Zaledwie cztery sekundy

 

 

O piątej po południu dom zapełnił się ludźmi. Przyjechali krewni z Nowego Jorku - mój brat Tommy. Wybiegłem go uściskać. Moja siostra Ann przywiozła z Connecticut babcię DiGiulio. Przyszedł właściciel domu pogrzebowego, sąsiedzi, nie wiem, kto jeszcze.

Siedziałem przy kuchennym stole z tulącą się do mnie Katie na kolanach. Na kuchence nadal stało jedzenie, które Chrissie zaczęła przygotowywać. Wazonik z bukiecikiem leśnych fiołków zbieranych jej ręką stał jeszcze na fortepianie, przy którym zebraliśmy się wczoraj, by odśpiewać Aimee "Sto lat!".

Teraz Aimee spała na kanapie. Na tej samej kanapie, która jeszcze dziś rano służyła mojej teściowej. Dziś rano? Niemożliwe. To dzialo się kiedyś, przed laty. Byłem jak odrętwiały. Nic nie czułem, nie mogłem ani płakać ani jeść.

Po trzech dniach pogrzeb. Krótka ceremonia. Żadnych kondolencji. Nie teraz. Cztery niebieskie trumny. Ksiądz coś mówił, zapłakało dziecko. Katie znalazła kwiatek i położyła go na jednej z trumien. Potem, niosąc małą i prowadząc Aimee za rękę skierowałem się na parking, by wrócić do domu. To właśnie wtedy moja 5-letnia córeczka podniosła główkę i przerwała to straszne milczenie, mówiąc:
- Pamiętaj tato, masz jeszcze nas.

Chrissie skończyła zaledwie 31 lat. Odebrano jej tak wiele.

Już nigdy nie zobaczy jak rozkwitają sadzone przez nią fiołki. Nie zobaczy jak dorastają jej dzieci, które były radością jej życia. Myśl o każdej miłej jej sercu osobie lub rzeczy sprawiała mi teraz ból.

Jeszcze trudniej przychodziło mi myśleć o tym, czego los pozbawił małą Christine. Potrafiłem opisać żal po stracie żony, ale na wyrażenie tego, co czułem po stracie 6-letniej córeczki nie znajdowałem żadnych słów. Na najprymitywniejszym poziomie męskiej dumy dominował lęk, że ją zawiodłem. Nie potrafiłem uchronić mojej córki od nieszczęścia.

W poniedziałek, czwartego dnia od wypadku, wszyscy się rozjechali. Usiadłem sam przy kuchennym stole. Od czterech dni nie miałem nic w ustach. Otworzyłem parę listów, ale nie potrafiłem się skupić. Inne myśli błąkały mi się po głowie:

Jadąc z prędkością 64 km na godzinę, odleglość dzielącą kolejne stupy telegraficzne pokonuje się w 4 sekundy. To by wystarczyło. Gdyby znaleźli się w tamtym miejscu o 4 sekundy wcześniej albo o 4 sekundy później, uniknęliby zderzenia z ciężarówką.

Zatrzymali się przed wyjazdem przy sklepiku. Dlaczego nie zwlekali tam 4 sekundy dłużej? Dlaczego nie kupili na piknik jednego plastra szynki więcej? Gdyby Chrissie nie poświęciła tych może 30 sekund na dokładne sprawdzenie, czy Katie ma dobrze zapięte pasy, wszyscy by dzisiaj żyli. Dlaczego poprzedniego dnia nie pojechałem po benzynę? Gdyby nie postój na stacji benzynowej, zostawiliby tamtą feralną ciężarówkę kilkanaście kilometrów za sobą.

Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?


Ułożyłem dziewczynki do snu. Potem zszedłem na dół, padłem twarzą w dół na kanapę i po raz pierwszy w życiu chciałem umrzeć.

Odrętwiały z rozpaczy, pragnąłem żeby wszystko się skończyło. Próbowałem się modlić, ale powtarzałem tylko jak automat jakieś urywki pacierza. Życie straciło sens. Przyszło mi do głowy, żeby odwieźć dziewczynki do mojej siostry Anny i jej męża. wrócić do domu i ...

I co? Odebrać sobie życie? Zamordować faceta, który na nich najechał? Pozabijać wszystkich dookoła?

Aimee zawołała z góry, że chce pić, Katie wzywała mamę. Zaniosłem na górę szklankę wody, wziąłem na ręce kwilącą Katie i przesiedzieliśmy tak do rana na bujanym fotelu, opłakując nasz ból.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Nienawistne miejsce

 

 

Dojechaliśmy do szpitala. Byłem w szoku. Policjant z drogówki wyjaśnił mi, że szofer ciężarówki stracił panowanie nad kierownicą, zarzuciło go w bok i tył jego wozu uderzył w samochód Chrissie. Jacyś ludzie w białych kitlach podali mi wodę i pigułki, mówiąc, żebym je połknął. Usiadłem. Znowu wstałem. Rzuciłem się do ucieczki, ale ktoś mnie dogonił. Poznałem, że to mój przyjaciel, John.
- Czy to była duża ciężarówka? - spytałem. - John, czy oni mnie nie oszukują? Gdzie są moje dzieci? Powiedzieli, że Christine zginęła.

