Koniec koszmarów

 

 

Ósmego dnia poszukiwacze - nawet żona i dzieci Johnsona, którzy znali jego wytrwałość - stracili nadzieję. Zamierzali go szukać jeszcze jeden dzień, choć wypuszczono już psy wytresowane w odnajdywaniu zwłok.

Owego popołudnia ponura prawda dotarła do świadomości Johnsona. To już koniec - pomyślał. - Może jeżeli zrobię posłanie i ułożę się w nim, żeby nie tracić ciepła, uda mi się wytrwać jeszcze ze dwa dni.

Nagle usłyszał jakiś dźwięk, jakby opony sunące po żwirze. Przyłożył dłonie do uszu. "Znów złudzenie"? Przekonywał siebie, że nie tym razem. Zebrał siły na jeszcze jedną wędrówkę przez las.

W którą stronę teraz? Las nie dawał odpowiedzi. Tam! Znowu ten sam dźwięk. Zaczął biec, serce waliło mu jak młotem. Dźwięk się zbliżał. Wierzył, że umysł nie płata mu okrutnych figli.

Wtem - tak jakby rozstąpiło się przed nim Morze Czerwone - wyszedł z gęstego lasu i stanął na drodze. Wziął długi, głęboki oddech i miał ochotę uklęknąć, by ucałować żwir, nie miał jednak pewności, czy uda mu się potem podnieść.

Po kilku minutach zabrał go przejeżdżający drogą motocyklista i tuż po godzinie 17 podwiózł do bazy, skąd kierowano poszukiwaniami. Marlene, dzieci, wnuczęta i przyjaciele otoczyli go kołem.


Johnsona pozostawiono w szpitalu 38 godzin - był wyczerpany, odwodniony, miał wysoki poziom cukru we krwi i odmroziny stóp. Schudł 13,5 kilograma.

Gdy było już po wszystkim, wyznał, że najbardziej się bał nie ostępów leśnych, ale przeraźliwych wizji własnej wyobraźni.





 



Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: Michał Ignar

  • /pisane-noc/194-koszmary-w-lenej-gstwinie/940-szczerze-przepraszam