ramionach jak niemowlę. Z czoła Robina leciała krew.
- Och, mój biedny chłopczyk - mruczał Horace.

Wciąż go kołysał. Miał zamknięte oczy, płakał. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby dorosły mężczyzna płakał.

Pobiegłam po dziadka. Kiedy wpadłam na ganek, zanosiłam się szlochem. Zdołałam wykrztusić tylko trzy słowa.
- Robin jest ranny.

Dziadek skoczył do domu po czarną torbę i ruszył pędem nad rzekę. Ale kiedy ukląkł przy Robinie, ten z całych sił odpychał go od siebie. Dziadka rozsierdziło to; zrezygnował i wrócił do domu. Horace musiał sam zabandażować Robinowi głowę.

Później podsłuchałam, jak dziadek mówi żonie Horace'a:
- To nie była żadna wielka rana. Ale chłopak mógł wyrządzić krzywdę Jackie. Miał przy sobie ostry kawałek szkła. On jest niebezpieczny... dla siebie i dla otoczenia.

Niebawem okazało się, że nawet mama nie bardzo sobie radzi z Robinem. I wtedy padła nazwa "Rosewood". Kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy, skojarzyła mi się z jakimś pięknym miejscem. Wyobraziłam sobie las usłany różnobarwnymi płatkami z tęczowym poszyciem.

Później dowiedziałam się, że pełna nazwa brzmi Stanowa Szkoła Specjalna Rosewood i że jest to zakład dla dzieci "z problemami", takich jak Robin.

Podczas następnej wizyty neurolog poddaje mnie serii badań. Oboje bardzo się koncentrujemy.




Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko
  • /pisane-noc/279-moje-magiczne-szkieko/1267-nadchodzi-ciemno
  • /pisane-noc/279-moje-magiczne-szkieko/1265-straszliwy-werdykt