Lekarz coś do mnie mówił, ale nic nie słyszałem. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do rejestracji. Za biurkiem stał wysoki mężczyzna. Powiedziałem, że chcę zobaczyć moje dzieci. Kiedy podałem swoje nazwisko, zrobił zbolałą minę i wskazał mi pokój po drugiej stronie korytarza.

Katie. Katie. Nasza dwuletnia córeczka. Znajdowała się na tylnym siedzeniu, przypięta pasami do dziecinnego fotela. Teraz leżała w białym szpitalnym łóżeczku. Część główki miała wygoloną, a na skórze widniała plama krwi. Wziąłem ją na ręce.

Wzdłuż drobnego ciałka, od ramion aż po brzuszek, biegły dwie sine pręgi w kształcie litery "V" - ślad pasów, którymi była przypięta. Jej policzek i prawe ramię spowijały bandaże. Ale ręka nie była złamana, tylko pokaleczona.
- Tata - powiedziała Katie na mój widok i wtuliła się mocno w moje ramiona. Przyrzekłem sobie, że nigdy już jej z nich nie wypuszczę.

Ktoś upewniał mnie raz po raz, że Aimee żyje i zaraz tu będzie. Próbowałem wstać, ale brakło mi sił. Siedziałem na dziecinnym łóżeczku przyciskając Katie do piersi. To moja wina, bo ich nie dopilnowałem. Będę ich odtąd pilnował jak oka w głowie.

Otworzyły się drzwi. Ujrzałem Aimee, która obchodziła wczoraj swoje piąte urodziny, a za nią sąsiadów, którzy przywieźli ją do szpitala. Spytałem, czy Aimee wie. Zaprzeczyli.
- Hej, tato! Co my tu robimy? - Ze zdziwioną miną obeszła łóżeczko, żeby mnie ucałować. Zobaczywszy Katie w moich ramionach, zrobiła wielkie oczy.
- Co jej się stało? - spytała. Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło.
- Nic poważnego - wyszeptałem. Przycisnąłem do siebie Aimee, która siadła,, obok mnie trzymając palec w buzi.
- A gdzie mama? Gdzie Christine? Przełknąłem ślinę i zacząłem łamiącym się głosem:
- Aimee, kochanie ... mama i Christine... nie żyją... zdarzył się...

Podskoczyła na łóżeczku i spojrzała na mnie uważnie.
- Tato!!! Nie rób żartów!
- Naprawdę, Aimee. Tak bardzo chciałbym, żeby to był żart. Wydała dziwny, przeciągły jęk.
- Nie tato! Nie! To nieprawda! Mama powiedziała, że będzie żyć bardzo, bardzo długo!

Ssąc palec, położyła się na łóżeczku. Potem znowu usiadła.
- Kiedy pojedziemy do domu? Tu jest obrzydliwie!
- Niedługo, Aimee. Jak tylko doktor powie, że możemy zabrać Katie.

Lekarze oświadczyli, że Katie powinna zostać w szpitalu do jutra na obserwacji. Za nic w świecie nie zostawię jej samej w szpitalu, odparłem. Czy pielęgniarki mogą wstawić rozkładane łóżko dla mnie i Aimee?

Nie, to niepotrzebne, uznali. Mogę zabrać małą do domu. Pouczali mnie, jak się nią zajmować. Nie rozumiałem, co do mnie mówią.

Jacyś ludzie odprowadzili nas do samochodu. Tak, Aimee, babunia i dziadek też nie żyją. Tak, ja też nie mogę w to uwierzyć. Ściskałem jej rączkę na dowód, że naprawdę jestem. Aimee pogłaskała Katie po plecach, jakby chciała się upewnić o jej istnieniu. W tej chwili pewne było tylko to, czego mogliśmy dotknąć.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Oniemiały ze zgrozy

 

 

Po lekcji tenisa postanowiłem zajrzeć do pracy. Mianowano mnie niedawno kierownikiem szkoły podstawowej i chciałem sprawdzić, ile pieniędzy mam w budżecie na zakup książek. Byłem sam, kiedy tuż przed południem zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, tu policja stanowa. Czy mogę mówić z panem Robertem, emm... DiGiulio.
- Jestem przy telefonie. Zamarłem. Policja? Do mnie?
- Proszę pana...
- O co chodzi? - spytałem. Głos mi drżał. Funkcjonariusz wziął głęboki wdech i ponownie się przedstawił.

