Buksie

 

 

Pewnego razu Kobus przyniósł do domu kilkutygodniowego miodożera, ssaka z rodziny łasicowatych. Malec był osłabiony z głodu i miał paskudną ranę na szyi. Doglądaliśmy go i karmiliśmy z butelki mlekiem z miodem. Nazwaliśmy go "Buksie", co w języku afrikaans znaczy "mały zuch".

Karin miała wtedy 5 lat i nie chodziła jeszcze do szkoły, została więc przybraną matką miodożerka, którego w niedługim czasie rozpuściła jak dziadowski bicz. Malec oczekiwał, że Karin będzie się z nim bawiła od świtu do nocy. I nie chciał zasnąć, jeżeli ktoś z nas, najlepiej Karin, nie podsunął mu palca do ssania.

Buksie podbił nawet serca naszych psów, które pozwalały mu się tulić i tarmosić. Bawił się też z parą koni. Atakował jednego z nich, po czym łapał go za tylną nogę. Koń unosił nogę, żeby się go pozbyć, ale Buksie nie puszczał. Koń zostawał z nogą w powietrzu, udając, że wcale mu nie przeszkadza uwieszony miodożer.

Kiedy Buksie miał jakieś 5 miesięcy, dotarło do niego, że jest miodożerem, a nie człowiekiem. Przestawił się na nocny tryb życia i zaczął polować. Spał w dzień, a w nocy plądrował nadrzeczne chaszcze. Wkrótce odkrył mnóstwo smakołyków, takich jak jaszczurki, żaby i węże. Pewnego razu przyniósł dumnie w pysku martwą kobrę. Aż nas przeszły ciarki, ale dla szczeniaka to była uczta.

Doskonale wiedział, że nie wolno mu już wchodzić do domu - bo siał zbyt wielkie spustoszenie - ale zawsze próbował się tam jakoś wślizgnąć. Nauczyliśmy się zabezpieczać o zmroku wszystkie drzwi i okna.

Ale pewnej nocy, pod nieobecność Kobusa, nasz miodożer postanowił złożyć mi niespodziewaną wizytę. Można przeżyć nie lada wstrząs, kiedy o północy wyląduje na nas takie zwierzę - Buksie miał wtedy rok i ważył około 12 kilogramów. Na szczęście, niemal od razu zorientowałam się, co to za gagatek. Objąl mnie niedźwiedzim uściskiem, a potem zaczął rozbebeszać pościel. Kiedy wreszcie zepchnęłam go na podłogę, wyrzuciłam na dwór i użalałam się nad sobą, że muszę wybierać między duchotą w zamkniętym pokoju a szarżą miodożera.

Mniej więcej w tym czasie nasz główny strażnik, Dirk Ackerman, odwiedził nas. Rozmawialiśmy o nowinach w rezerwacie, kiedy Buksie złożył nam wieczorną wizytę. Najpierw wszystkich kolejno uściskał, popieścił i potarmosił (łącznie z głównym strażnikiem), a potem przewrócił stół i uciekł z paczką sześciu piw w zębach.

Kobus wypadł za nim. W trakcie szamotaniny, która się wywiązała, Buksie stoczył się wraz z piwami ze stromego brzegu, znikając w nadrzecznym buszu. Piwa przepadły, ale nie Buksie.

Uznaliśmy, że miarka się przebrała i że nie puścimy płazem tak żenujących wybryków. Toteż biedny Buksie po raz pierwszy (i ostatni) dostał od nas w skórę. Pełen oburzenia wycofał się w mrok nocy... a w każdym razie tak nam się zdawało. Po miłej kolacji Dirk poszedł do domku gościnnego. Ledwie przestąpił próg, usłyszeliśmy jęk rozpaczy. Okazało się, że Buksie otworzył sobie nie domknięte drzwi. Efekt - walizka Dirka otwarta, wszytkie ubrania rozwleczone po pokoju.

Czerwoni ze wstydu przepraszaliśmy stokrotnie, próbując się tłumaczyć, że Buksie - po którym nie zostało ani śladu - zwykle nie sieje takiego spustoszenia. (Może chciał tylko pokazać głównemu strażnikowi, kto naprawdę rządzi w Mahlangeni?) Na szczęście po kilku miesiącach wszystko się unormowało. Buksie znalazł sobie narzeczoną. Coraz rzadziej do nas wpadał. Po kilku miesiącach przestaliśmy go w ogóle widywać.

Chociaż bardzo za nim tęskniliśmy, pocieszała nas myśl, że wrócił do swojego naturalnego środowiska. Wyobrażaliśmy sobie, że wychowuje teraz własne, urocze, potomstwo.





 



Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna KOŁYSZKO

  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/950-uwaga-na-sonie
  • /pisane-noc/196-krugerowie-z-afrykaskiego-buszu/948-kopoty-na-samotnym-szlaku