Koty zdechlaki

 

 

Żyłem jakby poza czasem, uwięziony w minionej chwili końca czerwca. Rozpoczął się rok szkolny, liście na drzewach nabrały kolorów jesieni, ale we mnie wciąż trwał tamten skwarny letni dzień, kiedy zadzwonił telefon i policjant powiedział ... Nie, dość tych myśli.

Aimee od pewnego czasu dopominała się o małego kotka, więc wybraliśmy się w końcu do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield. Dyżurna zaprowadziła nas do pomieszczenia, w którym stały klatki z kotami. Wskazałem trzy białe kocięta szturchające ospałą matkę.
- To ich tata - oświadczyła Aimee.
- Skąd wiesz? - spytałem.
- Wygląda jakby był strasznie zmęczony - odparła.

Nagle oczy jej zabłysły na widok nędznej, podobnej do szczurka kociny.
- Tato, ta mi się tak podoba! Weźmy ją, proszę!
- Ona ma pchły - ostrzegła pani, podciągając fartuch i drapiąc się w oba kolana jednocześnie.

Aimee wzruszyła ramionami.
- Nic nie szkodzi. Mamy obróżki przeciw pchłom.
- Proszę ją w coś owinąć - oświadczyłem, drapiąc się w głowę.
- Same obróżki tu nie wystarczą - ostrzegła pani.

Obiecując wysypać "Śnieżynkę" proszkiem na pchły, zapakowaliśmy kociątko do tekturowego pudła ze starannie powycinanymi dla dostępu powietrza otworami. Przed opuszczeniem schroniska Aimee opatrzyła pudełko napisem "ŚNIEŻYNKA", oczywiście z odwróconą literą "N".

Parę dni później zadzwoniła Ann, zapraszając dziewczynki na weekend do Connecticut, żeby mi dać dwa dni wytchnienia. Obiecałem Aimee opiekować się Śnieżynką.

Po odwiezieniu dziewczynek, wróciłem do domu kwadrans po północy. Śnieżynka leżała jak martwa na dywanie. Dotknąłem jej - była zimna.

Przyłożyłem palce do jej boku, próbując wyczuć oddech, bicie serca, jakikolwiek ślad życia. Kociątko wydało z siebie ledwo słyszalne miauknięcie.
- Ocknij się, kocie! - wrzasnąłem. Zrobiło mi się zaraz głupio, więc usiadłem i zacząłem ją głaskać. Potem zagrzałem w kuchni mleko, wlałem do miseczki, przyniosłem i podsunąłem kotu pod nos, przykryłem go kołderką lalki i włączyłem elektryczny piecyk.

Po półgodzinie wróciłem na palcach do Śnieżynki. Poruszyła się! Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na górę do sypialni i - wbrew babcinym nakazom, żeby broń Boże nigdy nie spać z kotem, bo od tego, jak powiadała, "odbiera człowiekowi oddech" - ułożyłem Śnieżynkę na sąsiedniej poduszce, modląc się, by odżyła.

Rano małe ciałko było zimne jak lód i ciężkie jak ołów. Niech to diabli! Znów ogarnęła mnie wściekłość. Tego tylko brakowało. Ale może coś da się zrobić. W Springfield zostały dwa kotki! Kiedy jednak zatelefonowałem do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dyżurna oświadczyła, że wstrzymano rozdawanie kotów, bo "padają z niewyjaśnionych powodów".

Co tu robić? Wziąłem książkę telefoniczną i obdzwoniłem wszystkie przytułki dla zwierząt w stanach Vermont i New Hampshire. Ani jednego białego kociaka. Przez cały dzień dzwoniłem to sklepów ze zwierzętami, do weterynarzy, schronisk dla zwierząt, nawet do kilku hodowli bydła. Z rozpaczy wpadło mi nawet do głowy, żeby wziąć byle jakiego kociaka, a dziewczynkom opowiedzieć bajeczkę o tym, jakiego to mamy nadzwyczajnego kota-kameleona, ale jednak się opamiętałem.

Skończyło się na tym, że pojechałem jeszcze raz do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield błagać o białego kotka. Przysięgałem pojechać z nim natychmiast do weterynarza na przebadanie, byle mi go dała.

Opiekunka zwierząt odsunęła rękaw, drapiąc się z zafrasowaną miną w ramię. Ale w końcu się zgodziła.

Zabrałem oba pozostałe białe kocięta. Powiem Aimee i Katie, że Śnieżynce było smutno bez braciszka.

Po powrocie do domu Aimee dała wiarę mojej opowieści i Śnieżynkę numer dwa uznała za Śnieżynkę właściwą. Zresztą i tak postanowiła ją przemianować na Jagódkę, a drugiego kotka nazwała Hultajem.

Po paru dniach Jagódka dostała ostrej biegunki. Znajoma przywiozła jakieś kocie lekarstwo, które zmieszaliśmy z jogurtem i wlali kocinie do pyszczka. Dziewczynki na szczęście leżały już w łóżeczkach, kiedy w kuchni na podłodze zwierzątko tarzało się w konwulsjach. Niewiele mogłem dla niego zrobić.

Nazajutrz rano Aimee i podążająca za nią Katie zjawiły się na dole o wpół do siódmej. Z miejsca padło pytanie:
- A gdzie Jagódka?

Wyjaśniłem, że zachorowała, że przesiedziałem przy niej całą noc, ale nad ranem umarła.

To spojrzenie Aimee. Podobny wyraz twarzy miała wtedy w szpitalu. Szeroko rozwarte oczy, w których malowały się zgroza i niedowierzanie.
- Jak to, tato? Co ty mówisz? Jagódka (czytaj: mama, Christine, babcia, dziadek) nie żyje? Czy Hultaj też umrze?

Przyjrzałem się jedynemu, pozostałemu przy życiu kociakowi, który biegał żwawo, bawiąc się lalczynym bucikiem.
- Ale skąd! Hultaj czuje się świetnie. Aimee otarła łzy.
- Ja też tak myślę. Bozia ma już dosyć kotów. Tym razem jej wystarczy.

Chciałem się uśmiechnąć, ale Aimee powiedziała to z taką powagą, że mogłem ją tylko do siebie przygarnąć.

Kiedy Aimee wróciła ze szkoły, poszliśmy we trójkę do ogrodu kopać grób. Dziewczynki nazrywały kwiaty. Po zasypaniu mogiłki, Aimee osuszyła łzy i obok leśnych kwiatków położyła na uklepnej ziemi kilka barwin-ków, które Chrissie szczególnie lubiła. Katie powiedziała:
- Żegnaj, Śnieżynko.

Jakby tego nie było dosyć, Hultaj też dostał biegunki.

Aimee okazała się jednak odporniejsza niż przypuszczałem.
- Tato - spytała - czy jeżeli Hultaj umrze, będziemy mogły wziąć sobie innego kotka?
- Oczywiście - odparłem z ulgą. -Ale tym razem wybierzemy takiego, który na pewno nie zachoruje, prawda?

Aimee wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem - oświadczyła - tymi zdechlakami też musi się ktoś zająć.






 



Przegląd Reader's Digest 1996
Tłumaczenie: Ewa Krasińska

  • /pisane-noc/197-y-od-nowa/964-dobra-pani-z-pocigu
  • /pisane-noc/197-y-od-nowa/962-zbieranie-jagod