Coś niedobrego.
- Moja żona... - odezwałem się. - Czy nic się jej nie stało?
- Panie DiGiulio, muszę z panem osobiście porozmawiać, to...

Nie chciał wypowiedzieć uspokajających słów, na które czekałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Starłem je i osuszyłem okulary. Czułem ból w piersiach.
- Błagam, niech pan mi powie, czy są całe i zdrowe? Czy coś się stało mojej żonie, dzieciom?
- Proszę posłuchać... - mówił policjant opanowanym, nadal oficjalnym tonem. - Gdzie pan jest w tej chwili?
- W sekretariacie szkoły.
- Wysyłam po pana wóz patrolowy - odparł policjant - proszę czekać.

Po odłożeniu słuchawki zacząłem rozpaczliwie wydzwaniać do przyjaciół, ale wciąż myliłem numery.

Zadzwoniłem do domu.
Cisza. Nikt nie odpowiada. Ogarniała mnie panika. Spakowałem teczkę i wybiegłem na zewnątrz. Przed szkołą stał mój samochód. Rzuciłem teczkę na tylne siedzenie, usiadłem za kierownicą. Wyskoczyłem z samochodu i wybiegłem na szosę. Co robić? Nic się nie dzieje. Ani śladu radiowozu. Wróciłem biegiem do auta. Błagałem w duchu Boga o łaskę. Ruszyłem na drogę i o mały włos nie zderzyłem się z jakimś pędzącym samochodem.

Jechałem przed siebie wypatrując, czy z przeciwka nie nadjeżdża wóz patrolowy.

Uspokój się. Tyle innych rzeczy mogło się zdarzyć. Chrissie nie zginęła. Co za głupota. Jest ranna i policjanci nie chcieli zawiadamiać jej rodziców. Jestem mężem, a oni zawsze zawiadamiają męża, nie rodziców. A może spalił się dom i nie mogli skontaktować się Z Chrissie, bo pojechała nad jezioro!

Jak przez mgłę widziałem mijane samochody. Piętnaście po pierwszej. Pustka w głowie.

Nareszcie - jedzie policja! Zacząłem mrugać światłami, naciskać klakson, wymachiwać ręką przez okno. Policjant zwolnił, żeby zobaczyć, co to za wariat. Krzyknąłem swoje nazwisko.

Policjant skinął głową, dając znak, bym zjechał na pobocze. Wjechałem na czyjś trawnik, rozpaczliwie obserwując policjanta przez tylną szybę. Wyskoczyłem z samochodu i pędząc na przełaj przez jezdnię dopadłem policyjnego wozu. Kazał mi wsiąść. Wsiadłem.
- Panie DiGiulio, mam obowiązek zawiadomić pana...
- Nieee! - Wczepiłem mu się w ramię. Odsunął się. Przeprosiłem go, ale zaraz znów zrobiłem to samo.
- Przepraszam - powiedziałem. - Widzi pan... Niech pan jeszcze nic nie mówi. Proszę o kilka sekund.

Spojrzałem mu w oczy, kiedy odwrócił się w moją stronę. Przełknął ślinę.
- Panie DiGiulio, dziś rano miał miejsce wypadek...
- Nie! Proszę tego nie mówić. Moja żona, dzieci...
- Mam obowiązek zawiadomić pana...
- Wszystko jedno! Nie chcę tego wiedzieć!
- Pańska żona...
- Dość! Nie chcę tego słuchać!
- Razem z 6-letnią córeczką zginęły dziś rano w wypadku.

Próbowałem natychmiast wysiąść. Szukałem po omacku klamki. Policjant przytrzymał mnie. Powiedział, że mi współczuje. Opadłem na fotel i rozpłakałem się.

Wreszcie ruszyliśmy. Z radiotelefonu dobywały się trzaski.
- A co z małą? Co z Aimee? Gdzie one są?

Byłem już przygotowany na wszystko. Mogłem tylko żywić nadzieję, że pozostał mi jeszcze ktoś bliski.
- Mała była w samochodzie. Jest teraz w szpitalu w Springfield. Właśnie tam jedziemy.

Poczułem falę mdłości.
- Na oddziale intensywnej terapii? A co z Aimee?
- Wiem tylko, że mała żyje.
- Ale Aimee! Ja mam trzy córki! Gdzie jest Aimee?
- Nie wiem, proszę pana. Zaraz spytam przez radiotelefon, ale na miejscu wypadku znaleźliśmy tylko dwoje dzieci.

Pulsowało mi w głowie. A więc tak, Aimee została wyrzucona gdzieś w zarośla. Policjant wymamrotał jakieś słowa do mikrofonu, odpowiedział mu zniekształcony przez trzaski kobiecy głos. Nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego słowa.
- Pana córka... ta mała, nie doznała poważnych obrażeń. Jest na normalnym oddziale. Zaraz będziemy na miejscu.

Na nasze spotkanie wyjechał drugi wóz patrolowy. Przeprowadzili mnie za rękę z auta do auta. Zapytałem nowego policjanta o Aimee.
- Nic się jej nie stało - odparł. Przyjrzałem mu się uważnie, sprawdzając, czy mnie nie oszukuje.
- Nie było jej w samochodzie, którym jechała pańska żona - wyjaśnił. - Została u sąsiadów. Przytaknąłem milcząco, kiedy wymienił nazwisko naszych znajomych. Droga przed nami była zablokowana. Szosę zamknięto. Policjant skręcił w lewo, by objechać blokadę. Zanim zdołałem wydobyć głos z gardła, skinął głową - tak, to tu.

Zza blokady zobaczyłem jedynie biegnącą w dal szosę. Zapytałem o teściów.
- Przyjechali do nas z wizytą - wyjaśniłem i aż chwyciłem się za głowę - jak ja im to powiem. Moja żona, ich córka, i Christine...

Policjant spochmurniał. Położył mi dłoń na kolanie.
- Bob - powiedział łagodnie - teściowie też byli w samochodzie.

Tępym wzrokiem patrzyłem przez okno. To niemożliwe. Wiedziałem, co mi odpowie, zanim jeszcze zadałem pytanie. - Czy żyją?

Rzucił mi szybkie spojrzenie i znów kierując wzrok przed siebie wolno pokręcił głową.
-Nie.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

Obawa o szczęście

 

 

TAMTEGO czerwcowego wieczoru siedziałem ze swoją żoną, Chrissie, do późna. Rozmawialiśmy, mając trochę czasu dla siebie, graliśmy w scrabble. Chrissie liczyła punkty. Wygrałem 12. punktami, ale tylko dzięki temu, że w jednej kolejce trafiło mi się 50-punktowe słowo. Chrissie nie omieszkała mi tego wypomnieć.
- Ty to masz szczęście! - powiedziała.

Obok liczby zdobytych przeze mnie punktów dopisała słowo "szczęściarz" i połączyła je strzałką z moim imieniem. Miała na sobie swój bladoniebieski szlafrok, a krótko ostrzyżone włosy drobnymi loczkami okalały jej głowę.

Czy tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem przy kuchennym stole, nie było jakiegoś znaku? Kiedy myła zęby, szła zajrzeć do dziewczynek, kiedy kładliśmy się spać, kiedy całowałem ją na dobranoc - jak to możliwe, że niczego nie przeczułem?

Jakiś czas wcześniej zwierzyłem się Chrissie, że aż się boję, by coś nie zmąciło naszego szczęścia. Wielu naszych znajomych przeżywało trudne chwile - kłopoty finansowe, problemy małżeńskie, nieporozumienia z dziećmi. Nam los oszczędzał podobnych przykrości.

Czułem nieokreślony niepokój.

Kiedy obudziłem się nazajutrz rano, było wyjątkowo jak na tę porę roku upalnie i duszno. Zszedłem na dół, zrobiłem sobie kawę i włączyłem telewizor, by wysłuchać porannych wiadomości. Zastanawiałem się, czy pod pretekstem upału nie odwołać przedpołudniowej lekcji tenisa. Czekałem na wiadomość od agenta o planowanej promocji mojej nowej książki, chętnie więc zostałbym w domu przy telefonie.

Chrissie zeszła na dół o wpół do dziewiątej. Przywitałem się z nią przy schodach. Namówiła mnie, bym wybrał się na tenisa, a ona weźmie dziewczynki, 6-letnią Christine, 5-letnią Aimee i 2-letnią Katie, nad jezioro. Rodzice Chrissie, którzy przyjechali do nas z wizytą z Nowego Jorku, na pewno też będą mieli na to ochotę.
- Zrobić ci śniadanie? - spytała.
- Nie dziękuję, piłem już kawę - odparłem wstając od stołu, by pocałować ją na do widzenia.

Uchyliła się filuternie.
- Do zobaczenia! - zawołałem, kierując się ku drzwiom. Moja teściowa i Christine leżały na rozkładanej kanapie w pokoju obok. Na górze reszta jeszcze spała.

Chrissie uśmiechała się do mnie z werandy, kiedy wsiadałem do białego volkswagena. Na pożegnanie zadała mi stare jak świat pytanie żon z dziesięcioletnim stażem:
- Czy chciałbyś coś specjalnego na kolację?
- Dobrze klimatyzowaną restaurację! - odkrzyknąłem.

Mrugnęła porozumiewawczo i uśmiechnęła się. Z głębi domu rozległo się wołanie:
- Maaamaa!

Chrissie wzniosła oczy do góry. Włączyłem motor i ruszając pomachałem jej.





 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

  • 1
  • 2